Po ponad dwóch latach ponownie wybrałem się nad morze. Pierwszy raz na dłużej pojechałem do Trójmiasta w grudniu 2019 roku, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Bardzo mi się tam spodobało, a najbardziej Gdynia! W 2020 roku znowu planowałem wyjazd, ale nic z niego nie wyszło z powodu pandemii. W 2021 roku nie miałem już urlopu. Dlatego na pierwszy od blisko dwóch lat urlop wybrałem się znowu do Gdyni. Ale tym razem trochę więcej pozwiedziałem, bo pojechałem samochodem. W drodze do Gdyni postanowiłem wstąpić na jedną noc do Grudziądza; chciałem także coś zobaczyć po drodze.
Plany podróży trochę pokrzyżowała pogoda. Był to weekend, w którym były straszne wichury, śnieg z deszczem i nieprzyjemny spadek temperatury.
W pierwszej kolejności wstąpiłem do Włocławka. Niestety dosyć mocno mnie rozczarował, nie wiem, czy to wina złej pogody (wiatr, deszcz)? Włocławek jest miastem podobnym do Kalisza, z podobną liczbą ludności. Powinien mieć więc i podobne problemy. Sprawia wrażenie miasta lekko podupadłego (czy Kalisz też tak wygląda??), chociaż może za krótko w nim byłem, żeby oceniać…
Najpierw pojechałem do tamy. Chciałem zobaczyć Zalew Włocławski i stopień wodny. Jest tam nawet parking. Ohydna pogoda nie zachęcała do dłuższego zwiedzania tego terenu. Ale tama jest niewątpliwie imponująca (pomimo jej złego wpływu na środowisko), a zalew wygląda bardzo malowniczo. Później przez przedmieścia i tereny przemysłowe pojechałem do centrum. Bulwary nad Wisłą wyglądały bardzo ładnie. Blisko rzeki stoi też imponująca neogotycka katedra. Rzecz jasna, zamknięta. Dalej nie było już tak dobrze. Po przejechaniu ponad 150 km liczyłem, że będę mógł wejść do jakiejś kawiarni choćby na 10 minut. Przeliczyłem się. W centrum Włocławka nie znalazłem żadnego takiego przybytku, chociaż przyznam, że nie szukałem zbyt długo, bo mi się nie chciało. Trafiłem na coś w rodzaju deptaku. Sprawiał bardzo depresyjne wrażenie. Widać, że kiedyś tam przeprowadzono jakąś rewitalizację (w miarę współczesna nawierzchnia, obudowane drzewka), ale całość sprawiała wrażenie, że od tamtej pory miasto zdążyło się pogrążyć w stagnacji. Mówiąc eufemistycznym językiem rzeczoznawców majątkowych: uległa już amortyzacji. Ulica wypełniona była rozsypującymi się kamienicami, witrynami zabitymi dechami i wyjątkowo nędznymi kramami. Mówiąc krótko, stereotypowa prowincja w pigułce. Znacznie gorzej niż w Kaliszu, w którym centrum także mocno podupadło.
Pogoda zniechęciła mnie do dalszego zwiedzania, a poza tym, byłem głodny. Zaciekawił mnie mural z napisem „Włocławski fajans”. Nigdy o takim nie słyszałem. Niestety nie udało mi się zobaczyć wyrobów ceramicznych, które przecież bardzo lubię. Po kilku dniach (zupełnie przypadkiem, w Toruniu) dowiedziałem się, że przed laty istniała we Włocławku fabryka porcelany. Niestety została zamknięta, ostatnie sztuki ich produktów można kupić na wyprzedaży.
Moje plany obejmowały wizytę w Chełmnie, który znajduje się niedaleko Grudziądza i słynie ze średniowiecznych murów miejskich. Jednak gdy jechałem z Włocławka w kierunku autostrady A1 zauważyłem, że jadące samochody mają zupełnie oblepione śniegiem tablice rejestracyjne. W krótkim czasie pogoda bardzo się pogorszyła; zaczął padać deszcz ze śniegiem, na ziemi leżała „kasza”. Dlatego, obawiając się warunków na drodze, postanowiłem odpuścić tym razem (niestety) Chełmno i pojechać prosto do Grudziądza.
Grudziądz znajduje się niedaleko, ale miasto ma zupełnie inny charakter i zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie (chociaż przyznam, nie spędziłem w nim nawet 1 doby).
Zatrzymałem się na obrzeżach miasta. Na godzinę wstąpiłem do Geotermii. Nie jest ona aż tak fajna, jak zapowiada strona internetowa, chociaż kąpiel w solance jest ciekawym doświadczeniem. Szczególnie w tej z wyjątkowo wysokim stężeniem soli. Zupełnie nie ma w niej grawitacji. Nie da się pływać, stężenie soli przeszkadza. Na początku całe ciało szczypie. Ale po kilku minutach kąpiel w gorącej wodzie staje się przyjemna. Brakuje basenu sportowego.
