Niezwykłym i nie leda piórem… czyli dzień z życia dziennikarza ekonomicznego

Jak czę­sto robię w nie­dziel­ne poran­ki, tak i w dzi­siej­szy odda­łem się lek­tu­rze „The New York Times Maga­zi­ne”. A tam – repor­taż o Joe Weisen­tha­lu wraz z gale­rią zdjęć opo­wia­da­ją­cy o jego żywo­cie w roli dziennikarza-blogera.

Otóż Joe wsta­je przed świ­tem, a kła­dzie się spać póź­ną nocą. Przed więk­szość dnia wle­pia gały w moni­tor: tele­fo­nu, lap­to­pa albo bate­rię ekra­nów przy swo­im biur­ku w pra­cy. Jest bowiem dzien­ni­ka­rzem w jakimś ame­ry­kań­skim por­ta­lu infor­ma­cyj­nym zaj­mu­ją­cym się wszyst­kim, co zwią­za­ne z eko­no­mią. Coś jak nasze TVN CNBC, tyle, że chy­ba jesz­cze  bar­dziej ogłu­pia­ją­ce. No i w internecie.

Joe rano budzi się z prze­ra­ża­ją­cą myślą, że być może kie­dy spał, zda­rzy­ło się coś, co wpły­nę­ło na ryn­ki. Lito­ści!

During the cour­se of an ave­ra­ge 16-hour day, Weisen­thal wri­tes 15 posts, ran­ging from charts with a few lines of expla­na­to­ry text to seve­ral hun­dred words of clo­se­ly reaso­ned ana­ly­sis. He mana­ges near­ly a dozen repor­ters, deman­ding and redi­rec­ting sto­ry ide­as. He fid­dles inces­san­tly with the look and con­tents of the site. And all the whi­le he holds a run­ning conver­sa­tion with the rough­ly 19,000 people who fol­low his Twit­ter alter ego, the Stal­wart. He spars, jokes, asks and answers questions, adver­ti­ses his work and, in the spi­rit of our time, reports on his meals, his whe­re­abo­uts and wha­te­ver else is on his mind.

Potem zaczy­na się cało­dzien­na infor­ma­cyj­na bie­gun­ka: z jed­nej stro­ny śle­dze­nie tabel, wykre­sów, depesz agen­cji infor­ma­cyj­nych, z jed­nym okiem na tele­wi­zo­rze a dru­gim na moni­to­rze – z dru­giej stro­ny z pisa­niem kil­ku­na­stu postów dzien­nie („na gorą­co”). A wła­ści­wie nie pisa­nie, tyl­ko wyrzu­ce­nie ich z sie­bie, choć nazwał­bym to raczej mniej elegancko.

Joe, jak na raso­we­go pra­co­ho­li­ka przy­sta­ło, dzień zaczy­na od espres­so z wiel­kie­go kub­ka. Jego die­ta też jest cie­ka­wa: naj­pierw był wege­ta­ria­ni­nem, potem wega­nem, a teraz je głów­nie mię­so. Gdy cho­dzi o poglą­dy na eko­no­mię, naj­pierw uwa­ża­no go za kon­ser­wa­ty­stę, a teraz za libe­ra­ła, choć w sumie nie wiem, czy ma to jakie­kol­wiek znaczenie.

Sły­nie z traf­nych pro­gnoz, choć rów­nie czę­sto się myli. Nie­ustan­nie obdzie­la swy­mi myśla­mi rze­sze słu­cha­czy, poprzez twe­ete­ra (żało­sne narzę­dzie), face­bo­oka, czy w koń­cu swo­je­go blo­ga. I w rze­czy­wi­sto­ści jest akto­rem, bo sła­wę i poklask uwiel­bia. Nie wzię­ło się z to z przy­pad­ku – począt­ko­wo chciał być dramatopisarzem.

Teraz mu się to uda­je, bo jego wpi­sy śle­dzą milio­ny ludzi w Sta­nach cze­ka­jąc na to, co tym razem go olśni­ło i jak on olśni eko­no­micz­nych igno­ran­tów. Jest akto­rem, a jego sce­ną jest  inter­net. Gra całą dobę (z prze­rwa­mi na toa­le­tę). W jed­nej spra­wie potra­fi zmie­nić zda­nie 3 razy w cią­gu dnia. Gdy dosta­je raport z dany­mi makro­eko­no­micz­ny­mi na począt­ku pisze, że są „złe”, potem, że jed­nak „nie aż tak”, aż w koń­cu, że „cacy”.

Świet­nie; jego blo­ga czy­ta­ją finan­si­ści, ban­kow­cy i inni eko­no­mi­ści, a potem na ich pod­sta­wie podej­mu­ją decy­zję. Czy­li już wiem, skąd jest kryzys.

Żyje­my w spo­łe­czeń­stwie infor­ma­cyj­nym. Kar­mi­my się infor­ma­cja­mi i cią­gle chce­my wię­cej; nie­usta­nie jeste­śmy nie­na­sy­ce­ni. Nie cho­dzi tu tyl­ko o tanią sen­sa­cję w sty­lu „Fak­tu”. Chce­my być poin­for­mo­wa­ni i up-to-date.  Dla­te­go co 10 minut spraw­dza­my wia­do­mo­ści na stro­nie „Gaze­ty”, TVN24 i itp.

Dla­te­go inter­net wci­ska się nam wszę­dzie: do kom­pu­te­rów, do tele­fo­nów, w domu, na uczel­ni i ostat­nio tak­że w auto­bu­sie; w toa­le­cie… żeby mieć złud­ne poczu­cie poinformowania.

Komen­ta­rze pod tek­stem nie są przy­chyl­ne: „trud­no wyobra­zić sobie życie rów­nie nie­szczę­śli­we i puste”. Gdy komuś to odpo­wia­da, to prze­cież może to robić. Cza­sem chy­ba jed­nak powi­nien sobie kabel od inter­ne­tu z zadka wyciągnąć.

