Poprzednio pisałem o jesieni, ale od początku grudnia to już jest zdecydowanie zima, która w tym roku nie ociągała się tak, jak to było w latach poprzednich. Nie tylko utrzymują się ujemne temperatury (choć nie są to wielkie mrozy, powiedzmy w okolica ‑5 do 0 stopni), ale nawet spadł śnieg – chociaż w Wielkopolsce tylko ok. 3 – 5 cm. To odmiana w stosunku do tego, co było w latach poprzednich – często zima pojawiała się dopiero w połowie stycznia. Wystarczy spojrzeć, jaka była pogoda w grudniu w tamtym roku.
Nieraz już pisałem, że zima to dobra pora do eksploracji i wycieczek krajoznawczych. Pod koniec listopada byłem znowu na Północy Puszczy Pyzdrskiej, a w tym tygodniu wybrałem się w przeciwnym kierunku, w okolice Ostrzeszowa. Niestety, ale pod względem wycieczek trochę zaniedbałem Południową Wielkopolskę. Oczywiście bardzo lubię przyrodę chociażby powiatu ostrowskiego, ale na dalsze wycieczki raczej do tej pory się nie decydowałem. Teraz postanowiłem to odmienić.
Prawdę mówiąc, to wybrałem trochę przypadkowe tereny w okolicach Ostrzeszowa, które zobaczyłem na mapie i które wydały mi się potencjalnie ciekawe.
Ale wcześniej wybrałem się zobaczyć Prosnę w zimowej szacie.
Nad Prosną zimą
Zdjęcia zrobiłem 3 grudnia 2023 roku, gdy już było mroźno na dobre, a ponadto spadło trochę śniegu w weekend. Prosna dobrze się prezentuje nie tylko w jesiennej szacie, ale również gdy jest przyprószona lodem.
Okolice Ostrzeszowa
Najpierw pojechałem na wschód od Ostrzeszowa, tzn. w okolice pomiędzy Grabowem nad Prosną a Ostrzeszowem. Są tam dosyć ciekawe lasy. Z resztą w tych okolicach lasów nie brakuje i wypadałoby je dokładniej zwiedzić. Na pierwszy ogień wybrałem okolice rezerwatu „Jodły Ostrzeszowskie”.
Uwielbiam również zwiedzać brzegi różnych stawów. Wiadomo, że stawy są najbardziej malownicze, jeżeli obok jest las. Południowa Wielkopolska obfituje i w stawy, i w lasy. Udało mi się ciekawe miejsce znaleźć również kawałek za Ostrzeszowem.
Pod koniec listopada tradycyjnie już pojechałem na północny skraj Puszczy Pyzdrskiej, do Doliny Warty.
Jak co roku, w pierwszej kolejności udałem się do miejsca, w którym Prosna wpada do Warty. To niezwykle ciche, odludne, urokliwe miejsce. Chociaż obok jest niezbyt ciekawa wiocha, w której psy biegają luzem po ulicy i czasem jest problem, żeby je minąć.
Mimo wszystko jest to sympatyczne zaciszne ustronie.
Cmentarz we Wrąbczyńskich Holendrach zwiedziłem po raz pierwszy. Pamiętam, że już w 2020 roku, gdy odwiedziłem te strony po raz pierwszy, próbowałem go odnaleźć, ale bez skutku. Chociaż jest blisko drogi, nie tak łatwo go dojrzeć. Ale jest. Schowany za drzewami, przycupnął na skraju lasu. Paradoksalnie groby nie są aż takie stare – pochodzą często z przełomu XIX i XX wieku. Jest to jedna z nielicznych pamiątek po ludziach, którzy zamieszkiwali kiedyś te strony.
Potem tradycyjnie udałem się do Wrąbczynka, żeby powędrować w Dolinie Warty – chociaż stamtąd do samej Warty nie jest wcale blisko. To piękne, zaciszne, opustoszałe miejsce. Bezkres przestrzeni ze wszystkich stron.
Wczoraj po raz drugi odwiedziłem masyw Ślęży. Poprzednim razem byłem tam latem 2021 roku. Jednak wtedy było lato; wchodziliśmy na górę od Przełęczy Tąpadła. Były tam dzikie tłumy.
Wczoraj wybraliśmy inną trasą – przez Wieżycę. Niestety ludzi też było sporo, szliśmy w procesji – ale to wina tego, że po pierwsze był weekend, a po drugie święto państwowe.
