Dzisiaj jestem ostatni dzień pod Babią Górą, dobiega końca moja kolejna wizyta tutaj; nie ukrywam, że czuję się nostalgicznie. Jednak na pewno jeszcze tu wrócę.
Wczoraj wjechałem kolejką linową na Mosorny Groń. W tamtym roku wchodziłem na ten szczyt na piechotę (było ciężko). Potem zrobiłem pętlę po Paśmie Policy. Pogoda była piękna. Z Policy widać Tatry.
Dzisiaj wybrałem zmodyfikowaną wersję tradycyjnej wyprawy do Babiogórskiego Parku Narodowego. Wszedłem przyjemną ścieżką na Przełęcz Jałowiecką (Tabakowe Siodło) – do miejsca, w którym szlak biegnie wzdłuż granicy polsko-słowackiej. Potem przyjemną trasą udałem się do schroniska na Markowych Szczawinach.
Wizyta w Zawoi była bardzo udana, jak zwykle. Ale jednak tym razem było lepiej, niż poprzednio, ponieważ pogoda była bardzo dobra.
Jutro jadę odkrywać nowe miejsca – to znaczy na Słowację.
Beskid Makowski znajduje się na północ od Babiej Góry. Już od lat, odkąd jeżdżę do Zawoi, ciągnęło mnie, żeby do niego wstąpić. Do tej pory się to nie udawało – poza okazjonalnymi wizytami w Lanckoronie czy w Kalwarii Zebrzydowskiej, które jak się okazują, leżą właśnie na skraju Beskidu Średniego.
Dzisiaj wybrałem się do Makowa Podhalańskiego, który odpycha na pierwszy rzut oka, ale zyskuje przy bliższym poznaniu. Stamtąd nie ma wielkiego wyboru szlaków – więc musiałem się zadowolić tym, co było, tj. 3‑godzinną wędrówką po najbliższych okolicach. Nie ukrywam, że bardzo mi się podobało. Górki nie są wysokie, ale ciekawe i malownicze. Gdy idzie o roślinność, to głównie jest to regiel dolny. Czułem się tam trochę jak w Beskidzie Niskim, chociaż rzecz jasna tam cywilizacji jest znacznie mniej.
W Makowie nie ma właściwie niczego ciekawego, ale miasteczko mimo wszystko wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Potem pojechałem do Suchej Beskidzkiej, w której byłem już 3 razy i która raczej mnie rozczarowała.
Do zamku suskiego nie chciało mi się wchodzić. Droga do „Czarnego lasu” – zagrodzona jakimiś robotami budowlanymi. Rynek rozkopany. Karczma „Rzym” przereklamowana.
Most w Makowie Podhalańskim na Skawicy widziany ze stoków beskidówBeskid MakowskiBeskid Żywiecki widziany z Beskidu Makowskiego
Nie ma wątpliwości, że jeszcze jest lato; na potwierdzenie tego – temperatury. Jest ponad 20 stopni i świeci słońce, dawno nie miałem w górach tak pięknej pogody. I to pomimo tego, że już początek września.
Jestem już 3 dni w Zawoi. Czas spędzam aktywnie. Chodzę po szlakach, które znam i lubię, chociaż co nie co też odkrywam. W poniedziałek było zachmurzone, chociaż było ciepło i nie padało. Wybrałem się do Pasma Jałowieckiego, które zwykle odwiedzam na początek. Niestety nie mam do niego szczęścia w tym sensie, że zawsze, gdy tam jestem, jest słaba widoczność.
Wczoraj zwiedziałem już masyw Babiej Góry – też trasą, którą szedłem już kilka razy. Na samą Babią Górę się nie wybieram w tym roku.
Dzisiaj odwiedziłem też Mokry Kozub. To niewysoka góra strzegąca wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego. Na jej szczycie znajduje się ładna łąka. Po drodze jest ciekawa ścieżka dydaktyczna.
Hala KamińskiegoPiwniczkaWidok na Pasmo Policy z masywu Babiej GóryGórska łąka w Beskidzie Żywieckim
Poprzednio wspominałem o wizycie w arboretum leśnym, ale latem nie może także zabraknąć wycieczki do tradycyjnego lasu.