Nie ma ciszy w bloku

Tytuł tego wpi­su został zaczerp­nię­ty z felie­to­nu Syl­wii Chut­nik z naj­now­sze­go nume­ru „Poli­ty­ki”. Świet­nie się skła­da, bo od kie­dy miesz­kam w blo­ku (1,5 roku), to mam ocho­tę o tym napi­sać, ale dopie­ro teraz poczu­łem się wystar­cza­ją­co zmo­bi­li­zo­wa­ny. Tym bar­dziej, że jak się oka­zu­je, w prze­ży­wa­niu swych bole­ści nie jestem sam.

Ja w prze­ci­wień­stwo do Miro­na Bia­ło­szew­skie­go nie jestem (jesz­cze!) ogar­nię­ty obse­syj­ną manią śle­dze­nia wszel­kich dźwię­ków dobie­ga­ją­cych spo­za blo­ko­we­go miesz­ka­nia. A prze­cież takie miesz­ka­nie jest jak pudeł­ko zapa­łek. Maleń­kie – w porów­na­niu do całe­go budyn­ku. A tych maleń­kich pude­łek znaj­du­ją się set­ki – uło­żo­ne jed­no na dru­gim i obok sie­bie; połą­czo­ne szy­ba­mi wen­ty­la­cyj­ny­mi i pio­nem kana­li­za­cyj­nym; prze­dzie­lo­ne ścia­na­mi jak kart­ką papieru.

Dźwię­ki trza­ska­ją­ce­go nie­do­mknię­te­go okna, trza­ska­nia drzwia­mi, czy czy­je­goś bez­sen­sow­ne­go glę­dze­nia na klat­ce scho­do­wej to napraw­dę nic w porów­na­niu z inny­mi odgło­sa­mi. Naj­wię­cej sły­chać w toa­le­cie: czy­jąś pral­kę, roz­mo­wy, czy­jeś plu­ska­nie się w wan­nie. Chy­ba nie­je­den dok­to­rat moż­na by na ten temat napi­sać. A CBA nie musi chy­ba mieć pozwo­le­nia na pod­słuch: wystar­czy gumo­we ucho agenta.

To wszyst­ko nic. Choć miesz­ka­nie w blo­ku ma wie­le zalet, ma też zasad­ni­czą wadę. Ta wada pole­ga na tym, że w pudał­kach nad nami, pod nami, z lewej i z pra­wej też ktoś miesz­ka! Może to być na przy­kład świa­dek koron­ny (o czym pisze dzi­siej­sza „Wybor­cza”).

Pół bie­dy, jeśli sie­dzi cicho; zda­rza się to rzad­ko. A wszyst­kie­mu win­ne wstręt­ne pudło, któ­re­mu na imię telewizor.

Nie­ste­ty więk­szość ludzi nie zna umia­ru w gło­śno­ści i nie bie­rze pod uwa­gę tego, że sąsiad nie chce go słu­chać. Ktoś mógł­by powie­dzieć „cisza noc­na – wte­dy ma być cisza”. Ale to nie ma nic do rze­czy! To, że jest taki wyna­la­zek jak cisza noc­na i że (zgod­nie z regu­la­mi­nem) remon­ty moż­na prze­pro­wa­dzać od 8 do 20, i że nale­ży wcze­śniej powia­do­mić sąsia­dów… to wszyst­ko nic nie zna­czy. Bo tak, czy owak, w świe­tle pra­wa cywil­ne­go (art. 23 KC) zakłó­ca­nie komuś spo­ko­ju w jaki­kol­wiek spo­sób: poprzez emi­to­wa­nie hała­su, smro­du czy zwy­kłe obra­ża­nie są taki­mi samy­mi naru­sze­nia­mi dóbr oso­bi­stych. Jed­nym sło­wem ist­nie­nie ciszy noc­nej nie ozna­cza, że poza nią, moż­na sobie robić co się chce.

Szko­da tyl­ko, że bliź­ni nasi mają w pogar­dzie kodeks cywilny.

Sąsie­dzi z moje­go blo­ku hała­su­ją nagmin­nie; ale co tam – zatycz­ki do uszu pian­ko­we, tyl­ko 1,9 zł. Naj­le­piej ich nie wycią­gać. Gdy­bym umiał, zro­bił­bym kar­czem­ną awan­tu­rę, ale nie umiem, więc cho­dzę od apte­ki do apte­ki w poszu­ki­wa­niu zatyczek.

Wielkanoc

Fra Ange­li­co • Zmar­twych­wsta­nie (1440−42)

Wszyst­kim, któ­rzy choć­by spo­ra­dycz­nie odwie­dza­ją moją stro­nę, z oka­zji Świąt Wiel­kiej Nocy życzę szczę­ścia i uśmie­chów każ­de­go dnia.

Weso­łych Świąt!

Film, książka i koncert

Rok zakoń­czy­łem kul­tu­ral­nie, kul­tu­ral­nie mogę więc go też zacząć.

Nie­bez­piecz­na metoda

(1) Po pierw­sze w śro­dę byłem na fil­mie „Nie­bez­piecz­na meto­da”. Nie wiem, co mam o nim napi­sać, bo recen­zje ma śred­nio pochleb­ne – mnie jed­nak się podo­bał; było to dobrze zain­we­sto­wa­ne 15 zł, tym bar­dziej, że pro­jek­cja odby­ła się w kinie stu­dyj­nym, z sze­ścio­ma inny­mi oso­ba­mi na widow­ni. Tro­chę mnie to dzi­wi­ło: nie jest to może film kaso­wy, ze wzglę­du na tema­ty­kę (wyma­ga deli­kat­ne­go wysi­le­nia mózgow­ni­cy, nie ma tu nie­bie­skich stwo­rów ani kosmo­su); akto­rzy, któ­rzy w nim zagra­li, to jed­nak nie tru­pa pro­win­cjo­nal­ne­go teatru: Keira Kni­gh­tley, Vig­go Mor­ten­sen. A jed­nak film prze­szedł zupeł­nie bez echa, choć jego zwia­stun widzia­łem już ze trzy mie­sią­ce temu.