Pogodę mieliśmy wyjątkowo ładną. Co prawda był listopad, ale świeciło słońce, było bezwietrznie, nie było jakoś odpychająco. Wędrówka na górę z przełęczy trwa ok. 2 godzin, w drugą stronę trochę krócej. Jest kilka szlaków do wyboru. Poza pewnymi momentami podejście nie jest bardzo strome (chociaż i tak trzeba się trochę spocić, ale to jednak nic w porównaniu np. z Babią Górą).
Jadąc w kierunku Ślęży od strony Wrocławia widok jest niesamowity – oto bowiem pośrodku pól nagle wyrasta całkiem wysoka, samotna góra. Oczywiście w dali majaczą Góry Kaczawskie i Sudety, ale ten jeden szczyt pośrodku pustki jest dosyć nietypowy. Nic więc dziwnego, że w dawnych czasach było to miejsce kultu wykorzystywane przez Słowian. Z resztą do dziś są tam pozostałości w postaci rzeźb i wałów kultowych.
Od początków XX wieku Ślęża jest najbliższym podwrocławskim kurortem turystycznym, jest też więc bardzo zadeptana.
Wieża Bismarcka na WieżycyNa ŚlężyPod drzewem widoczna rzeźba niedźwiedziaWidok ze ŚlężyBrowar Wieżyca
W Południowej Wielkopolsce nie brakuje różnych pałacyków, ale nie wszystkie można zwiedzać. Dwa dni temu wybrałem się do Lewkowa, do dawnych dóbr lokalnych magnatów, obecnie zamienionych w muzeum. Lewków to wieś z jednym skrzyżowaniem położona pod Ostrowem Wielkopolskim, kilkanaście kilometrów od Kalisza. W centrum wsi jest kościół (również ufundowany przez dawnego właściciela pałacu), sklep i kilka bloków, które bezpośrednio sąsiadują z parkiem, w którym znajduje się pałac. Kilkaset metrów dalej jest też lotnisko (dla malutkich samolotów).
Pałac, jak również zabudowania gospodarcze, położony jest w ładnym parku, który jest jeszcze piękniejszy jesienią. Dawniej ten pałac to był oddział Muzeum Okręgowego Ziemi Kaliskiej, obecnie jest to samodzielna jednostka. Pałac i jego otoczenie niedawno przeszły gruntowny remont, który trwał blisko 4 lata. Byłem jedynym zwiedzającym. Z rozmowy z ochroniarzem dowiedziałem się, że wystrój wnętrz odtwarzano na podstawie przedwojennych zdjęć.
Miło, że pałacykowi przywrócono świetność; jest to jakiś łącznik z przeszłością. Miałem szczęście, bo akurat trafiłem na wystawę przedwojennej chodzieskiej porcelany. A ja bardzo lubię skorupy!
Kontynuując świecką tradycję i tym razem wcześnie rano 1 listopada wybrałem się na spacer nad rzekę. Jesień jest już zaawansowana, ale są jeszcze liście na drzewach. Poza tym, jest bardzo ciepło; na dworze było blisko 10 stopni, chociaż nieraz się zdarzało, że o tej porze roku bywał już mróz.
Ostatnie dni były deszczowe, chyba przyroda chciała nadrobić letnią suszę. Ale pomimo tego jest bardzo ciepło, jak na październik. Czasami o tej porze roku na drzewach nie ma już liści. A w tym roku nie dość, że są, to jeszcze na dodatek często są to liście zupełnie zielone.
Wczoraj ponownie odwiedziłem Dąbrowę – poprzednim razem byłem tam w sierpniu. Wycieczka była jak zwykle bardzo udana.
Wczoraj po raz czwarty pojechałem w okolice Poznania, do Mosiny, do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Pierwszy raz byłem w nim 2 lata temu, w 2021 roku – a to przecież nie aż tak daleko.
Teraz pogoda był o wiele przyjemniejsza, niż wtedy. To chyba był ostatni ciepły dzień tej jesieni. Temperatura dochodziła do 20 stopni. I chociaż było zachmurzone, a momentami kropił deszcz, to była przyjemnie. Dziarskim krokiem zrobiłem 12-kilometrową pętelkę. Od dzisiaj pogoda jest zimniejsza, chociaż też chwilami świeciło słońce.
Wczoraj również zacząłem moją wędrówkę w okolicach Jeziora Kociołek. Jednak tym razem nie rozpoczynałem w Osowej Górze, a przy szpitalu pulmonologicznym w Ludwikowie, skąd można w kilka minut dojść do jeziora. A potem trasa była już dobrze znana: wzdłuż Jeziora Góreckiego, koło pałacowej wyspy, a na koniec przez urozmaicony las.