Pogoda na przełomie lipca i sierpnia nie była za bardzo letnia, a przynajmniej nie była to taka pogoda, do jakiej przyzwyczaiły nas upały w poprzednich latach. Bywało chłodno, szczególnie w nocy; obficie padał deszcz. Ale to nawet lepiej, bo dzięki temu jeszcze przyjemniej odwiedza się las (chociaż w sumie miło jest się schronić w chłodnym lesie nawet w upał; natomiast po deszczu nie jest aż tak dobrze, bo zwykle są komary – w tym roku było akurat).
Dąbrowa
Poprzednim razem w tym miejscu byłem jesienią, chociaż przyjeżdżam tu rzadko, acz regularnie, od kilku już lat. Nie jest to zwykły las, bo jest to las dębowy (częściowo). Jest to część większego kompleksu leśnego. W środku jest naprawdę ładnie, chociaż najciekawiej się robi, jeżeli się zejdzie z utartego szlaku. Przez las przebiegają resztki bardzo starej, brukowanej drogi. Ciekawe, dokąd prowadziła. Choć to las i chociaż jest sucho, były tam miejsca, gdzie trzeba się przedzierać przez wysoką trawę. Zdarzały się również miejsca podmokłe i błotniste, ze śladami sporych babrzysk.
Las w rozkwicieStaw między drzewamiPrzez przesiekęZwalone drzewo w dąbrowieZ wnętrza lasuWidok z ambonyWyszło słońce
Odwiedziłem również Dolinę Swędrni, chociaż od innej strony (nie od strony Kalisza). Mam wrażenie, że trochę się tam zmieniło od czasu, jak byłem tam ostatni raz, czyli rok temu. Przede wszystkim pojawiły się młodniki, czyli młode laski, których tam wcześniej nie było.
Obrałem trochę inną trasę, bardziej przez las, ale niestety okazało się, że łąki są tak zarośnięte, że nie da się przejść. W końcu udało mi się dotrzeć do doliny rzeki, ale to nie takie proste. Konieczne jest dalsze przedzieranie się przez zarośla. Samą rzekę niełatwo wypatrzeć. Znajduje się schowana głęboko, za krzakami, zaroślami, za rowem. Rzeczka jest wąska, płytka, bardzo urokliwa. Podobno czysta.
W lipcu mieliśmy okazję obejrzeć Arboretum Leśne koło Sycowa (czyli na pograniczu Wielkopolski i Dolnego Śląska). Wspominałem kiedyś o arboretum w Wojsławicach, które jest imponujące, ale jest w innym stylu. Poza tym, jest o wiele dalej. W Wojsławicach mamy stawy, oczka wodne, trawniki, grządki – wszystko pod linijkę. Natomiast w arboretum leśnym jest o wiele bardziej dziko. Szczególnie podobała mi się część leśno-rododendronowa, gdzie pomiędzy majestatycznymi starymi sosnami rosły wielkie rododendrony (poprawnie: różaneczniki). Z tego leśnego zagajnika wychodziło się na otwartą przestrzeń; i gdy miało się wrażenie, że to już koniec, okazywało się, że dochodzi się do furtki, a za nią kolejne rozległe tereny: łąki, trawniki, stawy, lasy. Nie zabrakło też bagna 🙂 Można tam spędzić cały dzień.
Na zwieńczenie mojej wycieczki w góry wybrałem się na południowy skraj jury krakowsko-częstochowskiej, to znaczy w okolice pomiędzy Krakowem a Olkuszem. Byłem tam już 3 czy 4 raz, ale poznałem ją dopiero szczątkowo, a jest tam jeszcze wiele do zobaczenia, tak więc z pewnością jeszcze tam wrócę.
Jura krakowsko-częstochowska rozpoczyna się w Krakowie w Parku Bednarskiego, a kończy się pod Częstochową. Chociaż jeszcze pod Wieluniem można znaleźć hotel „Jura” 🙂
Jadąc w stronę jury zahaczyłem o Opactwo Benedyktynów Tynieckich (nic szczególnego).
