Grudniowy dylemat

Pastwi­łem się wczo­raj nad wie­ko­pom­nym dzie­łem Ter­ren­ce­’a Malic­ka i zupeł­nie prze­sze­dłem obo­jęt­nie wobec fak­tu Świąt Boże­go Naro­dze­nia. Cze­ka­łem na nie dwa­na­ście mie­się­cy, a ich już nie ma. Chęt­nie bym sobie posłu­chał jesz­cze swo­jej kolek­cji muzy­ki bożo­na­ro­dze­nio­wej – lek­kich ame­ry­kań­skich pio­se­nek, czy choć­by „Baro­ko­wych Świąt”, ale nie jestem pewien, czy wypa­da. Przez cały rok nie słu­cha­łem pły­ty Lore­eny McKen­nitt „A win­ter…” (coś­tam) cze­ka­jąc na odpo­wied­nią chwi­lę, tj. Wigi­lię – nie chciał­bym bowiem, żeby mi te utwo­ry się znu­dzi­ły lub spo­wsze­dnia­ły; nie miał­bym wte­dy, cze­go słu­chać za rok. Tak czy owak, nie wiem, co teraz zro­bić. Na szczę­ście zosta­ło jesz­cze parę wol­nych dni. Poza tym zbli­ża się koniec roku i wszyst­kie sta­cje tele­wi­zyj­ne będą się prze­ści­gać na pod­su­mo­wa­nia i „nju­sy roku” – któ­ra kata­stro­fa była naj­więk­sza, w któ­rym ata­ku ter­ro­ry­stycz­nym zgi­nę­ło naj­wię­cej ludzi etc. Strach włą­czać telewizor.

Drzewo o niczym

W ostat­niej „Poli­ty­ce” moż­na prze­czy­tać o tym, że film „Drze­wo życia” został uzna­ny jako naj­pierw­szo­rzęd­niej­szy. Szko­da tyl­ko, że nie wia­do­mo, czy jest to pierw­szy – w sen­sie naj­lep­szy fil­my, czy pierw­szy – w sen­sie nalep­szy od koń­ca, czy­li naj­gor­szy film mija­ją­ce­go roku. Tak się skła­da, że jakiś czas temu mia­łem oka­zję go obej­rzeć, więc skła­niam się raczej ku tej dru­giej opinii.

Film jest istot­nie pięk­ny, zdję­cia są – wspa­nia­łe. Pięk­ne zdję­cia, nie­zła muzy­ka. Szko­da tyl­ko, że jest to film zupeł­nie o niczym. Gniot strasz­ny. Bez żad­nej fabu­ły, bez akcji, bez dia­lo­gów. Nie moż­na nawet powie­dzieć, że jest to „glę­dze­nie o niczym”, bo tam nikt zupeł­nie nie glę­dzi. Coś strasz­ne­go. Dwie godzi­ny sie­dzia­łem przed ekra­nem z nie­usta­ją­cą nadzie­ją, że akcja jakoś się roz­krę­ci. Lubię fil­my egzy­sten­cjal­ne, ale takie, z któ­rych coś wyni­ka. A tu – zupeł­nie nie wia­do­mo, co powie­dzieć. Począ­tek jest intry­gu­ją­cy, ale dalej jest coraz gorzej. W fil­mie przed­sta­wio­no – nie wia­do­mo po kie­go grzy­ba – jakieś reak­cje che­micz­ne, zdję­cia kosmo­su etc.; było­by to ład­ne, to praw­da, ale przez minu­tę-dwie. A nie przez minut dwa­dzie­ścia. Z wci­śnię­ty­mi na siłę zdję­cia­mi dino­zau­rów. Żenujące.