Film opo­wia­da o trzech oso­bach: Freu­dzie, Jun­gu i jesz­cze jakieś pan­nie Spiel­re­in, któ­ra naj­pierw jest pacjent­ką tego dru­gie­go, a potem sama sta­je się leka­rzem. Gdy­by ktoś chciał dowie­dzieć się cze­goś o psy­cho­ana­li­zie, to się raczej zawie­dzie, bo infor­ma­cje przed­sta­wio­ne w fil­mie są raczej szcząt­ko­we; co gor­sza – auto­rzy nawią­zu­ją do kon­flik­tu pomię­dzy Jun­giem i Freu­dem, ale wła­ści­wie nie wia­do­mo skąd on się wziął. Dla mnie – dogma­tycz­ne spo­ry przed­sta­wio­ne w fil­mie były męt­ne i nie­zro­zu­mia­łe. Dener­wu­ją­ce są też prze­sko­ki cza­so­we w akcji.

Za to Keira Kni­gh­tley (zna­na choć­by z wyjąt­ko­wo sła­bej ekra­ni­za­cji „Dumy i uprze­dze­nia”) świet­nie – w moim odczu­ciu – gra oso­bę cho­rą psy­chicz­nie; ata­ki histe­rii w jej wyko­na­niu są wyjąt­ko­wo wiarygodne.

Umber­to Eco – „Cmen­tarz w Pradze”

(2) W pew­nej mie­rze wią­że się to z dru­gą rze­czą, o któ­rej chcia­łem napi­sać: tj. o książ­ce Umber­to Eco „Cmen­tarz w Pra­dze”. Podob­no recen­zje nie zawsze były na jej temat pochleb­ne, ale nie wiem, bo ich nie czy­ta­łem, bo po co się zra­żać; tak czy owak Eco pozo­sta­je dla mnie zna­ko­mi­tym pisa­rzem, choć może z jego ksią­żek bije lek­kie zadęcie.

Opo­wieść jest dosyć nie­kon­wen­cjo­nal­na i mogę to stwier­dzić, choć nie prze­czy­ta­łem jesz­cze 200 stron. Jak na razie – mamy tu trzech nar­ra­to­rów i dla każ­de­go jest prze­wi­dzia­na inna czcion­ka. Przy­znam, że począt­ko­wo myśla­łem, że jest to błąd skła­du. Głów­nym boha­te­rem jest fał­szerz doku­men­tów Simo­ni­ni, o dosyć dziw­nych poglą­dach, choć nie zawsze moż­na to zro­zu­mieć, bo wyma­ga to choć­by jakiejś zna­jo­mo­ści histo­rii Włoch. Sam się w tym tro­chę gubię. I to jest chy­ba sła­bość ksią­żek Eco; wyda­je się, że chwi­la­mi jest w nich za dużo „eru­dy­cyj­no­ści”, co zwy­kle jest dobre, ale nie w książ­kach dla zwy­kłe­go zja­da­cze chle­ba. Tak czy owak, czy­ta się dobrze, choć nie ukry­wam – nie wszyst­ko jest zro­zu­mia­łe. Jed­nak, gdy czy­ta­łem „Imię róży”, mia­łem takie samo wrażenie.

Moim zda­niem, książ­ka war­ta jest pole­ce­nia. Dla zachę­ty – jak fał­szerz opi­su­je swo­ją profesję:

— Nie zro­zum mnie źle, dro­gi Simo­ne – tłu­ma­czył zwra­ca­jąc się już do nie­go per ty. – Ja nie spo­rzą­dzam doku­men­tów fał­szy­wych, lecz kopie doku­men­tów auten­tycz­nych, któ­re zgi­nę­ły lub któ­re przez pro­sty przy­pa­dek nigdy nie powsta­ły, ale któ­re mogły i powin­ny były powstać.

(3) I jesz­cze coś z zupeł­nie innej becz­ki. Wczo­raj byłem na kon­cer­cie nowo­rocz­nym w Fil­har­mo­nii Kali­skiej. Było jesz­cze wię­cej atrak­cji niż zwy­kle, w tym oczy­wi­ście „Marsz Radeckiego”.

J. Strauss – Uwer­tu­ra do ope­ry ” Zemsta nietoperza”
A. Dvo­rak – 4 tań­ce słowiańskie
M. Ravel – Tzigane
J. Strauss – Czar­dasz z ope­ry „Rit­ter Pasman”
J. Brahms – 3 tań­ce węgierskie
P. Sara­sa­te – Melo­die cygańskie

Losy Szwejka podczas wakacji

Wła­śnie skoń­czy­łem czy­tać dru­gą gru­bą książ­kę w te waka­cje. Poprzed­nia, to Bie­sy. Teraz przy­szedł czas na coś znacz­nie lżej­sze­go: Losy dobre­go żoł­nie­rza Szwej­ka cza­su woj­ny świa­to­wej Jaro­sla­va Haška. Obie książ­ki pocho­dzą z serii Wydaw­nic­twa Znak „50 na 50”. Co waż­ne, a o czym nie wspo­mnia­łem przy Bie­sach, nowe wyda­nia zosta­ły na nowo prze­tłu­ma­czo­ne. Jak wyja­śnia tłu­macz Szwej­ka, Anto­ni Kroh, w przed­mo­wie – jak się oka­zu­je – Pola­cy zna­li książ­kę Haška pod błęd­nym tytu­łem. Teraz ten błąd został naprawiony.

Tra­dy­cyj­nie, pozwo­lę sobie umie­ścić kil­ka naj­cie­kaw­szych fragmentów:

Sędzio­wiePowra­ca­ły wiel­kie cza­sy rzym­skie­go pano­wa­nia nad Jero­zo­li­mą. Więź­niów pro­wa­dzo­no na par­ter i sta­wia­no przed Piła­ta­mi 1914 roku. A sędzio­wie śled­czy, współ­cze­śni Piła­ci, zamiast god­nie umyć ręce, posy­ła­li po papry­kę i pil­zneń­skie piwo do Teis­si­ga i prze­ka­zy­wa­li pro­ku­ra­tu­rze wciąż nowe i nowe oskrażenia.

