Pastwiłem się wczoraj nad wiekopomnym dziełem Terrence’a Malicka i zupełnie przeszedłem obojętnie wobec faktu Świąt Bożego Narodzenia. Czekałem na nie dwanaście miesięcy, a ich już nie ma. Chętnie bym sobie posłuchał jeszcze swojej kolekcji muzyki bożonarodzeniowej – lekkich amerykańskich piosenek, czy choćby „Barokowych Świąt”, ale nie jestem pewien, czy wypada. Przez cały rok nie słuchałem płyty Loreeny McKennitt „A winter…” (cośtam) czekając na odpowiednią chwilę, tj. Wigilię – nie chciałbym bowiem, żeby mi te utwory się znudziły lub spowszedniały; nie miałbym wtedy, czego słuchać za rok. Tak czy owak, nie wiem, co teraz zrobić. Na szczęście zostało jeszcze parę wolnych dni. Poza tym zbliża się koniec roku i wszystkie stacje telewizyjne będą się prześcigać na podsumowania i „njusy roku” – która katastrofa była największa, w którym ataku terrorystycznym zginęło najwięcej ludzi etc. Strach włączać telewizor.
Drzewo o niczym
W ostatniej „Polityce” można przeczytać o tym, że film „Drzewo życia” został uznany jako najpierwszorzędniejszy. Szkoda tylko, że nie wiadomo, czy jest to pierwszy – w sensie najlepszy filmy, czy pierwszy – w sensie nalepszy od końca, czyli najgorszy film mijającego roku. Tak się składa, że jakiś czas temu miałem okazję go obejrzeć, więc skłaniam się raczej ku tej drugiej opinii.
Film jest istotnie piękny, zdjęcia są – wspaniałe. Piękne zdjęcia, niezła muzyka. Szkoda tylko, że jest to film zupełnie o niczym. Gniot straszny. Bez żadnej fabuły, bez akcji, bez dialogów. Nie można nawet powiedzieć, że jest to „ględzenie o niczym”, bo tam nikt zupełnie nie ględzi. Coś strasznego. Dwie godziny siedziałem przed ekranem z nieustającą nadzieją, że akcja jakoś się rozkręci. Lubię filmy egzystencjalne, ale takie, z których coś wynika. A tu – zupełnie nie wiadomo, co powiedzieć. Początek jest intrygujący, ale dalej jest coraz gorzej. W filmie przedstawiono – nie wiadomo po kiego grzyba – jakieś reakcje chemiczne, zdjęcia kosmosu etc.; byłoby to ładne, to prawda, ale przez minutę-dwie. A nie przez minut dwadzieścia. Z wciśniętymi na siłę zdjęciami dinozaurów. Żenujące.
Oto, co można przeczytać w internecie na forach dyskusyjnych:
To fatalny gniot, a nie arcydzieło. O ile w stosunku do filmu można użyć określenia „grafomania”, to do tego „czegoś” pasuje ono idealnie.
(…) „Drzewo życia” to pseudoartystyczny gniot, udający że ma coś ważnego do powiedzenia, podczas gdy w rzeczywistości nie mówi zupełnie nic. W pociętych, poszatkowanych ujęciach dostajemy pomieszanie rozpaczy matki po zmarłym synu, wspomnień z dzieciństwa brata zmarłego (stanowiących zlepek wszelakich możliwych banałów, jakie w kinie powiedziano na temat rodziny), wizji – nie wiadomo czy przeżywanych we śnie, czy w trakcie modlitwy – i scen będących nieudolnym naśladownictwem filmów w rodzaju „Koyaanisqatsi” czy „Home” (a cały film wyglada na nieudolną próbę naśladowania „Mr Nobody”). To wszystko podlane padającymi z offu patetycznymi wypowiedziami kierowanymi do Boga i nieznośnie irytującą muzyką (która w założeniu miała chyba być podniosła i uroczysta, ale wyszła właśnie irytująca). Pomiędzy poszczególnymi scenami filmu nagminnie nadużywane są też wyciemnienia, mające chyba zaakcentować to, jak bardzo nic nie wynika ze sceny, która właśnie się zakończyła, i dać widzowi chwilę czasu na zastanowienie, dlaczego on właściwie jeszcze to ogląda… Wysiedzenie dwóch godzin z hakiem na tym „czymś” to naprawdę wielki wysiłek.
