Jak często robię w niedzielne poranki, tak i w dzisiejszy oddałem się lekturze „The New York Times Magazine”. A tam – reportaż o Joe Weisenthalu wraz z galerią zdjęć opowiadający o jego żywocie w roli dziennikarza-blogera.
Otóż Joe wstaje przed świtem, a kładzie się spać późną nocą. Przed większość dnia wlepia gały w monitor: telefonu, laptopa albo baterię ekranów przy swoim biurku w pracy. Jest bowiem dziennikarzem w jakimś amerykańskim portalu informacyjnym zajmującym się wszystkim, co związane z ekonomią. Coś jak nasze TVN CNBC, tyle, że chyba jeszcze bardziej ogłupiające. No i w internecie.
Joe rano budzi się z przerażającą myślą, że być może kiedy spał, zdarzyło się coś, co wpłynęło na rynki. Litości!
During the course of an average 16-hour day, Weisenthal writes 15 posts, ranging from charts with a few lines of explanatory text to several hundred words of closely reasoned analysis. He manages nearly a dozen reporters, demanding and redirecting story ideas. He fiddles incessantly with the look and contents of the site. And all the while he holds a running conversation with the roughly 19,000 people who follow his Twitter alter ego, the Stalwart. He spars, jokes, asks and answers questions, advertises his work and, in the spirit of our time, reports on his meals, his whereabouts and whatever else is on his mind.
Potem zaczyna się całodzienna informacyjna biegunka: z jednej strony śledzenie tabel, wykresów, depesz agencji informacyjnych, z jednym okiem na telewizorze a drugim na monitorze – z drugiej strony z pisaniem kilkunastu postów dziennie („na gorąco”). A właściwie nie pisanie, tylko wyrzucenie ich z siebie, choć nazwałbym to raczej mniej elegancko.
Joe, jak na rasowego pracoholika przystało, dzień zaczyna od espresso z wielkiego kubka. Jego dieta też jest ciekawa: najpierw był wegetarianinem, potem weganem, a teraz je głównie mięso. Gdy chodzi o poglądy na ekonomię, najpierw uważano go za konserwatystę, a teraz za liberała, choć w sumie nie wiem, czy ma to jakiekolwiek znaczenie.
Słynie z trafnych prognoz, choć równie często się myli. Nieustannie obdziela swymi myślami rzesze słuchaczy, poprzez tweetera (żałosne narzędzie), facebooka, czy w końcu swojego bloga. I w rzeczywistości jest aktorem, bo sławę i poklask uwielbia. Nie wzięło się z to z przypadku – początkowo chciał być dramatopisarzem.
Teraz mu się to udaje, bo jego wpisy śledzą miliony ludzi w Stanach czekając na to, co tym razem go olśniło i jak on olśni ekonomicznych ignorantów. Jest aktorem, a jego sceną jest internet. Gra całą dobę (z przerwami na toaletę). W jednej sprawie potrafi zmienić zdanie 3 razy w ciągu dnia. Gdy dostaje raport z danymi makroekonomicznymi na początku pisze, że są „złe”, potem, że jednak „nie aż tak”, aż w końcu, że „cacy”.
Świetnie; jego bloga czytają finansiści, bankowcy i inni ekonomiści, a potem na ich podstawie podejmują decyzję. Czyli już wiem, skąd jest kryzys.
Żyjemy w społeczeństwie informacyjnym. Karmimy się informacjami i ciągle chcemy więcej; nieustanie jesteśmy nienasyceni. Nie chodzi tu tylko o tanią sensację w stylu „Faktu”. Chcemy być poinformowani i up-to-date. Dlatego co 10 minut sprawdzamy wiadomości na stronie „Gazety”, TVN24 i itp.
Dlatego internet wciska się nam wszędzie: do komputerów, do telefonów, w domu, na uczelni i ostatnio także w autobusie; w toalecie… żeby mieć złudne poczucie poinformowania.
Komentarze pod tekstem nie są przychylne: „trudno wyobrazić sobie życie równie nieszczęśliwe i puste”. Gdy komuś to odpowiada, to przecież może to robić. Czasem chyba jednak powinien sobie kabel od internetu z zadka wyciągnąć.