Tutaj roz­wie­wa­ła się wszel­ka logi­ka, a zwy­cię­żał §, dła­wił §, dur­niał §, pie­nił się §, śmiał się §, wygra­żał §, zabi­jał § i nie wyba­czał. Byli to żon­gle­rzy ustaw, poże­ra­cze kodek­sów i oskar­żo­nych, tygry­sy austriac­kiej dżun­gli, odmie­rza­ją­cy skok na ofia­rę nume­ra­mi paragrafów.

Wyją­tek czy­ni­ło kil­ku panów (podob­nie jak na komen­dzie poli­cji), któ­rzy pra­wa nie trak­to­wa­li zbyt serio; zawsze znaj­dzie się psze­ni­ca pośród kąkolu.

 

Wię­zien­na kapli­caW wię­zie­niu gar­ni­zo­no­wym, jak we wszyst­kich aresz­tach i kozach, miej­sco­wa kapli­ca cie­szy­ła się wiel­kim powo­dze­niem. Nie cho­dzi­ło o to, by przy­mu­so­we odwie­dzi­ny wię­zien­nej kapli­cy zbli­ża­ły ludzi do Boga, żeby więź­nio­wie przy­swo­ili sobie odro­bi­nę moral­no­ści. O takich głu­po­tach nie ma nawet co wspominać.

Nabo­żeń­stwa i kaza­nia były pierw­szo­rzęd­ną roz­gryw­ką, roz­pra­sza­ją­cą nudę gar­ni­zo­nu. Nie o to szło, by jed­nać się z Bogiem, ale że po dro­dze, na kory­ta­rzu czy na podwó­rzu, moż­na było zna­leźć oga­rek papie­ro­sa albo cyga­ra. Boga cał­ko­wi­cie odsu­wał na bok mały pet wala­ją­cy się bez­na­dziej­nie w splu­wacz­ce albo gdzie w pyle na zie­mi. Ta malut­ka śmier­dzą­ca rzecz zwy­cię­ża­ła Boga i zba­wie­nie duszy.

A do tego kaza­nie, ta zaba­wa, bre­we­rie. Kape­lan polo­wy Otto Katz był mimo wszyst­ko cza­ru­ją­cym czło­wie­kie. Jego kaza­nia były nie­zwy­kle fascy­nu­ją­ce, uciesz­ne, uwal­nia­ją­ce od wię­zien­nej mono­to­nii. Tak pięk­nie glę­dził o nie­skoń­czo­nej łasce bożej, krze­pił zde­pra­wo­wa­nych więź­niów i mężów błą­dzą­cych. Tak pięk­nie pysko­wał z ambo­ny i od ołta­rza. Umiał tak wspa­nia­le wrzesz­czeć swo­je: «Ite, mis­sa est», odpra­wiać nabo­żeń­stwo w nie­kon­wen­cjo­nal­ny spo­sób, prze­wra­cać porzą­dek mszy świę­tej, wymy­ślać, gdy był już cał­kiem pija­ny, zupeł­nie nowe modli­twy i nową mszę świę­tą, swój obrzęd, coś, cze­go jesz­cze nie było.

No i ten cyrk, gdy od cza­su do cza­su omsknął się z i prze­wró­cił z kie­li­chem, naj­święt­szym sakra­men­tem albo msza­łem, i gło­śno oskar­ża­jąc mini­stran­ta z kom­pa­nii kar­nej, że mu umyśl­nie pod­sta­wił nogę, natych­miast przed naj­wyż­szym maje­sta­tem wrze­piał mu kar­cer i zwią­zy­wa­nie w kij.

Mar­ny los uczci­we­go zna­laz­cy- Nie szko­dzi – stwier­dził Szwejk – (…) Gdy­by­śmy to gdzieś ogło­si­li, uczci­wy zna­laz­ca chciał­by od nas nagro­dę. Gdy­by to były pie­nią­dze, chy­ba nie tra­fił­by się uczci­wy zna­laz­ca, acz­kol­wiek są jesz­cze tacy ludzie. U nas w Budzie­jo­wi­cach w regi­men­cie był żoł­nierz, takie pokor­ne cie­ląt­ko, ten pew­ne­go razu zna­lazł na uli­cy sześć­set koron i oddał poli­cji, w gaze­tach pisa­li o nim jako o uczci­wym zna­laz­cy i tyl­ko miał z tego wstyd. Nie chcie­li z nim roz­ma­wiać, każ­dy mówił: «Ty paca­nie jeden, cóżeś ty zro­bił za głu­po­tę. Chy­ba do śmier­ci będzie ci łyso, jeśli masz choć tro­chę hono­ru w ser­cu». Miał dziew­czy­nę, prze­sta­ła z nim gadać (…) Wbił to sobie w gło­wę, zmi­zer­niał, aż wresz­cie rzu­cił się pod pociąg.

Pie­kło i nie­boTo zna­czy, zamiast zwy­kłych kotłów z siar­ką na bied­nych grzesz­ni­ków cze­ka­ją szyb­ko­wa­ry, kotły wyso­ko­ci­śnie­nio­we, grzesz­ni­cy sma­żą się na mar­ga­ry­nie, na roż­nach elek­trycz­nych, przez milio­ny lat jeż­dżą po nich wal­ce dro­go­we, a den­ty­ści powo­du­ją zgrzy­ta­nie zębów spe­cjal­nym sprzę­tem, szloch nagry­wa się na gra­mo­fo­ny, a pły­ty wysy­ła się na górę, do raju, dla roz­we­se­le­nia spra­wie­dli­wych. W raju try­ska­ją roz­py­la­cze wody koloń­skiej, a orkie­stra tak dłu­go gra Brahm­sa, że już by ksiądz wolał pie­kło i czy­ściec. Anioł­ki mają w tyłecz­kach śmi­gieł­ka od aero­pla­nów, żeby nie musia­ły tyle machać skrzydełkami.

c.d.n.