Ocena na Filmwebie: 5,8 – jednym słowem – dno.
Kino i teatr
O ile pamiętam, wspomniałem coś ostatnio o niezbędnym dla każdego procesie odchamiania. To znaczy – niezbędnej konieczności obcowania – od czasu do czasu – z kulturą, na tym ziemskim padole 🙂 W tym roku akademickim byłem się odchamić jak dotąd dwa razy: w październiku byłem na filmie „Habemus Papam”, a zaledwie trzy dni temu na balecie „Romeo i Julia”. Poza tym czytam przecież jeszcze książki i słucham dobrej muzyki, ale nie wiem, czy to wystarczy do zeskrobania chamstwa powszedniego. By usunąć grubszą warstwę potrzebna jest terapia szokowa – np. balet albo opera (nawet teatr dramatyczny to chyba za mało) 🙂
Na początku – o tym pierwszym – filmie „Habemus Papam” w reżyserii włoskiego reżysera Nanniego Morettiego. Mamy tam też polską reprezentację w osobie Jerzego Stuhra.
To drugi film tego reżysera, który widziałem (pierwszym był „Pokój syna”) i jak zwykle reżyser ten, gra właściwie w swoim filmie główną rolę. Co więcej, jak w poprzednim filmie, gra tu osobę określonej profesji – psychoanalityka, i to najlepszego. Freud pewnie by się tu popastwił nad skrywanymi marzeniami.
Podobno sam reżyser jest wojującym i zatwardziałem ateistą, więc gdy zrobił film o jądrze Kościoła Katolickiego, od razu etatowi krzykacze zrobili raban, że na pewno jest zły i antyklerykalny. Nic bardziej mylnego! Kościół być może jest tutaj pokazany po trosze w krzywym zwierciadle, ale na pewno jest to wizja dosyć przychylna, ale może też trochę pobłażliwa. Obraz opowiada bowiem o nieszczęsnym kardynale, który wbrew własnej woli został wybrany na papieża i pod naciskiem „opinii kardynalskiej” zgodził się przyjąć urząd. A potem wpadł w głęboką depresję, na co rzecznik Stolicy Apostolskiej – grany przez J. Stuhra – postanowił wezwać psychoanalityka. Warto zobaczyć.
Po drugie – „Romeo i Julia” w Operze w Poznaniu. Sytuacja jest pewnie taka, jak w przypadku „Tosci”, gdy pierwszy raz byłem w operze. Gdybym oglądał to w telewizorni albo na DVD, wynudziłbym się pewnie okropnie. Jednak na żywo – jest to świetne widowisko, nawet gdy siedzi się na jaskółkach.
Balet jest dosyć naiwny pod względem przekazu, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Jest jednak bardzo sugestywny, więc nawet, jeśli ktoś o nieszczęśliwych kochankach nigdy nie słyszał, to i tak domyśli się, o co cała afera. Muzyka świetna (i na pewno lżejsza, bo bardziej współczesna). Z tego baletu pochodzi doskonale znany „Taniec rycerski”. Szkoda tylko, że scenografia była raczej rozczarowująca.
Od jutra zima
Prawie miesiąc minął od kiedy ostatni raz zaszczyciłem tę stronę jakimś swoim wpisem – tak się niestety układa, że albo nie mam czas, albo mi się nie chce albo o tym zapomnę. Teraz mam czas i mi się chce, więc szybko coś tutaj wyskrobię. Chociaż nie ma chyba nawet za bardzo o czym.
Siedzę sobie teraz w bibliotece, bo tu jest lepszy internet; mam przy tym nadzieję, że uda mi się jakieś zdjęcia wgrać i się nimi podzielić. Spędzam ten łikend w Poznaniu – i to na pewno ostatni w tym roku, przynajmniej kalendarzowym. Za trzy tygodnie Boże Narodzenie, czyli najprzyjemniejsze święto w roku. Ale jest niestety problem: pogoda. Zima wyjątkowo nawala w tym roku, a właściwie to nie może powiedzieć, że cokolwiek robi, bo tak właściwie, to jej nie ma. Po prostu – nie pojawiła się; ale co o tym będę pisał, przecież każdy ma w domu termometr i widzi, a jak nie ma termometru, to sobie to może organoleptycznie sprawdzić wychodząc na dwór. Temperatura od dwóch tygodni nie spadła poniżej zera, pogoda dosyć ładna, ciepło, trochę tylko deszcz wczoraj padał. Ale od jutra ma się wszystko naprawić – będzie śnieg!