Oto, co moż­na prze­czy­tać w inter­ne­cie na forach dyskusyjnych:

To fatal­ny gniot, a nie arcy­dzie­ło. O ile w sto­sun­ku do fil­mu moż­na użyć okre­śle­nia „gra­fo­ma­nia”, to do tego „cze­goś” pasu­je ono idealnie.
(…) „Drze­wo życia” to pseu­do­ar­ty­stycz­ny gniot, uda­ją­cy że ma coś waż­ne­go do powie­dze­nia, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści nie mówi zupeł­nie nic. W pocię­tych, poszat­ko­wa­nych uję­ciach dosta­je­my pomie­sza­nie roz­pa­czy mat­ki po zmar­łym synu, wspo­mnień z dzie­ciń­stwa bra­ta zmar­łe­go (sta­no­wią­cych zle­pek wsze­la­kich moż­li­wych bana­łów, jakie w kinie powie­dzia­no na temat rodzi­ny), wizji – nie wia­do­mo czy prze­ży­wa­nych we śnie, czy w trak­cie modli­twy – i scen będą­cych nie­udol­nym naśla­dow­nic­twem fil­mów w rodza­ju „Koy­aani­sqat­si” czy „Home” (a cały film wygla­da na nie­udol­ną pró­bę naśla­do­wa­nia „Mr Nobo­dy”). To wszyst­ko pod­la­ne pada­ją­cy­mi z offu pate­tycz­ny­mi wypo­wie­dzia­mi kie­ro­wa­ny­mi do Boga i nie­zno­śnie iry­tu­ją­cą muzy­ką (któ­ra w zało­że­niu mia­ła chy­ba być pod­nio­sła i uro­czy­sta, ale wyszła wła­śnie iry­tu­ją­ca). Pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi sce­na­mi fil­mu nagmin­nie nad­uży­wa­ne są też wyciem­nie­nia, mają­ce chy­ba zaak­cen­to­wać to, jak bar­dzo nic nie wyni­ka ze sce­ny, któ­ra wła­śnie się zakoń­czy­ła, i dać widzo­wi chwi­lę cza­su na zasta­no­wie­nie, dla­cze­go on wła­ści­wie jesz­cze to oglą­da… Wysie­dze­nie dwóch godzin z hakiem na tym „czymś” to napraw­dę wiel­ki wysiłek.

Oce­na na Film­we­bie: 5,8 – jed­nym sło­wem – dno.

Kino i teatr

O ile pamię­tam, wspo­mnia­łem coś ostat­nio o nie­zbęd­nym dla każ­de­go pro­ce­sie odcha­mia­nia. To zna­czy – nie­zbęd­nej koniecz­no­ści obco­wa­nia – od cza­su do cza­su – z kul­tu­rą, na tym ziem­skim pado­le 🙂 W tym roku aka­de­mic­kim byłem się odcha­mić jak dotąd dwa razy: w paź­dzier­ni­ku byłem na fil­mie „Habe­mus Papam”, a zale­d­wie trzy dni temu na bale­cie „Romeo i Julia”. Poza tym czy­tam prze­cież jesz­cze książ­ki i słu­cham dobrej muzy­ki, ale nie wiem, czy to wystar­czy do zeskro­ba­nia cham­stwa powsze­dnie­go. By usu­nąć grub­szą war­stwę potrzeb­na jest tera­pia szo­ko­wa – np. balet albo ope­ra (nawet teatr dra­ma­tycz­ny to chy­ba za mało) 🙂

Na począt­ku – o tym pierw­szym – fil­mie „Habe­mus Papam” w reży­se­rii wło­skie­go reży­se­ra Nan­nie­go Moret­tie­go. Mamy tam też pol­ską repre­zen­ta­cję w oso­bie Jerze­go Stuhra.

To dru­gi film tego reży­se­ra, któ­ry widzia­łem (pierw­szym był „Pokój syna”) i jak zwy­kle reży­ser ten, gra wła­ści­wie w swo­im fil­mie głów­ną rolę. Co wię­cej, jak w poprzed­nim fil­mie, gra tu oso­bę okre­ślo­nej pro­fe­sji – psy­cho­ana­li­ty­ka, i to naj­lep­sze­go. Freud pew­nie by się tu popa­stwił nad skry­wa­ny­mi marzeniami.