Biesy wakacyjne

Eks­per­ci biją na alarm: do koń­ca waka­cji pozo­stał już tyl­ko mie­siąc! Aku­rat – dla mnie są to pra­wie dwa mie­sią­ce, he he he he. Lubię takie peł­ne pato­su zwro­ty à la „Fak­ty” albo „Piotr Kraś­ko na żywo z wnę­trza wulkanu…”

Wróć­my jed­nak do waka­cji. Trze­ba przy­znać, że dłu­go­ter­mi­no­wa pro­gno­za pogo­dy na razie się speł­nia: to zna­czy w lip­cu mia­ło lać – no i leje. Ponoć w sierp­niu ma być upal­nie; zoba­czy­my… Na szczę­ście ja na razie sie­dzę w domu i kon­tem­plu­ję Dr Hau­sa oraz Ally McBe­al, więc deszcz mi nie straszny.

Czy­tam sobie rów­nież książ­ki. Ostat­nio prze­czy­ta­łem „Bie­sy” Fio­do­ra Dosto­jew­sie­go. Nie spo­sób nie oprzeć się i nie zamie­ścić kil­ku cytacików.

Sto­su­nek do religii

(…) War­wa­ro Pie­trow­no, w tym sen­sie, że im gorzej, tym lepiej. To jak w reli­gii: im gorzej się żyje czło­wie­ko­wi, albo im bied­niej­szy i bar­dziej zahu­ka­ny jest lud, tym upar­ciej myśli o nagro­dzie w raju, a jeże­li przy tym jesz­cze uwi­ja się sto tysię­cy kapła­nów, pod­nie­ca­ją­cych tę mrzon­kę i spe­ku­lu­ją­cych na niej, to… rozu­miem panią, War­wa­ro Pie­trow­no, może pani być pewna.

Talent bez­ta­len­cia

(…) zawsze dużo mówię, to zna­czy dużo słów, i śpie­szę się, więc nigdy nic mi nie wycho­dzi. A dla­cze­go dużo mówię i nic mi nie wycho­dzi? Bo nie umiem mówić. Ci, któ­rzy umie­ją dobrze mówić, mówią krót­ko. Więc to wła­śnie jest moje bez­ta­len­cie – praw­da? Ale sko­ro już mam ten natu­ral­ny talent bez­ta­len­cia, dla­cze­go nie miał­bym się nim posłu­żyć sztucz­nie? Więc się posłu­gu­ję. Co praw­da, jak się tu wybie­ra­łem, naj­pierw mia­łem zamiar mil­czeć; ale prze­cież mil­czeć wiel­ki talent, a więc mnie nie przy­stoi, a po dru­gie, mil­czeć to jest ryzy­ko; no, więc osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łem, że naj­le­piej prze­cież mówić, ale wła­śnie jak bez­ta­len­cie, to zna­czy dużo, dużo, dużo, bar­dzo śpie­szyć się z argu­men­ta­mi, a pod koniec zawsze pogu­bić się we wła­snych argu­men­tach, żeby słu­chacz odszedł bez koń­ca, roz­kła­da­jąc ręce, a naj­le­piej, żeby splunął.

Entu­zjazm administracyjny

- Entu­zjazm admi­ni­stra­cyj­ny? Nie wiem, co to takie­go. / (…) niech pani posta­wi jakąś naj­mar­niej­szą kre­atu­rę, żeby sprze­da­wa­ła choć­by jakieś tam głu­pie bile­ty kole­jo­we, a tak kre­atu­ra natych­miast poczu­je się w pra­wie spo­glą­dać na panią z miną Jowi­sza, kie­dy podej­dzie pani po bilet, [żeby oka­zać pani swo­ją wła­dzę]. Że niby ja ci poka­żę, kto tu rzą­dzi… I to wła­śnie docho­dzi w nich do admi­ni­stra­cyj­ne­go entuzjazmu.

Opra­wa książek

(…) czy­tać i opra­wiać książ­ki – to dwa, i ogrom­ne, okre­sy roz­wo­ju. Z począt­ku poma­lut­ku uczy się czy­tać, ma się rozu­mieć, przez całe wie­ki, ale książ­kę przy tym wyświech­ta, wybru­dzi, bo nie uwa­ża jej za coś poważ­ne­go. Opra­wa ozna­cza już sza­cu­nek dla książ­ki, ozna­cza, że czło­wiek nie dość, że polu­bił czy­tać, ale też potrak­to­wał to poważ­nie. Rosja jesz­cze nie weszła w ten okres. A Euro­pa już od daw­na opra­wia książki.

Wpływ wód­ki

Kie­dy popro­si­cie pań­stwo pro­ste­go czło­wie­ka, żeby coś dla was zro­bił, jeśli zechce, a może, usłu­ży sta­ran­nie i dobro­dusz­nie; lecz jeśli popro­si­cie go, by przy­niósł wódecz­kę – nawet zwy­kła mu spo­koj­na dobro­dusz­ność przej­dzie rap­tem w jakąś pośpiesz­ną, rado­sną usłuż­ność, w jakąś nie­mal bra­ter­ską o was dba­łość. Na tego, kto idzie po wód­kę – cho­ciaż pić ją będzie­cie wy, a nie on, cze­go jest z góry świa­dom – spły­wa jak gdy­by cząst­ka wasze­go przy­szłe­go ukontentowania.

Powyż­sze cyta­ty pocho­dzą z: Fio­dor Dosto­jew­ski Bie­sy, Wydaw­nic­two Znak, Kra­ków 2010. tłum. Adam Pomorski

Jeszcze raz o kartach

Parę dni temu napi­sa­łem o dosyć kon­tro­wer­syj­nej spra­wie pro­wi­zji za uży­wa­nie kart płat­ni­czych – pro­wi­zji rzecz jasna pobie­ra­nych przez fir­my typu Visa i Master­card, któ­rych pazer­ność jest znacz­nie więk­sza, niż przy­pusz­cza­łem. Moż­na o tym poczy­tać na ban­ko­wym blo­gu Macie­ja Sam­ci­ka.