Wracając zahaczyłem też o Poznań. Pojechałem taką trasą, jak 3 lata temu, w szczycie pandemii, z Rogalina do Poznania. Wtedy jechałem do Poznania po szczepionkę przeciwko grypie. Wstąpiłem do opustoszałego Rogalina, a w drodze do Poznania jechałem malowniczą drogą wzdłuż Warty. W Wiórku jest miejsce, gdzie droga biegnie skarpą nad rzeką. Postanowiłem się tym razem na chwilę w tym miejscu zatrzymać.
Leśna ścieżka prowadząca do szpitala w LudwikowieZabytkowe leżalnie dla suchotnikówJezioro kociołekWzdłuż skarpyRuiny pałacu na wyspieDolina Warty w Wiórku
Nie byłem w Beskidzie Śląskim od 2017 roku i bardzo tego żałuję, bo to naprawdę dobre góry do wędrówek. Może nie aż takie widowiskowe, ale także mają swój urok. Ponownie na swoją bazę wybrałem Brenną, która jest dobrym punktem wypadowym na szlaki turystyczne. Żałuję, że miałem tylko 2 dni na chodzenie po górach.
Pierwszego dnia wybrałem się w okolice Klimczoka, który oddziela Brenną od Szczyrku i Bielska-Białej. A to dlatego, że poprzednim razem, tzn. w 2017 roku, nie udało mi się do tej góry dojść ze względu na złą pogodę. Tym razem pogoda była piękna. Wycieczka była bardzo udana. Na sam Klimczok nie wszedłem, ponieważ wchodziłem na górę zielonym szlakiem od strony schroniska (a schodziłem czerwonym). Stamtąd niedaleko już na Szyndzielnię – na którą będę musiał iść następnym razem.
Mojego ostatniego dnia w górach pogoda się pogorszyła. Rano padało, a potem było zamglone. Dlatego zdecydowałem się tylko na krótką wycieczkę, tj. na Błatnią (była to druga góra, którą zdobyłem w 2017 roku). Było sympatycznie. Niestety widać tam degradację gór. Osiedla ludzkie i domy podchodzą co raz wyżej na stoki. Jest to zjawisko zdecydowanie negatywnie, bo szkodzi środowisku, przyrodzie i krajobrazom. Zastanawia mnie, czy ci ludzie, którzy wznoszą chałupę na stoku góry (i zwykle nie są to skromne domki letniskowe, tylko wielkie hacjendy, wznoszone zupełnie bez umiaru) zastanawiają się, jak będą do niej dojeżdżać? Latem tam się ciężko idzie, a co dopiero jedzie (i tylko samochodem terenowym np. toyotą hilux, którą widziałem, jak wiozła wikt do schroniska), a zimą? Ludzie są jednak bezmyślni.
W drodze na KlimczokaW drodze na BłatniąSchronisko na Błatniej we mgle
Nie wybierałem się na dalekie górskie wędrówki, bo chciałem jeszcze też odwiedzić śląskie miasta. Pierwszego dnia pojechałem do Cieszyna. Pamiętam, że poprzednim razem zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Tym razem było gorzej, ale to chyba dlatego, że po ostatniej wizycie miałem wygórowane oczekiwania.
Widok na cieszyński zamek, obecnie siedzibę szkoły muzycznej.
Obrzeża miasta są nieciekawe, jak prawie wszędzie. Centrum jest niezłe. Starówka bardzo ładna. Ale jednak sporo jest tam chaosu urbanistycznego. Zatrzymałem się na jakimś parkingu (w miejscu po jakimś amfiteatrze – bardzo ciekawe), szedłem wzdłuż Olzy i nie podobało mi się tak, jak kiedyś. Wszędzie chaos reklamowy, czysto średnio, wiele miejsc zapuszczonych, jakieś dzikie parkingi. Wydaje mi się, że było lepiej.
Olza w CieszyniePod cieszyńskim zamkiemWidok na Olzę i Czeski CieszynRynek w Cieszynie
Kolejnego dnia padła kolej na Bielsko-Białą. To miasto o zupełnie innym charakterze. Dużo większe, z większymi ambicjami, duży ośrodek przemysłowy (choćby fabryka malucha).
Gdy byłem tam poprzednim razem, był taki upał, że myślałem tylko o tym, aby schronić się gdzieś w klimatyzacji. Tym razem na szczęście było chłodniej, chociaż i tak ciepło. W zasadzie bielskiej starówce nie poświęciłem uwagi, ponieważ zostałem pochłonięty przez Starą Fabrykę, czyli bardzo ciekawe muzeum przemysłu. Muzeum, w którym są ciekawe eksponaty, a nawet bardzo ciekawy film o produkcji tkanin, opowiada o historii przemysłu w mieście aż do czasów współczesnych. Nie wiedziałem, że w przeszłości Bielsko-Biała była tak ważnym ośrodkiem przemysłowym (i to również włókienniczym).