Jesień jest oczywiście najpiękniejszą porą roku ze wszystkich, ale chyba powoli zaczęła mi się nudzić.
Dzisiaj odwiedziłem Park Sołacki i zrobiłem tam parę zdjęć. Jakość słaba, ale tak to jest, jak się robi zdjęcia aparatem w telefonie przy złym świetle.
Wałkuję tak w kółko tę pogodę, to mógłbym napisać też coś ciekawszego: nie wiem tylko o czym. Jak będę pamiętał, to napiszę o filmie na którym byłem – „Habemus papam”, poza tym za dwa tygodnię pójdę na balet „Romeo i Julia”, ale nie wiem, czy cokolwiek zobaczę, bo siedzę w ostatnim rzędzie na drugim balkonie. Poza tym wciąż jestem na drugim roku studiów; zaczynają niektórzy już z lekkim niepokojem wymawiać słowo na s.….
11 listopada (11.11.11)
I proszę – dopiero co jedne święta się skończyły, a już mamy następne. Dzisiaj bowiem przypada Święto Niepodległości, które choć miłe i przyjemne, to nie zapewnia takich atrakcji jak Wszystkich Świętych (w czasie których można uprawiać grobbing). No i pogoda nie jest już taka, jak była, bo znacznie się oziębiło, ale kogo to obchodzi, gdy nie trzeba wcale z domu wychodzić, tylko można grzać kulasy przy kaloryferze.
Uroczystość, którą dzisiaj obchodzimy wywołuje niestety też trochę mieszane uczucia, gdy pomyśli się o atrakcjach, które niektórzy chcą zgotować innym. Mówię tu o planowanych „marszach niepodległości” organizowanych przez szowinistów i ksenofobów z Młodzieży Wszechpolskiej i tym podobnych różnych śmiesznych organizacji. W Kaliszu nam to nie grozi, ale w większych miastach można spodziewać się burd wywoływanych przez wszechpolaków w asyście kiboli i różnych faszyzujących ugrupowań. Ich zdaniem marsz jest to marsz patriotów, ale jakoś w SJP nie natrafiłem na żadne stwierdzenie sugerujące, że patriota to ktoś, kto biega z pochodniami po ulicy krzycząc, że „Polska dla Polaków” i „Żydzi na Madagaskar”.
Skoro wałkuję już ten nieprzyjemny temat, to dodam do tego drugi. Chodzi mi mianowicie o kneblowanie ks. Bonieckiego. Oczywiście, skoro należy on do zgromadzenia marianów, to winien jest im posłuszeństwo, bo pewnie takowe ślubował. Szkoda tylko, że ktoś, kto podjął tę decyzję zapomniał o tym, że w ten sposób zmusza się do milczenia jeden z nielicznych głosów rozsądku w polskim Kościele. Episkopat każe nam słuchać radia ojca-inkasenta, które z chrześcijańską miłością bliźniego ma niewiele wspólnego, bo i po co, skoro łatwiej wciskać ludziom kit – a zabrania wypowiadania się człowiekowi, który robi co może, by nie zniechęcać (bo w tej materii Episkopat radzi sobie świetnie), a wręcz zachęcać do Kościoła. Ciekawe, kiedy szanowna Konferencja zreflektuje się, że w ten sposób postępując szkodzi przede wszystkim sobie.
W drogę
Święta, święta i po świętach – a przynajmniej już prawie po długim łikendzie, na który wszyscy czekali z niecierpliwością. Właściwie 5 dni byłem w domu, a teraz znowu będę zmuszony spędzić 2,5 godziny w zatkanym do granic możliwości autobusie do Poznania.