Na północ od Krakowa znajdują się Dolinki Krakowski. Wracając z Zakopanego odwiedziłem więc Dolinę Będkowską. Niestety widziałem tylko niewielki jej fragment, bo zbliżał się wieczór i nie miałem zbyt wiele czasu. Bardzo ciekawe było samo dojście do Doliny – poszedłem do Doliny trochę na dziko, idąc po prostu ścieżkami wśród pól. Ciekawa jest także Jaskinia Nietoperzowa, w której poprzednio byłem 6 latu temu, w 2017 roku.
Drugiego dnia wybrałem się do Ojcowskiego Parku Narodowego, który rozpocząłem zwiedzać od strony Czajowic i Bramy Krakowskiej. W Parku było pięknie jak zwykle. Pierwszy raz także poszedłem do Doliny Sąspówki, która jest wyjątkowo malownicza.
Popołudniu udałem się jeszcze do Zamku Ogrodzieniec. Jest to zdecydowanie najciekawszy zamek na Szlaku Orlich Gniazd.
Kościół w TyńcuW Jaskini Nietoperzowej (Jerzmanowice)Okolice Dolinek KrakowskichJar prowadzący do Doliny BędkowskiejDolina BędkowskaBrama Krakowska w OPNDolina PrądnikaDolina Sąspówki
Przed wyjazdem studiowałem z uwagą przez kilka tygodni komunikaty turystyczne TPN zastanawiając się, czy wyjazd w Tatry w maju w ogóle jest dobrym pomysłem. Te komunikaty były bowiem napisane bardzo alarmistycznym tonem, a ja nie chciałbym zostać turystą, którego TOPR musiałby ściągać skądkolwiek. Pomimo tego, że mam kilkuletnie doświadczenie w górskich wędrówkach i zawsze staram się dobrze przygotować.
Okazało się, że moje obawy były zdecydowanie niepotrzebne. Planowałem głównie zwiedzać Tatry Zachodnie, gdzie śnieg leży gdzieniegdzie w najwyższych partiach, a o Tatrach Wysokich myślałem, ale nie wybrałem się ostatecznie w tę partię gór z dwóch powodów. Pierwszym powodem była nienajlepsza pogoda, czyli deszcz. Ale był powód drugi, bardzo prozaiczny: rozkopane Kuźnice. Podstawowa baza wypadowa w Tatry Wysokie poddawana jest właśnie wielkiemu remontowi sprawiającemu, że właściwie nie da się tam w ogóle dojechać (mam na myśli rzecz jasna komunikację lokalną). Przekonałem się o tym wracając drugiego dnia ze Ścieżki Nad Reglami, gdy wylądowałem w Hotelu Górskim na Kalatówkach myśląc o tym, że już za chwilę będę jechać do swojego pensjonatu. Okazało się, że to niemożliwe, bo z samych Kuźnic trzeba jeszcze drałować kilometry, żeby dojść do centrum Zakopanego. Zajęło mi to dodatkowo ok. 1,5 godziny.
Tak więc skoncentrowałem się na Tatrach Zachodnich, do których mam wielki sentyment, z uwagi na moją pierwszą poważną wycieczkę w Tatry kilkanaście lat temu.
Dolina Kościeliska
Co tu dużo opisywać. Zacząłem zwiedzanie od Doliny Kościeliskiej, którą zna każdy. Nie zmienia to faktu, że jest bardzo urokliwa. Jednak mój ulubiony fragment to wędrówka przez Wąwóz Kraków. Wchodzenie po drabinach i wciąganie się po łańcuchach jest zdecydowanie dla mnie!
Początek DolinyW drodze do Smreczyńskiego StawuWąwóz Kraków
Dolina Strążyska
Drugiego dnia wybrałem się sympatyczną trasą, którą odkryłem w 2015 roku: Doliną Strążyska, a potem Ścieżką nad Reglami do Hotelu Górskiego i do Kuźnic. Niestety byli ludzie. Co prawda w liczbie ograniczonej, ale jednak.
