Do literatury w internecie dostęp jest dosyć łatwy. Istnieje wiele stron internetowych, na których można znaleźć opowiadania, wiersze, książki. Legalnie i nielegalnie (chodzi rzecz jasna o prawa autorskie). Napisane przez znanych pisarzy, jak i przez zupełnych amatorów, którzy po prostu chcą się swoimi utworami podzielić z szerszą publicznością. Sklepów z książkami są pewnie miliony, a na końcu jest allegro, gdzie używane książki można kupić za grosze.
Gdy chodzi o strony internetowe z książkami (a raczej z wszelkiej maści źródłami) godne polecania są szczególnie dwie strony internetowe. Pierwsza z nich, to Wolne Lektury – projekt fundacji Nowoczesna Polska. Można tam znaleźć dziesiątki tekstów literackich, które powstały poprzez zeskanowanie części zbiorów, przede wszystkim Biblioteki Narodowej. Ta strona internetowa nastawiona jest na działalność edukacyjną: publikacja zasługują na pochwałę ze względu na profesjonalną redakcję tekstów. Sprytnie ominięto tutaj kwestię praw autorskich: dostępne są książki zeskanowane z bardzo starych egzemplarzy; autorzy dawno już nie żyją… dlatego próżno szukać tutaj współczesnej literatury.
Podobnie jest w drugim projekcie – Polonie. Polona, to biblioteka cyfrowa jak się patrzy. Tutaj zeskanowano całe książki łącznie z okładkami, w bardzo wysokiej rozdzielczości, tak więc można zanalizować wszystko łącznie z fakturą papieru. Do tego dodano ciekawe funkcjonalności, w tym integrację z portalami społecznościowymi. Do tego dochodzi świetny, nowoczesny interfejs użytkownika.
Piszę o tym wszystkim dlatego, że przed chwilą w „Dużym Formacie” (31÷2013) przeczytałem o projekcie Google Books. O nim rzecz jasna wiedziałem już wcześniej i z ich strony internetowej korzystałem – dopiero jednak teraz poznałem kulisy całego przedsięwzięcia. Otóż ładnych kilka lat temu przedstawiciele Google’a udali się do kierowników najważniejszych światowych bibliotek mówiąc im, że zeskanują cały księgozbiór za darmo i udostępnią go w internecie. Jednym słowem – świetny pomysł. Dzięki niemu można wydobyć stare publikacje (z przed kilku bądź kilkuset lat) z odmętów dusznych magazynów i udostępnić dla każdego; np. średniowieczne manuskrypty przechowywane pieczołowicie w klasztornych bibliotekach.
Niestety wszystko rozbiło się o pisarską hipokryzję. Urszula Jabłońska pisze, że kiedy James Gleick (jakiś amerykański pisarz) dowiedział się o projekcie Google’a, bardzo mu się on spodobał (materiały do pracy, książki w zasięgi kliknięcia myszką). Podobał mu się do czasu, gdy dowiedział się, że jego prace również są zeskanowane i ogólnie dostępne. To po prostu arcyprzykład hipokryzji i zakłamania. Niech wszyscy mi dają, ale od mojego wara.
Wtedy zaczęły się kołomyje z pozwami, ugodami, odszkodowaniami, a wszystko rzecz jasna toczyło się wokół oskarżenia o łamanie praw autorskich. Trwają w zasadzie do dzisiaj; wiele książek zostało usuniętych z ogólnego dostępu albo można zobaczyć tylko kilka stron.
„Prawa autorskie” łamano już w średniowieczu, bo uczniowie przepisywali książki, których – z braku druku – nigdzie przecież kupić nie można było. Dzisiaj jest to znacznie łatwiejsze, bo są kserokopiarki, szybkie skanery, aparaty &c &c i o czywiście internet, czyli sprawca całego zła. Nadchodzi moment, w którym twórcy treści muszą się zastanowić, dla kogo tak na prawdę tworzą: dla publiczności, czy… no właśnie, dla kogo?