Ale swoją drogą z dwojga złego: autobus czy pociąg, autobus jest mniejszym złem. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie po tym, jak swoich pasażerów ostatnio traktują Bydłowozy Przewozy Regionalne. W pociągu ścisk taki, że nie ma jak oddychać: ja sam miałem szczęście, że udało mi się do niego w ogóle wejść. Sytuację pogarsza niesłychany chaos panujący na dworcu w Poznaniu. Miałem na pisać list do redakcji „Gazety Wyborczej” (już nie raz) w tej sprawie, ale po wyjściu z pociągu nie mam już na nic sił, nawet na wyskrobanie paru jadowitych słów pod adresem wspaniałego przewoźnika.
Nie wiem, jak to się dzieje, że PKS potrafi przewidzieć, że przed (lub po) wydłużonym łikendem będzie więcej pasażerów i jest w stanie nawet podstawić drugi autobus, a myśliciele z PKP tego wykoncypować nie potrafią. Może wewnątrz skromnego budynku PKS w Kaliszu siedzi cała armia filozofów i analityków wspieranych przez potężne komputery, którzy dzięki nim są wstanie wpaść na pomysł, że pojedzie więcej pasażerów?
PS. Byle do Świąt!
Jesień
Odliczanie do jesieni
Dzisiaj, po godzinie 11 oficjalnie rozpocznie się jesień. Tak więc ja, korzystając z ostatków lata (pół godziny) jeszcze coś napiszę. Trudno dokonywać jakiekolwiek podsumowania lata, bo po co – było ono bardziej niż zwyczajne. Ale lato, to jednak lato – czyli przede wszystkim wolne.
Lato, to dla mnie zawsze czas czytania książek i jeżdżenia na rowerze – w tym roku pod tym względem było gorzej, bo nie odbyłem wielu dalekich rowerowych wypraw, a właściwie to chyba ani jednej; może uda mi się to jeszcze jesienią nadrobić. Ale, gdy jeżdżę na rowerze, to robię też zdjęcia. Często całkiem udane.
§
Z internetu:
- Zapraszam do czytania świetnego wpisu D. Chętkowskiego – blogera „Polityki”, który odkrywa przed laikami kulisy pracy pedagogów. Warto przeczytać jego ostatni wpis dot. tematyki „fekalijnej”.
- Ostatnio internetem (szczególnie w Anglii) wstrząsnęła seria zdjęć polskiego fotografa emigracyjnego, który uwiecznił Anglików nie jako panów w surdutach, ale raczej zarzyganych jaskiniowców. (Daily Mail)
Poza tym świetnie się składa, bo jesień, to moja ulubiona pora roku.
A to jest dwusetny wpis na blogu.
Wspomnienie z Pragi
W zeszłym tygodniu odbyłem świetną podróż do Pragi. Teraz mogę trochę powspominać, ale w sumie, to nie wiem, czy jest co, bo: 1) Praga zasługuje na to, by każdy zobaczył ją osobiście 2) zwiedzałem „żelazne punkty” jak Stare Miasto, Aleja Paryska czy w końcu Zamek.
Poza tym na uwagę zasługuje również Vyšehrad. Ale najważniejsza myślę, że jest sama atmosfera miasta. Psują ją jedynia tabuny turystów – ale wystarczy zejść z utartego traktu (np. ulicy Karlovej) w pierwszą lepszą przecznicę, gdzie już jest pusto. Podobnie, po godzinie 20.30 na Zamku jest już pusto. Wtedy można sobie spokojnie jechać tramwajem na Hradczany i kontemplować ogrom katedry św. Vita.
Swoją drogą, komunikacja miejska działa w Pradze świetnie (choć nie twierdzę, że w Poznaniu czy Warszawie jest gorsza). Zapraszam do oglądania zdjęć.
Znowu hot dog
Znowu siedzę sobie w tej kawiarni, z której nadawałem 🙂 wczoraj. Tym razem jednak raczę się kawą latte z syropem. Nie napiszę zbyt wiele, bo zaraz znowu wyruszam „w miasto”.
Wczoraj miałem okazję zobaczyć zupełnie kosmiczny widok – czyli katedrę św. Vita po zmierzchu. W sumie to za dnia nie ma w ogóle po co chodzić na Hradczany – przede wszystkim ze względu na dzikie tłumy. Po zmierzchu, jest tam znacznie przyjemniej, a widok odbiera mowę.