Każ­dy z nas spo­tkał się chy­ba z sabo­ta­żem sprze­daw­ców, pole­ga­ją­cym na znie­chę­ca­niu klien­tów do pła­ce­nia kar­tą. Sprze­daw­cy w skle­pach i punk­tach usłu­go­wych wolą gotów­kę, bo od trans­ak­cji opła­co­nych bile­ta­mi Naro­do­we­go Ban­ku Pol­skie­go nie muszą pła­cić ban­kom pro­wi­zji (m.in. słyn­nej opła­ty inter­chan­ge). Stąd też w skle­pach „Żab­ka” ter­mi­na­le do płat­no­ści bez­go­tów­ko­wych zwy­kle są „nie­czyn­ne”, zaś w wie­lu punk­tach sprze­daw­cy, widząc w ręce klien­ta kar­tę, pyta­ją, czy na pew­no ów klient nie ma ocho­ty zapła­cić gotów­ką. Znam nawet wła­ści­cie­la skle­pu, któ­ry udzie­la 4% raba­tu każ­de­mu, kto zapła­ci gotów­ką zamiast kartą.

To powin­no dać do myśle­nia pazer­nym ban­kow­com i sze­fom orga­ni­za­cji płat­ni­czych Visa i Master­Card, kąpią­cym się w skarb­cach peł­nych bank­no­tów. Na opła­tach pobie­ra­nych od skle­pów Visa, Master­Card i ban­ki zara­bia­ją rocz­nie okrą­gły miliard złotych.

Wię­cej tutaj.

Rocznicowy cyrk smoleński

Ufff… Zbio­ro­wym wysił­kiem prze­trwa­li­śmy jakoś śmier­cio­no­śne i obłą­kań­cze miste­rium obcho­dów rocz­ni­cy kata­stro­fy w Smo­leń­sku. Jak ktoś nie włą­czał tele­wi­zo­ra, to miał szan­sę, że ciśnie­nie nie wzro­śnie mu nad­mier­nie oglą­da­jąc wypo­wia­da­ne w ilu­mi­na­cyj­nej eks­ta­zie sło­wa Kaczyń­skie­go, że „«zosta­li zdra­dze­ni o świ­cie»”. Na uli­cę (ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia) wylę­gły zastę­py pre­nu­me­ra­to­rów „Gaze­ty Pol­skiej” z jej redak­to­rem naczel­nym gło­szą­cym róż­no­ra­kie para­no­idal­ne tezy.

Poja­wił się nowy pro­jekt pomni­ka, naresz­cie taki, któ­ry ewen­tu­al­nie moż­na­by przy­jąć. Ja od począt­ku jestem prze­ciw­ni­kiem sta­wia­nia pomni­ków, a w szcze­gól­no­ści pod Pała­cem Pre­zy­denc­kim. Uwa­żam, że z miej­sca urzę­do­wa­nia pre­zy­den­ta nie moż­na robić mau­zo­leum. Adam Małysz zadał pyta­nie, któ­re wie­lu cisnę­ło się na usta: jak to moż­li­we, że czci się zmar­łe­go w miej­scu jego pracy?

Ofia­ry kata­stro­fy mają już całą masę tablic ku czci, pomnik na Powąz­kach (jak naj­bar­dziej zasłu­żo­ny) i Wawel nie­mal­że na wła­sność. Pro­jekt świetl­nych kolumn jest nie­zły, bo jest wła­ści­wie pierw­szym pomy­słem, któ­ry nie nosi zna­mion szwan­ko­wa­nia mózgu jego pro­jek­tan­tów… to zna­czy, nie­zu­peł­nie. Był­by to pomnik będą­cy raczej insta­la­cją arty­stycz­ną, a sym­bo­li­ka jest umiar­ko­wa­na, nie ma nad­mia­ru pato­su. Tak więc, jak napi­sa­ła D. Jarec­ka „wszy­scy ode­tchnę­li”… Ale niezupełnie:

Pro­mie­nie mia­ły­by wycho­dzić z reflek­to­rów umiesz­czo­nych w chod­ni­ku, a każ­dy reflek­tor – zapo­wia­da autor pro­jek­tu – opra­wio­ny był­by w rodzaj ryn­gra­fu z nazwi­skiem zmar­łe­go. A ja uwa­żam, że tam, gdzie ryn­graf, musi być miecz. A tam, gdzie miecz, musi być tak­że i honor, i zemsta. Szy­chal­ski mówi też, że inspi­ro­wał się słu­pa­mi świa­teł na miej­scu nowo­jor­skie­go Gro­und Zero. Jak wia­do­mo, była to for­ma upa­mięt­nie­nia ofiar zama­chu. Stąd już pro­sta dro­ga do kon­klu­zji, jaką widzia­łam na jed­nej z flag powie­wa­ją­cych w cza­sie rocz­ni­co­wej demon­stra­cji przed Pała­cem Pre­zy­denc­kim: „To był zamach”. For­ma świetl­ne­go pomni­ka jest może i nowo­cze­sna, ale treść, jaką nie­sie, już mniej: wal­ka, odwet, atak.

Wię­cej… http://wyborcza.pl/1,75968,9436740,Pomnik_mgly.html#ixzz1JZS8NOIs

Jak już poświę­cam cały post na ten cyrk, to będę to cią­gnąć dalej.

W „Poli­ty­ce” zamiesz­czo­no cie­ka­wą rela­cję wyda­rzeń z Kra­kow­skie­go Przedmieścia:

Jak moż­na było prze­wi­dy­wać, Kra­kow­skie Przed­mie­ście w War­sza­wie zosta­ło zaanek­to­wa­ne na spe­cy­ficz­ne naro­do­we teatrum, z ory­gi­nal­ną dra­ma­tur­gią, rekwi­zy­ta­mi, akto­ra­mi i suflerami. (…)

W sobo­tę, o godz. 14 star­sza pani robi pierw­szy ołta­rzyk z przy­wią­za­nych do latar­ni por­tre­tów śp. pre­zy­den­ta z mał­żon­ką. Roz­da­je zdję­cia z ubie­gło­rocz­nej żało­by. Pod ołta­rzyk dołą­cza­ją kolej­ne panie, wita­jąc się jak sta­re znajome. (…)

Tłum prze­no­si się pod amba­sa­dę [Rosji]. (…) Tu – jest – Polska! (…)

Tym­cza­sem pod pała­cem na Kra­kow­skim ludzie szep­cą róża­niec. Mło­da kobie­ta przy­no­si worek meda­li­ków z Mat­ką Boską. Jest akcja – nale­ży po cichu obło­żyć nimi teren wokół pała­cu, wci­ska­jąc meda­li­ki mię­dzy szpa­ry chod­ni­ka. Obo­wią­zu­je cał­ko­wi­ty zakaz han­dlu zniczami. (…)

Zbli­ża się sym­bo­licz­na godz. 8.41. Księ­ża przed kościo­łem udzie­la­ją komu­nii. Ludzie klę­ka­ją na chodnikach. (…)

«Od powie­trza, gło­du, ognia, woj­ny TVN‑u i PO – wybaw nas Panie.»

