W ostatniej „Polityce” można przeczytać o tym, że film „Drzewo życia” został uznany jako najpierwszorzędniejszy. Szkoda tylko, że nie wiadomo, czy jest to pierwszy – w sensie najlepszy filmy, czy pierwszy – w sensie nalepszy od końca, czyli najgorszy film mijającego roku. Tak się składa, że jakiś czas temu miałem okazję go obejrzeć, więc skłaniam się raczej ku tej drugiej opinii.
Film jest istotnie piękny, zdjęcia są – wspaniałe. Piękne zdjęcia, niezła muzyka. Szkoda tylko, że jest to film zupełnie o niczym. Gniot straszny. Bez żadnej fabuły, bez akcji, bez dialogów. Nie można nawet powiedzieć, że jest to „ględzenie o niczym”, bo tam nikt zupełnie nie ględzi. Coś strasznego. Dwie godziny siedziałem przed ekranem z nieustającą nadzieją, że akcja jakoś się rozkręci. Lubię filmy egzystencjalne, ale takie, z których coś wynika. A tu – zupełnie nie wiadomo, co powiedzieć. Początek jest intrygujący, ale dalej jest coraz gorzej. W filmie przedstawiono – nie wiadomo po kiego grzyba – jakieś reakcje chemiczne, zdjęcia kosmosu etc.; byłoby to ładne, to prawda, ale przez minutę-dwie. A nie przez minut dwadzieścia. Z wciśniętymi na siłę zdjęciami dinozaurów. Żenujące.
Oto, co można przeczytać w internecie na forach dyskusyjnych:
To fatalny gniot, a nie arcydzieło. O ile w stosunku do filmu można użyć określenia „grafomania”, to do tego „czegoś” pasuje ono idealnie.
(…) „Drzewo życia” to pseudoartystyczny gniot, udający że ma coś ważnego do powiedzenia, podczas gdy w rzeczywistości nie mówi zupełnie nic. W pociętych, poszatkowanych ujęciach dostajemy pomieszanie rozpaczy matki po zmarłym synu, wspomnień z dzieciństwa brata zmarłego (stanowiących zlepek wszelakich możliwych banałów, jakie w kinie powiedziano na temat rodziny), wizji – nie wiadomo czy przeżywanych we śnie, czy w trakcie modlitwy – i scen będących nieudolnym naśladownictwem filmów w rodzaju „Koyaanisqatsi” czy „Home” (a cały film wyglada na nieudolną próbę naśladowania „Mr Nobody”). To wszystko podlane padającymi z offu patetycznymi wypowiedziami kierowanymi do Boga i nieznośnie irytującą muzyką (która w założeniu miała chyba być podniosła i uroczysta, ale wyszła właśnie irytująca). Pomiędzy poszczególnymi scenami filmu nagminnie nadużywane są też wyciemnienia, mające chyba zaakcentować to, jak bardzo nic nie wynika ze sceny, która właśnie się zakończyła, i dać widzowi chwilę czasu na zastanowienie, dlaczego on właściwie jeszcze to ogląda… Wysiedzenie dwóch godzin z hakiem na tym „czymś” to naprawdę wielki wysiłek.
Ocena na Filmwebie: 5,8 – jednym słowem – dno.