Dzisiaj po paru minutach błądzania udało mi się dotrzeć na Vysehrad, gdzie jest świetna barokowo-gotycko-współczesna bazylika oraz cmentarz na którym leżą same sławy – m. in. Dvorak i Mucha.
Dzisiaj znowu jadłem hot doga, ale tym razem z placu Vacława.
Hot dog na Malej Stranie
Nie wiem, czy o tym wspominałem, ale jestem w Pradze – taka krótka wycieczka do stolicy Czech. Przyjechałem wczoraj pociągiem EC Praha i po zameldowaniu się w schronisku młodzieżowym, od razu rozpocząłem poznawanie „Złotej Pragi”. Jest faktycznie wspaniała – za dnia po zmierzchu. Dotąd zwiedziłem dosyć gruntownie Hradczany z katedrą św. Vita oraz Stare Miasto. Niedługo umieszczę jakieś zdjęcia. A na Malej Stranie faktycznie jadłem hot doga 🙂
5 kroków do lepszego radzenia sobie z pocztą elektroniczną
5 Easy Steps to Stanch the E‑Mail Flood – NYTimes.com.
Na górze znajduje się link do ciekawego artykułu ze strony NYTimesa (niestety teraz rzadziej oglądam tę witrynę ze względu na ograniczenia, które wprowadzili). Dotyczy on problemów ze zbyt wielką ilością e‑maili, które nawiedzają skrzynki odbiorcze niektórych ludzi.
Na początku autor wspomina Davida Allena, który wymyślił metodę Getting Things Done – tym samym uczynił on przemysł z samego sposobu sortowania e‑maili (warto odwiedzić jego stronę – jak można zarabiać na wciskaniu ludziom ciemnoty).
Autor artykułu podchodzi do problemu trochę bardziej racjonalnie, bo zdaje sobie sprawę z tego, że ludzi, którzy są dosłownie zasypywani mailami jest nie aż tak wiele. Daje kilka użytecznych rad:
- Nie organizuj, tylko szukaj – foldery i etykiety w skrzynkach odbiorczych są fajne, ale używanie ich zajmuje względnie wiele czasu. Poza tym – jak autor trafnie zauważył – problem może powstać, gdy jakąś wiadomość zapomnimy dodać do folderu i jej akurat po pewnym czasie będziemy szukać. Zamiast tego faktycznie lepiej jest szukać. Większość programów do odbierania poczty a także internetowych serwisów służących do tego wyposażonych jest w proste (i zarazem skomplikowane) wyszukiwarki, które ułatwiają znalezienie żądanej wiadomości. Z własnego doświadczenia wiem, że etykiety są przydatne – bo pomagają one zawęzić pole poszukiwania. Bo przecież, gdy ktoś ma w folderze kilkaset wiadomości, to przejrzenie jednej po drugiej i tak zajmie wiele czasu.
- Blokuj – przychodzi do nas wiele listów, których wcale nie chcielibyśmy otrzymywać. Zwykle są one od jakiś instytucji – w tej sytuacji większość poczt internetowych jest wyposażonych w narzędzie pozwalające zablokować danego adresata. Poza tym warto rozważyć, czy nie wypisać się z różnorakich biuletynów, ofert promocyjnych – których i tak zwykle nie czytamy (choć dzięki takiemu biuletynowi ja dowiedziałem się o tym artykule).
- Książka adresowa w e‑poczcie – autor zauważa, że być może nie warto prowadzić skrupulatnie książki adresowej ze wszystkimi e‑mailami. Tak jest w Gmailu – wszystkie adresy e‑mail zapisują się tak czy owak automatycznie.
Ja takich problemów nie mam (a przynajmniej nie w takiej skali), ale zaczynam coraz odważniej usuwać niechciane e‑maile. Pozdrawiam.
PS. Po chwili namysłu przyszedł mi jeszcze jeden problem do rozważenia: jak korzystać z poczty internetowej – poprzez aplikację na stronie internetowej, czy przez program na komputerze? Do dzisiaj nie udało mi się na to pytanie znaleźć odpowiedzi, dlatego używam strony Gmail.com.