Podob­no sam reży­ser jest woju­ją­cym i zatwar­dzia­łem ate­istą, więc gdy zro­bił film o jądrze Kościo­ła Kato­lic­kie­go, od razu eta­to­wi krzy­ka­cze zro­bi­li raban, że na pew­no jest zły i anty­kle­ry­kal­ny. Nic bar­dziej myl­ne­go! Kościół być może jest tutaj poka­za­ny po tro­sze w krzy­wym zwier­cia­dle, ale na pew­no jest to wizja dosyć przy­chyl­na, ale może też tro­chę pobłaż­li­wa. Obraz opo­wia­da bowiem o nie­szczę­snym kar­dy­na­le, któ­ry wbrew wła­snej woli został wybra­ny na papie­ża i pod naci­skiem „opi­nii kar­dy­nal­skiej” zgo­dził się przy­jąć urząd. A potem wpadł w głę­bo­ką depre­sję, na co rzecz­nik Sto­li­cy Apo­stol­skiej – gra­ny przez J. Stuh­ra – posta­no­wił wezwać psy­cho­ana­li­ty­ka. War­to zobaczyć.

Po dru­gie – „Romeo i Julia” w Ope­rze w Pozna­niu. Sytu­acja jest pew­nie taka, jak w przy­pad­ku „Tosci”, gdy pierw­szy raz byłem w ope­rze. Gdy­bym oglą­dał to w tele­wi­zor­ni albo na DVD, wynu­dził­bym się pew­nie okrop­nie. Jed­nak na żywo – jest to świet­ne wido­wi­sko, nawet gdy sie­dzi się na jaskółkach.

Balet jest dosyć naiw­ny pod wzglę­dem prze­ka­zu, takie przy­naj­mniej odnio­słem wra­że­nie. Jest jed­nak bar­dzo suge­styw­ny, więc nawet, jeśli ktoś o nie­szczę­śli­wych kochan­kach nigdy nie sły­szał, to i tak domy­śli się, o co cała afe­ra. Muzy­ka świet­na (i na pew­no lżej­sza, bo bar­dziej współ­cze­sna). Z tego bale­tu pocho­dzi dosko­na­le zna­ny „Taniec rycer­ski”. Szko­da tyl­ko, że sce­no­gra­fia była raczej rozczarowująca.

Od jutra zima

Pra­wie mie­siąc minął od kie­dy ostat­ni raz zaszczy­ci­łem tę stro­nę jakimś swo­im wpi­sem – tak się nie­ste­ty ukła­da, że albo nie mam czas, albo mi się nie chce albo o tym zapo­mnę. Teraz mam czas i mi się chce, więc szyb­ko coś tutaj wyskro­bię. Cho­ciaż nie ma chy­ba nawet za bar­dzo o czym.

Sie­dzę sobie teraz w biblio­te­ce, bo tu jest lep­szy inter­net; mam przy tym nadzie­ję, że uda mi się jakieś zdję­cia wgrać i się nimi podzie­lić. Spę­dzam ten łikend w Pozna­niu – i to na pew­no ostat­ni w tym roku, przy­naj­mniej kalen­da­rzo­wym. Za trzy tygo­dnie Boże Naro­dze­nie, czy­li naj­przy­jem­niej­sze świę­to w roku. Ale jest nie­ste­ty pro­blem: pogo­da. Zima wyjąt­ko­wo nawa­la w tym roku, a wła­ści­wie to nie może powie­dzieć, że cokol­wiek robi, bo tak wła­ści­wie, to jej nie ma. Po pro­stu – nie poja­wi­ła się; ale co o tym będę pisał, prze­cież każ­dy ma w domu ter­mo­metr i widzi, a jak nie ma ter­mo­me­tru, to sobie to może orga­no­lep­tycz­nie spraw­dzić wycho­dząc na dwór. Tem­pe­ra­tu­ra od dwóch tygo­dni nie spa­dła poni­żej zera, pogo­da dosyć ład­na, cie­pło, tro­chę tyl­ko deszcz wczo­raj padał. Ale od jutra ma się wszyst­ko napra­wić – będzie śnieg!