Dolina Strążyska to chyba najpiękniejsza dolina. Jest krótka, ale wąska. Ciągnie w niej chłód. Kończy się polaną od podnóży Giewontu.
Ścieżka nad Reglami przypomina mi czerwony szlak wijący się wokół Babiej Góry, przy dojściu do Schroniska na Markowych Szczawinach. Idzie się w miarę równą drogą wzdłuż zbocza góry. Bardzo ciekawa trasa.
Polana StrążyskaŚcieżka nad ReglamiWidok na Tatry Wysokie
Dolina Chochołowska
Tutaj byłem pierwszy raz. Pogoda była nieciekawa: ciągle padało. Ale wybrałem tę dolinę ze względu na to, że jest prawie płaska. Tak więc wędrówka nie jest męcząca nawet w deszczu. Dolina jest długa, ale dosyć nudna. Do tego mocno skomercjalizowana.
Dopiero po ok. 1 godzinie wędrówki robi się ciekawiej – tam, gdzie kończy się asfalt.
Przyjechałem do Zakopanego 3 dni temu. Dzisiaj niestety ma cały dzień padać, mogę więc napisać parę słów o tym, jakie to miasto.
No bo jakie jest Podhale, to już wiadomo. Drogą S7 jedzie się świetnie i krajobrazy są takie ładne, głównie z tego względu, że tego Podhala nie widać. Bo Podhale, to gwałt przez oczy, parafrazując Gombrowicza. Epicentrum brzydoty jest, jak mi się zdaje, na drodze pomiędzy Nowym Targiem a Zakopanym. Tam wszechobecna ohyda osiąga punkt krytyczny: wszędzie reklamy, obrzydliwe szyldy, potykacze. Chaos w budownictwie: zdarzają się budynki ładne i zadbane, ale nie brakuje też ruder, które może nie wyglądałyby tak szpetnie, no bo w końcu rudery zdarzają się wszędzie, gdyby nie to, że te rudery są właśnie podlane zatęchłym lukrem reklam reklamujących „największe termy”, „najbardziej luksusowe apartamenty”, „prestiżowe hotele”. To trochę tak, jakby na nodze do amputacji zrobić makijaż. Trudno to wręcz opisać słowami.
W Zakopanym ścierają się dwie siły. Jedna siła, jak się zdaje reprezentowana przez władze miasta, chciałaby, aby miasto było kurortem, zimową stolicą, stolicą sportów zimowych, centrum kultury itp. I to się gdzieniegdzie udaje: są miejsca naprawdę zadbane, z równymi chodnikami, zielenią, bez nadmiernej ilości reklam, z drzewami, estetycznymi miejskimi meblami itp. Zakopane nie ma potrzeby, żeby odwoływać się do zagranicznych kurortów, ponieważ przecież zawsze takim kurortem było. Ślady tego widać w centrum Zakopanego, gdzie nie brakuje wielu przykładów bardzo ładnej architektury modernistycznej, świadczącej o bogatej historii miasta; nie przeszkadza, że ta historia nie jest długa. I wcale nie wszystko musi być pokryte „góralską pozłotą” czyli stylem pseudo-góralskim. Bo ten modernizm bardzo harmonijnie się tu komponuje.
Na przeciwległym biegunie jest góralski turbokapitalizm – czyli wszystko na sprzedaż. A w pierwszej kolejności na sprzedaż jest podhalańskie dziedzictwo, kultura, zwyczaje, no i nieruchomości. Oczywiście osoba bardziej uświadomiona szybka zda sobie sprawę, że ten cały góralski entourage obecny na Podhalu jest wyłącznie picem dla turystów, bo przecież przeciętny mieszkaniec Zakopanego nie jeździ furą, nie chodzi w baranim kożuchu, nie ma ciupagi przy pasie i przede wszystkim – nie mówi gwarą. Problem polega na tym, że te „towary na sprzedaż” są zwykle tandetne, w złym guście i nierzadko „made in China”. Obecnie góralska tandeta wygrywa. Najbardziej widać to chyba na Krupówkach, czyli na najważniejszym deptaku w mieście; najważniejszym, nie znaczy najpiękniejszym. Krupówki zostały zrewitalizowane już lata temu i byłoby na nich całkiem przyjemnie, gdyby niestety nie ten cały góralski syf, którego grubą warstwą są pokryte. Te wszystkie śmierdzące knajpy, jazgocząca muzyka, kramy z dziadostwem, „biały miś”, różne dziwne przybytki nielicujące z miastem-kurortem jak papugarnia, kociarnia, czy ohydne pseudo-salony gier. Ładne miejsca są niewidoczne spod badziewia. Niestety tak jest nie tylko na Krupówkach.
