O ile pamiętam, wspomniałem coś ostatnio o niezbędnym dla każdego procesie odchamiania. To znaczy – niezbędnej konieczności obcowania – od czasu do czasu – z kulturą, na tym ziemskim padole 🙂 W tym roku akademickim byłem się odchamić jak dotąd dwa razy: w październiku byłem na filmie „Habemus Papam”, a zaledwie trzy dni temu na balecie „Romeo i Julia”. Poza tym czytam przecież jeszcze książki i słucham dobrej muzyki, ale nie wiem, czy to wystarczy do zeskrobania chamstwa powszedniego. By usunąć grubszą warstwę potrzebna jest terapia szokowa – np. balet albo opera (nawet teatr dramatyczny to chyba za mało) 🙂
Na początku – o tym pierwszym – filmie „Habemus Papam” w reżyserii włoskiego reżysera Nanniego Morettiego. Mamy tam też polską reprezentację w osobie Jerzego Stuhra.
To drugi film tego reżysera, który widziałem (pierwszym był „Pokój syna”) i jak zwykle reżyser ten, gra właściwie w swoim filmie główną rolę. Co więcej, jak w poprzednim filmie, gra tu osobę określonej profesji – psychoanalityka, i to najlepszego. Freud pewnie by się tu popastwił nad skrywanymi marzeniami.
Podobno sam reżyser jest wojującym i zatwardziałem ateistą, więc gdy zrobił film o jądrze Kościoła Katolickiego, od razu etatowi krzykacze zrobili raban, że na pewno jest zły i antyklerykalny. Nic bardziej mylnego! Kościół być może jest tutaj pokazany po trosze w krzywym zwierciadle, ale na pewno jest to wizja dosyć przychylna, ale może też trochę pobłażliwa. Obraz opowiada bowiem o nieszczęsnym kardynale, który wbrew własnej woli został wybrany na papieża i pod naciskiem „opinii kardynalskiej” zgodził się przyjąć urząd. A potem wpadł w głęboką depresję, na co rzecznik Stolicy Apostolskiej – grany przez J. Stuhra – postanowił wezwać psychoanalityka. Warto zobaczyć.
Po drugie – „Romeo i Julia” w Operze w Poznaniu. Sytuacja jest pewnie taka, jak w przypadku „Tosci”, gdy pierwszy raz byłem w operze. Gdybym oglądał to w telewizorni albo na DVD, wynudziłbym się pewnie okropnie. Jednak na żywo – jest to świetne widowisko, nawet gdy siedzi się na jaskółkach.
Balet jest dosyć naiwny pod względem przekazu, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Jest jednak bardzo sugestywny, więc nawet, jeśli ktoś o nieszczęśliwych kochankach nigdy nie słyszał, to i tak domyśli się, o co cała afera. Muzyka świetna (i na pewno lżejsza, bo bardziej współczesna). Z tego baletu pochodzi doskonale znany „Taniec rycerski”. Szkoda tylko, że scenografia była raczej rozczarowująca.