Jesień jest oczy­wi­ście naj­pięk­niej­szą porą roku ze wszyst­kich, ale chy­ba powo­li zaczę­ła mi się nudzić.

Dzi­siaj odwie­dzi­łem Park Sołac­ki i zro­bi­łem tam parę zdjęć. Jakość sła­ba, ale tak to jest, jak się robi zdję­cia apa­ra­tem w tele­fo­nie przy złym świetle.

 

Wał­ku­ję tak w kół­ko tę pogo­dę, to mógł­bym napi­sać też coś cie­kaw­sze­go: nie wiem tyl­ko o czym. Jak będę pamię­tał, to napi­szę o fil­mie na któ­rym byłem – „Habe­mus papam”, poza tym za dwa tygo­dnię pój­dę na balet „Romeo i Julia”, ale nie wiem, czy cokol­wiek zoba­czę, bo sie­dzę w ostat­nim rzę­dzie na dru­gim bal­ko­nie. Poza tym wciąż jestem na dru­gim roku stu­diów; zaczy­na­ją nie­któ­rzy już z lek­kim nie­po­ko­jem wyma­wiać sło­wo na s.….

11 listopada (11.11.11)

I pro­szę – dopie­ro co jed­ne świę­ta się skoń­czy­ły, a już mamy następ­ne. Dzi­siaj bowiem przy­pa­da Świę­to Nie­pod­le­gło­ści, któ­re choć miłe i przy­jem­ne, to nie zapew­nia takich atrak­cji jak Wszyst­kich Świę­tych (w cza­sie któ­rych moż­na upra­wiać grob­bing). No i pogo­da nie jest już taka, jak była, bo znacz­nie się ozię­bi­ło, ale kogo to obcho­dzi, gdy nie trze­ba wca­le z domu wycho­dzić, tyl­ko moż­na grzać kula­sy przy kaloryferze.

Google pamię­ta

Uro­czy­stość, któ­rą dzi­siaj obcho­dzi­my wywo­łu­je nie­ste­ty też tro­chę mie­sza­ne uczu­cia, gdy pomy­śli się o atrak­cjach, któ­re nie­któ­rzy chcą zgo­to­wać innym. Mówię tu o pla­no­wa­nych „mar­szach nie­pod­le­gło­ści” orga­ni­zo­wa­nych przez szo­wi­ni­stów i kse­no­fo­bów z Mło­dzie­ży Wszech­pol­skiej i tym podob­nych róż­nych śmiesz­nych orga­ni­za­cji. W Kali­szu nam to nie gro­zi, ale w więk­szych mia­stach moż­na spo­dzie­wać się burd wywo­ły­wa­nych przez wszech­po­la­ków w asy­ście kibo­li i róż­nych faszy­zu­ją­cych ugru­po­wań. Ich zda­niem marsz jest to marsz patrio­tów, ale jakoś w SJP nie natra­fi­łem na żad­ne stwier­dze­nie suge­ru­ją­ce, że patrio­ta to ktoś, kto bie­ga z pochod­nia­mi po uli­cy krzy­cząc, że „Pol­ska dla Pola­ków” i „Żydzi na Madagaskar”.

Sko­ro wał­ku­ję już ten nie­przy­jem­ny temat, to dodam do tego dru­gi. Cho­dzi mi mia­no­wi­cie o kne­blo­wa­nie ks. Boniec­kie­go. Oczy­wi­ście, sko­ro nale­ży on do zgro­ma­dze­nia maria­nów, to winien jest im posłu­szeń­stwo, bo pew­nie tako­we ślu­bo­wał. Szko­da tyl­ko, że ktoś, kto pod­jął tę decy­zję zapo­mniał o tym, że w ten spo­sób zmu­sza się do mil­cze­nia jeden z nie­licz­nych gło­sów roz­sąd­ku w pol­skim Koście­le. Epi­sko­pat każe nam słu­chać radia ojca-inka­sen­ta, któ­re z chrze­ści­jań­ską miło­ścią bliź­nie­go ma nie­wie­le wspól­ne­go, bo i po co, sko­ro łatwiej wci­skać ludziom kit – a zabra­nia wypo­wia­da­nia się czło­wie­ko­wi, któ­ry robi co może, by nie znie­chę­cać (bo w tej mate­rii Epi­sko­pat radzi sobie świet­nie), a wręcz zachę­cać do Kościo­ła. Cie­ka­we, kie­dy sza­now­na Kon­fe­ren­cja zre­flek­tu­je się, że w ten spo­sób postę­pu­jąc szko­dzi przede wszyst­kim sobie.