W dodatku ma się wrażenie, że całe Zakopane jest podporządkowane ruchowi turystycznemu, a jak wiadomo, turystyka w nadmiernej ilości zabija miasta. Powstaje cała masa jakiś dziwnych hoteli, pensjonatów, „luksusowych apartamentów” ociekających prestiżem, wzbudzających raczej zażenowanie i politowanie. Budują się jakieś budynki wielorodzinne, ale z „apartamentami inwestycyjnymi” ze złotymi klamkami. Rodzi się pytanie: a gdzie budownictwo dla zwykłych mieszkańców? Są w mieście ładne budynki wielorodzinne, ale wszystkie powstały kilka dekad temu. A teraz?
No i te wszystkie „superluksusowe” i „superprestiżowe” lokale są w stylu pseudo-góralskim; często jeszcze mają jakieś idiotyczne nazwy. Moim numerem jeden jest przybytek o nazwie „Crocus”, tzn. „krokus”, ale żeby było bardziej światowo, to przez „c”.
PS. Jeszcze jedna kwestia przyszła mi do głowy. Już osiem lat temu zauważyłem, że notoryczną praktyką w zakopiańskiej komunikacji lokalnej jest niewydawanie pasażerom paragonów ani biletów: tzn. płaci się dopiero przy wyjściu z busa, wszyscy ruszają do wyjścia na przystanku, wszyscy płacą, ale dla niepoznaki paragon wydawany jest tylko jeden, tj. pierwszemu płacącemu. Jest to ewidentne oszustwo podatkowe. Pomimo upływu lat, nic się nie zmieniło. Czy naprawdę nikt z miejscowego urzędu skarbowego nie potrafi zrobić z tym porządku? Tymczasem 120 km na północ, w jurze krakowsko-częstochowskiej, funkcjonuje sobie od lat parking, na którym zawsze się zatrzymuję. Prowadzi go pewna pani, która prawdopodobnie udostępnia turystom kawałek swojego pola czy łąki do parkowania. Parking jest tani i każdy dostaje paragon.
Sam dojazd zasługuje na odrębne potraktowanie. Oczywiście nie mam tu na myśli dojazdu do Krakowa, bo to nic ciekawego. Po prostu najpierw kiepska droga lokalna, potem dobra droga wojewódzka, potem niezła droga krajowa, potem autostrada, potem droga ekspresowa, potem wyjątkowo beznadziejna droga krajowa (trasa Olkusz-Kraków) i znowu autostrada. Jest także droga pseudoekspresowa, jak np. Dąbrowa Górnicza-Olkusz.
Taka sama trasa, tylko gorsza, jest na odcinku Kraków-Myślenice. Prędkość, z którą teoretycznie można jechać to 100 km/h, w rzeczywistości często jedzie się 60 km/h i to nie z powodu ruchu (była niedziela), tylko jakiś dziwnych skrzyżowań, wyskakujących nagle przejść dla pieszych, zakrętów itp.
No i w tych okolicach zaczyna się Podhale – a więc gwałt przez oczy. W Myślenicach wjeżdża się na trasę S7 i tu zaczyna się droga jak z bajki. Nie tylko jest to świetna droga ekspresowa, ale przede wszystkim jest pięknie położona. Jedzie się wśród gór, dolin, przełęczy; raz na dole, raz na estakadzie. Raz nad rzeką, a raz nad łąkami. Gdzieś w oddali przemykają podhalańskie wiochy (z Pcimiem na czele). Ukoronowanie trasy jest przejazd najdłuższym w Polsce tunelem, który jest naprawdę ciekawy.