Wieczorem udałem się na grudziądzką starówkę, która jest naprawdę ciekawa. Słynie przede wszystkim z majestatycznych zabytkowych spichlerzy górujących nad doliną Wisły. Po kilkuset metrach dochodzi się do stromych schodów, którymi można wejść na górę i dojść na rynek. Jest tam pełno wąskich zaułków. Obok są także ruiny zamku, także się do nich wdrapałem. Nie wiem dlaczego, ale Grudziądz sprawa bardzo pozytywne wrażenie. Także wtedy, gdy jedzie się samochodem wśród bloków. Jadąc na obrzeża zauważyłem, że osiedle bloków graniczy ze ścianą lasu. Coś niespotykanego. Chętnie zobaczyłbym Grudziądz za dnia.
Następnego dnia nie mogłem się zdecydować, który zamek krzyżacki powinienem jeszcze zobaczyć. Dwa lata temu byłem w Malborku. Teraz rozważałem zamek w Kwidzynie albo w Sztumie. Ostatecznie pojechałem do Kwidzyna, gdzie zamek jest – jak się zdaje – większy. W Kwidzynie nad miastem góruje olbrzymia kolegiata, do której doklejony jest zamek. W mieście właśnie trwał finał WOŚP, ale pogoda sprawiała, że impreza nie była zbyt liczna. W centrym właściwie nie ma starych budynków; wyraźnie widać, że przez miasto przeszła wojna i niewiele z niego zostało. Natomiast zamek jest naprawdę stary i naprawdę dosyć ciekawy, chociaż nie robi aż takiego wrażenia jak zamek w Malborku; przede wszystkim jest kilkanaście razy mniejszy i nie zajmuje dużego terenu. Ale jest wyraźnie gotycki, a to już coś.
Budynek pełnił w czasach niemieckich siedzibę różnych instytucji, np. sądu. Dlatego do dzisiaj zachowały się w środku różna napisy wymalowane na ścianach (np. zakaz palenia). Wnętrza nie są zbyt imponujące. Dosyć ciekawa jest wystawa etnograficzna, na której zgromadzono wiele różnych gratów, np. starą pralkę czy młynek do kawy.
Następnie planowałem pojechać prosto do Pelplina. W tym celu trzeba przejechać przez Wisłę; po drugiej stronie rzeki rozpoczyna się Kociewie. Miałem nie wstępować do Gniewu, ale gdy przekraczając Wisłę zobaczyłem gotycki kościół górujący nad miastem i wspaniały zamek, to nie mogłem się oprzeć i postanowiłem zatrzymać się chociaż na chwilę.
Gniew jest moim zdaniem pod wieloma względami podobny do Byczyny. Jest to bardzo małe miasteczko, z wąskimi uliczkami, wypełnione starym budownictwem; nie ma wiele do zaoferowania poza atmosferą. Ale to wystarczy. Na początku natknąłem się na gotycki kościół. Jest ciekawy (z resztą na Pomorzu takich starych, gotyckich kościołów jest pełno – podobnie, jak u nas barokowych), choć nie aż tak zadbany, jak wspaniałe katedry. Ale i tak warto zobaczyć. Rzuciły mi się w oczy tabliczki z nazwiskami wiernych, rozpisane na ławkach na poszczególne godziny. Ciekawa jest też antresola z organami, która nie znajduje się nad wejściem do kościoła, ale bliżej środka nawy.
Potem przeszedłem przez rynek i zacząłem szukać zamku. Ostatecznie do niego dotarłem. Zamek jest wielki i dobrze zachowany. Ale zwiedzać go można raczej tylko z zewnątrz, bo w środku jest hotel (a właściwie to jakiś kompleks, bo są tam trzy hotele obok siebie, lądowisko dla helikopterów itp.; stamtąd rozpościera się niesamowity widok na dolinę Wisły).
Ostatnim punktem programu miał być Pelplin. Ale to było wielkie rozczarowanie. Przynajmniej tym razem. Pelplin, to jak wiadomo, jedna z najstarszych siedzib diecezji. Poza tym swój rozwój Pelplin zawdzięcza cystersom, którzy pozostawili po sobie wielki kompleks poklasztornych zabudowań. Przede wszystkim monstrualną archikatedrę, której nie powstydziłoby się żadne większe miasto. Niewiele jednak z niej zobaczyłem, bo właśnie zaczynała się msza.
Żelaznym punktem programu powinno być też muzeum diecezjalne, które słynie przede wszystkim z bezcennej kopii Biblii Gutenberga. Niestety jest nieczynne do odwołania. W dodatku nigdzie nie ma informacji, kiedy będzie otwarte, czy w ogóle jest czynne. Informacje w internecie są sprzeczne, na wiadomości nikt nie odpowiada. Pocałowałem więc klamkę.
Po nieudanej wizycie w Pelplinie ruszyłem autostradą do Gdyni.