W drogę

Świę­ta, świę­ta i po świę­tach – a przy­naj­mniej już pra­wie po dłu­gim łiken­dzie, na któ­ry wszy­scy cze­ka­li z nie­cier­pli­wo­ścią. Wła­ści­wie 5 dni byłem w domu, a teraz zno­wu będę zmu­szo­ny spę­dzić 2,5 godzi­ny w zatka­nym do gra­nic moż­li­wo­ści auto­bu­sie do Poznania.

Ale swo­ją dro­gą z dwoj­ga złe­go: auto­bus czy pociąg, auto­bus jest mniej­szym złem. Takie przy­naj­mniej odno­szę wra­że­nie po tym, jak swo­ich pasa­że­rów ostat­nio trak­tu­ją Bydło­wo­zy Prze­wo­zy Regio­nal­ne. W pocią­gu ścisk taki, że nie ma jak oddy­chać: ja sam mia­łem szczę­ście, że uda­ło mi się do nie­go w ogó­le wejść. Sytu­ację pogar­sza nie­sły­cha­ny cha­os panu­ją­cy na dwor­cu w Pozna­niu. Mia­łem na pisać list do redak­cji „Gaze­ty Wybor­czej” (już nie raz) w tej spra­wie, ale po wyj­ściu z pocią­gu nie mam już na nic sił, nawet na wyskro­ba­nie paru jado­wi­tych słów pod adre­sem wspa­nia­łe­go przewoźnika.

Nie wiem, jak to się dzie­je, że PKS potra­fi prze­wi­dzieć, że przed (lub po) wydłu­żo­nym łiken­dem będzie wię­cej pasa­że­rów i jest w sta­nie nawet pod­sta­wić dru­gi auto­bus, a myśli­cie­le z PKP tego wykon­cy­po­wać nie potra­fią. Może wewnątrz skrom­ne­go budyn­ku PKS w Kali­szu sie­dzi cała armia filo­zo­fów i ana­li­ty­ków wspie­ra­nych przez potęż­ne kom­pu­te­ry, któ­rzy dzię­ki nim są wsta­nie wpaść na pomysł, że poje­dzie wię­cej pasażerów?

PS. Byle do Świąt!

Odliczanie do jesieni

Dzi­siaj, po godzi­nie 11 ofi­cjal­nie roz­pocz­nie się jesień. Tak więc ja, korzy­sta­jąc z ostat­ków lata (pół godzi­ny) jesz­cze coś napi­szę. Trud­no doko­ny­wać jakie­kol­wiek pod­su­mo­wa­nia lata, bo po co – było ono bar­dziej niż zwy­czaj­ne. Ale lato, to jed­nak lato – czy­li przede wszyst­kim wolne.

Lato, to dla mnie zawsze czas czy­ta­nia ksią­żek i jeż­dże­nia na rowe­rze – w tym roku pod tym wzglę­dem było gorzej, bo nie odby­łem wie­lu dale­kich rowe­ro­wych wypraw, a wła­ści­wie to chy­ba ani jed­nej; może uda mi się to jesz­cze jesie­nią nad­ro­bić. Ale, gdy jeż­dżę na rowe­rze, to robię też zdję­cia. Czę­sto cał­kiem udane.

W dro­dze do Żydo­wa na rowerze

§

Z inter­ne­tu:

Poza tym świet­nie się skła­da, bo jesień, to moja ulu­bio­na pora roku.

A to jest dwu­set­ny wpis na blogu.