Niestety wkrótce za tunelem czar pryska, ponieważ wjeżdża się już na zwykłą bardzo nieciekawą drogę krajową, która na dodatek jest nieustającym placem budowy (co może zwiastować, że trasa ekspresowa zostanie niedługo dociągnięta bliżej Zakopanego).
Niestety im bliżej Zakopanego, tym gorzej – stężenie Podhala wzrasta do 1000%. Jest koszmarnie, a apogeum tego koszmaru przypada na przedmieścia Zakopanego. Ląduje się jak w jakimś kraju trzeciego świata. Z jednej strony jakieś ę‑ą pensjonaty i hotele, czy inne zadbane miejsca, a obok nich rozwalające się stare szopy. Chaosu wizualnego nie da się z resztą streścić jednym zdaniem. Wszystko pokryte tysiącami ohydnych reklam, szyldów itp. Nie rekompensują tego widoczne z okolic Rabki Tatry.
Jak co roku w weekend majowy wybrałem się do Doliny Baryczy. Niestety w tym roku jakoś tak się złożyło, że nie odwiedziłem stawów przygodzickich. Ale jeszcze nic straconego.
Wybrałem się do bardziej oddalonego kompleksu stawów, który znajduje się już na terenie województwa dolnośląskiego – jeżdżę tam od 2020 roku. Wcześniej poprzestawałem na okolicach Odolanowa. Uderzające jest, jak zmienia się architektura, układ urbanistyczny wsi i trochę też krajobraz, gdy tylko wyjedzie się z Wielkopolski. Pojawiają się charakterystyczne dla Dolnego Śląska ceglane „wieże transformatorowe”.
Pogoda była idealna na wędrówkę po lasach, łąkach, wśród pól i nad stawami: było ciepło, ale nie gorąco. Warunki do robienia zdjęć średnie – niebo było zasnute chmurami. Ale i tak bez większego problemu przeszedłem 12 km. Doszedłem nad Barycz. Wody w niej trochę mniej, niż poprzednio. Najprzyjemniej było się wyciągnąć się na łące ukrytej wśród drzew nad samą Baryczą.
Stary jazJeden ze stawówAleja drzewRozlewiska nad stawemBaryczNa grobli
Tak naprawdę w Krakowie spędziłem 1 dzień, no ale jeszcze dzień na przyjazd i dzień na odjazd. Pierwszego dnia pogoda była ładna. Na plantach rosły imponujące kępy żonkili, które wtedy akurat kwitły. Niestety kolejne dni były zimne, wietrzne i mokre – momentami padał deszcz ze śniegiem.
Udało mi się odwiedzić miejsce, w którym nigdy nie byłem, chociaż wielokrotnie podróżowałem do Krakowa, czyli Zamek na Wawelu. Rzeczywiście jest imponujący. Katedrę sobie odpuściłem, bo byłem w niej już kilka razy.
Gdy idzie o sam festiwal, to zespoły, które grały, były bardzo dobre. Natomiast repertuar średnio przypadł mi do gustu. To znaczy była to taka muzyka z gatunku takich utworów, które wyświetlają mi się jako propozycje na Spotify do odsłuchania – ja je odsłuchuję, a potem kasuję. Raczej nie kupiłbym sobie płyty z takimi utworami. Pieśni wykonywane w ramach „ciemnej jutrzni” czy też adoracji ciała Chrystusa są piękne, jest to jednak muzyka trudna w odbiorze. Spodziewałem się raczej czegoś trochę innego.
Wiosna na plantachWnętrze kościoła św. Katarzyny AleksandryjskiejScenaŚw. RitaWawel późnym wieczoremPlantyNa WawelRozmowa Noego z BogiemEkspresja lwowskaFiliżanka z ręcznie malowanymi wrąbkami 🙂Śnieg z deszczem na rynku