Źró­dło: A. Dąbrow­ska, J. Dzia­dul, J. Cie­śla, E. Giet­ka, W. Mar­kie­wicz, R. Socha „Taka nasza pamięć” [w:] „Poli­ty­ka” nr 16 (2803), 16 kwiet­nia 2011

Do tego wszyst­kie­go docho­dzi jesz­cze afe­ra z tabli­cą w miej­scu kata­stro­fy. Dla mnie jest jasne, że MSZ nic w tej spra­wie nie zro­bi­ło, aby przy­pad­kiem nie ura­zić rodzin ofiar, któ­re w dużej mie­rze hoł­du­ją mono­po­lo­wi na żało­bę. Wia­do­mo, że jeśli pol­skie służ­by coś by z tym zro­bi­ły, zaraz zosta­ły­by uzna­ne za „wro­gów RP”, „zaprzań­ców” etc. etc.

Oto bowiem dwie smo­leń­skie wdo­wy, panie Kur­ty­ko­wa i Mer­to­wa, nale­żą­ce do gro­na tych kil­ku demon­stru­ją­cych nie­ustan­ne nie­za­do­wo­le­nie ze wszyst­kie­go, co robią Rosja­nie i pań­stwo pol­skie oraz mają wła­sne pomy­sły, ucho­dzą pra­wie za naro­do­we boha­ter­ki, a przed­mio­tem ata­ku są wszy­scy inni. Przede wszyst­kim oczy­wi­ście Rosja­nie, któ­rych ska­za­no za wywo­ła­nie skan­da­lu, zanim kto­kol­wiek zapy­tał, skąd ta tabli­ca w Smo­leń­sku się wzię­ła, ale tak­że nasze Mini­ster­stwo Spraw Zagra­nicz­nych. Kry­ty­ka MSZ jest oczy­wi­ście słusz­na, bowiem jeże­li przez kil­ka mie­się­cy ze zwy­czaj­ne­go stra­chu przed smo­leń­ski­mi wdo­wa­mi, kie­ru­ją­cy­mi się podob­no „odru­chem ser­ca” (to nad­zwy­czaj­nie mod­ne okre­śle­nie zacho­wa­nia Pań, któ­re spro­ku­ro­wa­ły ten skan­dal) lub z dość roz­po­wszech­nio­ne­go w Pol­sce myśle­nia, że prze­cież „jakoś to będzie” i lepiej awan­tu­ry w kra­ju nie wywo­ły­wać, nie robi się nic, to uspra­wie­dli­wie­nia nie ma. Oczy­wi­ście, jaka mogła­by być awan­tu­ra, gdy­by to Pola­cy usu­nę­li tabli­cę, wyobra­zić sobie nie­trud­no. Przy­kła­dów kon­flik­tów wła­ści­wie bez powo­du mamy aż nadmiar.

Źro­dło: Skrót myślo­wy – Blog J. Paradowskiej

Loch dla przyrządów kuchennych

Skoń­czy­łem wła­śnie czy­tać kolej­ną cie­ka­wą książ­kę (nie­cie­ka­wych prze­cież nie czy­tam). Był to Kot alche­mi­ka Wal­te­ra Moer­sa; z pew­no­ścią jest to pierw­sza, ale nie ostat­nia książ­ka tego auto­ra, któ­rą prze­czy­ta­łem, bo po Kocie mam ocho­tę na następ­ne. Nie będę roz­wo­dzić się, o czym jest ta książ­ka, jacy są jej boha­te­ro­wie etc. Przed­sta­wię jed­nak krót­ki cytat, któ­ry dobit­nie wyra­ża zda­nie auto­ra na temat sztu­ki kulinarnej 🙂

Oto (…) lochy bez­sen­sow­nych instru­men­tów kuchen­nych. Taki loch ist­nie­je zapew­ne w każ­dej dobrze urzą­dzo­nej kuch­ni. Są w nim prze­trzy­my­wa­ni niczym więź­nio­wie wyjąt­ko­wo nie­bez­piecz­ni pacjen­ci domu wariatów. (…)

Któ­ryż kuchacz (…) nie jest w posia­da­niu takie­go noży­ka prze­kształ­ca­ją­ce­go rzod­kiew­ki w minia­tu­ro­we róże?! Naby­te­go na nie­dziel­nym tar­gu w chwi­li nie­po­czy­tal­no­ści, kie­dy po pro­stu nie jesteś sobie w sta­nie wyobra­zić życia bez noży­ka do minia­tu­ro­wych różyczek. (…)

Albo ten tutaj, któ­ry zmie­nia ziem­nia­ka w pię­cio­me­tro­wą spi­ra­lę! Albo ta tutaj pra­ska do wyci­ska­nia soku z kala­re­py! Albo ta patel­nia, na któ­rej upie­czesz kwa­dra­to­we naleśniki. (…)

Co skła­nia do zaku­pu takich rze­czy? Co zro­bić z ziem­nia­cza­nej tasiem­ki, któ­rą dało­by się 0zdobić salę balo­wą? Jakiż głos obłę­du pod­po­wia­da, że być może zja­wią się kie­dyś u nas goście opa­no­wa­ni wil­czym ape­ty­tem na pię­cio­me­tro­we ziem­nia­ki, kwa­dra­to­we nale­śni­ki i sok z kalarepy? (…)

Trzy­mam je niczym śre­dnio­wiecz­ni ksią­żę­ta gło­dzą­cy swych prze­ciw­ni­ków w wieżach.