Wspomnienie z Pragi

W zeszłym tygo­dniu odby­łem świet­ną podróż do Pra­gi. Teraz mogę tro­chę powspo­mi­nać, ale w sumie, to nie wiem, czy jest co, bo: 1) Pra­ga zasłu­gu­je na to, by każ­dy zoba­czył ją oso­bi­ście 2) zwie­dza­łem „żela­zne punk­ty” jak Sta­re Mia­sto, Ale­ja Pary­ska czy w koń­cu Zamek.
Poza tym na uwa­gę zasłu­gu­je rów­nież Vyšeh­rad. Ale naj­waż­niej­sza myślę, że jest sama atmos­fe­ra mia­sta. Psu­ją ją jedy­nia tabu­ny tury­stów – ale wystar­czy zejść z utar­te­go trak­tu (np. uli­cy Kar­lo­vej) w pierw­szą lep­szą prze­czni­cę, gdzie już jest pusto. Podob­nie, po godzi­nie 20.30 na Zam­ku jest już pusto. Wte­dy moż­na sobie spo­koj­nie jechać tram­wa­jem na Hrad­cza­ny i kon­tem­plo­wać ogrom kate­dry św. Vita.

Nieziemski widok - katedra św. Vita nocą
Nie­ziem­ski widok – kate­dra św. Vita nocą

Swo­ją dro­gą, komu­ni­ka­cja miej­ska dzia­ła w Pra­dze świet­nie (choć nie twier­dzę, że w Pozna­niu czy War­sza­wie jest gor­sza). Zapra­szam do oglą­da­nia zdjęć.

 

Znowu hot dog

Zno­wu sie­dzę sobie w tej kawiar­ni, z któ­rej nada­wa­łem 🙂 wczo­raj. Tym razem jed­nak raczę się kawą lat­te z syro­pem. Nie napi­szę zbyt wie­le, bo zaraz zno­wu wyru­szam „w miasto”.

Wczo­raj mia­łem oka­zję zoba­czyć zupeł­nie kosmicz­ny widok – czy­li kate­drę św. Vita po zmierz­chu. W sumie to za dnia nie ma w ogó­le po co cho­dzić na Hrad­cza­ny – przede wszyst­kim ze wzglę­du na dzi­kie tłu­my. Po zmierz­chu, jest tam znacz­nie przy­jem­niej, a widok odbie­ra mowę.

Dzi­siaj po paru minu­tach błą­dza­nia uda­ło mi się dotrzeć na Vyseh­rad, gdzie jest świet­na baro­ko­wo-gotyc­ko-współ­cze­sna bazy­li­ka oraz cmen­tarz na któ­rym leżą same sła­wy – m. in. Dvo­rak i Mucha.

Dzi­siaj zno­wu jadłem hot doga, ale tym razem z pla­cu Vacława.

Hot dog na Malej Stranie

Nie wiem, czy o tym wspo­mi­na­łem, ale jestem w Pra­dze – taka krót­ka wyciecz­ka do sto­li­cy Czech. Przy­je­cha­łem wczo­raj pocią­giem EC Pra­ha i po zamel­do­wa­niu się w schro­ni­sku mło­dzie­żo­wym, od razu roz­po­czą­łem pozna­wa­nie „Zło­tej Pra­gi”. Jest fak­tycz­nie wspa­nia­ła – za dnia po zmierz­chu. Dotąd zwie­dzi­łem dosyć grun­tow­nie Hrad­cza­ny z kate­drą św. Vita oraz Sta­re Mia­sto. Nie­dłu­go umiesz­czę jakieś zdję­cia. A na Malej Stra­nie fak­tycz­nie jadłem hot doga 🙂

5 kroków do lepszego radzenia sobie z pocztą elektroniczną

5 Easy Steps to Stanch the E‑Mail Flo­od – NYTimes.com.

Na górze znaj­du­je się link do cie­ka­we­go arty­ku­łu ze stro­ny NYTi­me­sa (nie­ste­ty teraz rza­dziej oglą­dam tę witry­nę ze wzglę­du na ogra­ni­cze­nia, któ­re wpro­wa­dzi­li). Doty­czy on pro­ble­mów ze zbyt wiel­ką ilo­ścią e‑maili, któ­re nawie­dza­ją skrzyn­ki odbior­cze nie­któ­rych ludzi.

Na począt­ku autor wspo­mi­na Davi­da Alle­na, któ­ry wymy­ślił meto­dę Get­ting Things Done – tym samym uczy­nił on prze­mysł z same­go spo­so­bu sor­to­wa­nia e‑maili (war­to odwie­dzić jego stro­nę – jak moż­na zara­biać na wci­ska­niu ludziom ciemnoty).

Autor arty­ku­łu pod­cho­dzi do pro­ble­mu tro­chę bar­dziej racjo­nal­nie, bo zda­je sobie spra­wę z tego, że ludzi, któ­rzy są dosłow­nie zasy­py­wa­ni maila­mi jest nie aż tak wie­le. Daje kil­ka uży­tecz­nych rad:

  1. Nie orga­ni­zuj, tyl­ko szu­kaj – fol­de­ry i ety­kie­ty w skrzyn­kach odbior­czych są faj­ne, ale uży­wa­nie ich zaj­mu­je względ­nie wie­le cza­su. Poza tym – jak autor traf­nie zauwa­żył – pro­blem może powstać, gdy jakąś wia­do­mość zapo­mni­my dodać do fol­de­ru i jej aku­rat po pew­nym cza­sie będzie­my szu­kać. Zamiast tego fak­tycz­nie lepiej jest szu­kać. Więk­szość pro­gra­mów do odbie­ra­nia pocz­ty a tak­że inter­ne­to­wych ser­wi­sów słu­żą­cych do tego wypo­sa­żo­nych jest w pro­ste (i zara­zem skom­pli­ko­wa­ne) wyszu­ki­war­ki, któ­re uła­twia­ją zna­le­zie­nie żąda­nej wia­do­mo­ści. Z wła­sne­go doświad­cze­nia wiem, że ety­kie­ty są przy­dat­ne – bo poma­ga­ją one zawę­zić pole poszu­ki­wa­nia. Bo prze­cież, gdy ktoś ma w fol­de­rze kil­ka­set wia­do­mo­ści, to przej­rze­nie jed­nej po dru­giej i tak zaj­mie wie­le czasu.
  2. Blo­kuj – przy­cho­dzi do nas wie­le listów, któ­rych wca­le nie chcie­li­by­śmy otrzy­my­wać. Zwy­kle są one od jakiś insty­tu­cji – w tej sytu­acji więk­szość poczt inter­ne­to­wych jest wypo­sa­żo­nych w narzę­dzie pozwa­la­ją­ce zablo­ko­wać dane­go adre­sa­ta. Poza tym war­to roz­wa­żyć, czy nie wypi­sać się z róż­no­ra­kich biu­le­ty­nów, ofert pro­mo­cyj­nych – któ­rych i tak zwy­kle nie czy­ta­my (choć dzię­ki takie­mu biu­le­ty­no­wi ja dowie­dzia­łem się o tym artykule).
  3. Książ­ka adre­so­wa w e‑poczcie – autor zauwa­ża, że być może nie war­to pro­wa­dzić skru­pu­lat­nie książ­ki adre­so­wej ze wszyst­ki­mi e‑mailami. Tak jest w Gma­ilu – wszyst­kie adre­sy e‑mail zapi­su­ją się tak czy owak automatycznie.

Ja takich pro­ble­mów nie mam (a przy­naj­mniej nie w takiej ska­li), ale zaczy­nam coraz odważ­niej usu­wać nie­chcia­ne e‑maile. Pozdrawiam.

PS. Po chwi­li namy­słu przy­szedł mi jesz­cze jeden pro­blem do roz­wa­że­nia: jak korzy­stać z pocz­ty inter­ne­to­wej – poprzez apli­ka­cję na stro­nie inter­ne­to­wej, czy przez pro­gram na kom­pu­te­rze? Do dzi­siaj nie uda­ło mi się na to pyta­nie zna­leźć odpo­wie­dzi, dla­te­go uży­wam stro­ny Gmail.com.