W. Moers „Kot alche­mi­ka”, Wro­cław 2007

Teraz zabie­ram się za „Ręko­pis zna­le­zio­ny w Saragossie”.

Park Sołacki wczesną wiosną

Minął wła­śnie tydzień od cza­su, gdy odwie­dzi­łem dumę Pozna­nia – Park Sołac­ki. Pod koniec lute­go nie pre­zen­tu­je się on tak oka­za­le, jak latem (latem jest super). Ale i tak jest tam miej­sce, by sobie miło pospacerować.

Sołacz jako dziel­ni­ca Pozna­nia też jest pięk­ny sam w sobie. Kto tam nie był, a ma moż­li­wość, niech nad­ro­bi zale­gło­ści. Jest to dziel­ni­ca peł­na uro­ku, gdzie sto­ją maje­sta­tycz­nie sta­re wil­le pośród wyso­kich drzew. Samo­cho­dów nie­wie­le, tyl­ko od cza­su do cza­su prze­je­dzie jakiś tramwaj.

Ser­ce rośnie, patrząc na te czasy!
Mało przed tym gołe były lasy,
Śnieg na zie­mi wysszej łok­cia leżał,
A po rze­kach wóz nacięż­szy zbieżał.

Teraz drze­wa liście na się wzięły,
Polne łąki pięk­nie zakwitnęły;
Lody zeszły, a po czy­stej wodzie
Idą stat­ki i cio­sa­ne łodzie.

Jan Kocha­now­ski ~ Pieśń II

 

PS. Dzi­siaj mia­łem tro­chę cza­su, by „powal­czyć” ze swo­ją stro­ną. Zak­tu­ali­zo­wa­łem nie­co dział o muzyce.

Już w domciu

Gdy w czwar­tek wra­ca­łem w cen­trum do swo­je­go lokum, nic się nie wyko­le­iło. A szkoda.

Teraz jestem już w Kali­szu, a podróż, jaką zafun­do­wa­ły mi Prze­wo­zy Regio­nal­ne do spół­ki z PKP zapa­mię­tam na dłu­go. Pociąg oczy­wi­ście o poło­wę za mały, ścisk wiel­ki (sta­łem do Kotli­na); na dwor­cu w Pozna­niu brak infor­ma­cji i bie­ga­nie pomię­dzy pero­na­mi. Jed­nym sło­wem podróż pocią­giem przy­po­mi­na raczej wywóz­kę bydła do rzeźni.

Dwa tygo­dnie byłem odcię­ty od tele­wi­zo­ra. Teraz włą­czam, a tam, oczy­wi­ście gęba Jaro­sła­wa. Nie­daw­ne pisa­łem o tym, że Rydzyk został ska­za­ny za nada­wa­nie reklam na ante­nie roz­gło­śni kościo­ła toruń­sko­ka­to­lic­kie­go, ale – jako oso­ba nie­by­wa­le spryt­na – już zwą­chał spi­sek maso­nów i anty­chry­sta. Ostat­nia odro­bin­kę uci­chła spra­wa kata­stro­fy, ale – niech nikt się nie łudzi – straż­ni­cy pań­stwa czu­wa­ją. J. Gosiew­ska ostat­nio oświad­czy­ła, że tak napraw­dę, to nie wia­do­mo, kto leży w trum­nie.

I na koniec to, co prze­czy­ta­łem w ostat­nie „Poli­ty­ce”:

(…) czy­li Jaro­sław K., któ­ry zro­bi dowol­ny pożar, na dowol­ny temat i w dowol­nym miej­scu. Niech go Napie­ral­ski spraw­dzi. Wystar­czy szep­nąć: – No, Zale­wu Zegrzyń­skie­go toby pan pre­zes nie sfaj­czył. I tyl­ko przez Błasz­cza­ka albo Hof­ma­na dodat­ko­wo prze­ka­zać, że w Zale­wie Zegrzyń­skim co dzień kąpie się Bar­to­szew­ski, żeby mieć czy­ste sumie­nie. Za tydzień mamy pod Zegrzem Pusty­nię Gobi.
Wię­cej pod adre­sem http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/felietony/1513802,1,pies-czyli-kot.read#ixzz1GMogRyW3

Źró­dło: S. Tym „Obia­dek” [w:] „Poli­ty­ka” nr 11 (2798), 12 mar­ca 2011

Rydzyk zapłaci

Nie­by­wa­łe, cud się stał. Wresz­cie ktoś zauwa­żył, że Radio Mary­ja popeł­nia prze­stęp­stwa w ete­rze. Ku mojej satys­fak­cji Ojciec Dyrek­tor bek­nie za to, że na ante­nie wzy­wa do nie­le­gal­nych zbió­rek pie­nię­dzy, czy­li jed­nym sło­wem cyc­ka pie­nią­dze od słu­cha­czy, któ­rych naj­pierw pod­da­je pra­niu mózgu.

Kara jest śmiesz­nie niska. Z resz­tą są waż­niej­sze spra­wy. Kie­dy orga­ny ści­ga­nia zro­bią coś z anty­se­mi­ty­zmem, szo­wi­ni­zmem, zbo­cze­nia­mi ide­olo­gicz­ny­mi i nawo­ły­wa­niem do prze­mo­cy na ante­nie roz­gło­śni kościo­ła toruń­sko-kato­lic­kie­go? KRRiT dzia­ła bar­dzo opie­sza­le. A prze­cież na te wszyst­kie prze­wi­nie­nia są praw­dzi­we, nama­cal­ne dowo­dy – a nie jakiś byty męt­ne jak wywo­dy redemptorysty.

Kogo to inte­re­su­je, niech pokli­ka tutaj: kse­no­fo­bia i anty­se­mi­tyzmsze­rze­nie nie­na­wi­ścijesz­cze raz kse­no­fo­biamate­ria­ły do posłu­cha­nia (np. anty­se­mi­tyzm).