Bielsko-BiałaStara fabryka – muzeumKamienica z żabamiRynek w Bielsku-Białej
Następnego dnia wracałem do Kalisza. Zahaczyłem wówczas o Byczynę, którą pierwszy raz odwiedziłem również podczas pierwszego wyjazdu w Beskid Śląski. Ostatni raz byłem w Byczynie 3 lata temu, w 2020 roku (w czasie pandemii). Widać, że coś się dzieje za murami średniowiecznego miasta. Same mury są poddawane konserwacji. Rynek też jakby trochę żywszy. Pojawiła się tam fontanna 🙂
Kościół otoczony jest cmentarzem z całkiem współczesnymi grobami.Jedno z malowideł na ścianieDrewniany barokowy ołtarBudynek na deptaku w Twardoszynie
Dalej skierowałem się do Rużomberka, który planowałem odwiedzić już w tamtym roku, ale odwiedziłem tylko tamtejszego Lidla 🙂 Gdy myślę o Rużomberku, to zawsze przypomina mi się piosenka Agnieszki Osieckiej „Hej Hanno…”, w której wspomniane jest to słowackie miasto.
W tamtym roku odwiedziłem Vlkoliniec, natomiast w tym roku w pierwszej kolejności skierowałem się do zamku likawskiego. Jest to niestety duże rozczarowanie. Nie jest to zamek, ale tylko ruiny i to skąpe. Coś w stylu, jak ruiny zamku Wleń, ale jednak tamte są znacznie ciekawsze. Do Ogrodzieńca nie ma nawet co startować. Do zamku trzeba sporo dojść pod górę, co trwa ze 20 minut, natomiast samo zwiedzanie to 5 minut, bo wszystko ogranicza się do ruin zgromadzonych na dziedzińcu. Można wejść do wieży, gdzie jest ekspozycja archeologiczna, ale wszystkie informacje są po słowacku. Z resztą ekspozycje archeologiczne z natury nie są zbyt ciekawe.
W końcu trafiłem do Rużomberka, który sprawiał wrażenie miasta wymarłego, chociaż było to w sobotę, w południe. Na ulicach prawie nie było ludzi. Żadnych atrakcji również tam nie ma. Najlepsze wspomnienia mam z kawiarnią, w której wypiłem drogą, ale dobrą, kawę mrożoną.
Zamek lipawskiNa głównym placu w RużomberkuTo chyba jakiś reprezentacyjny, z założenia, deptak
Rużomberk był rozczarowaniem, za to na jego obrzeżach, zanim wstąpiłem do Lidla, jest jeszcze jeden ciekawy obiekt sakralny: XIII-wieczny gotycki kościół p.w. Wszystkich Świętych w Ludrovej. To naprawdę ciekawy zabytek, szczególnie freski znajdujące się wewnątrz oraz bardzo ciekawe elementy wyposażenia wnętrza, np. bardzo stare kościelna ławy czy komoda na stroje liturgiczne.
Pola wokół kościoła
Po wyjeździe z Rożumberka już prosto pojechałem do Terchovy (Terchovej?). Jest to właściwie wieś średniej wielkości, ale poprzez swoje położenie, stała się bazą wypadową na szlaki turystyczne w Małej Fatrze. Jest mała, ale jednak – chyba ze względu na ruch turystyczny – znajduje się w niej także Lidl 🙂
Zabudowania
Można się przy tej okazji zastanowić, jakie są różnice między Polską a Słowacją. Myślę, że niewielkie. Co więcej, myślę, że Słowacja jest bliższa Polsce, niż np. Czechy. Odniosłem wrażenie, że Słowacja to kraj podobny: pod względem rozwoju gospodarczego i społecznego. Tylko może bardziej wyluzowany. Nie jest tam ani jakoś wiele piękniej niż u nas, ani wiele brzydziej. Drogi o zbliżonym standardzie (tj. raz bardzo dobre, a raz dziury i wertepy). W sklepach to samo. Ceny również prawie takie same (chociaż akurat nocleg był wyraźnie droższy, trudno powiedzieć, z czego to wynika).
Zauważyłem na Słowacji jedynie jedną znaczącą różnicę: dużo mniejszy chaos urbanistyczno-przestrzenny. Brak ohydnych wioch ciągnących się kilometrami wzdłuż drogi. Pod tym względem porządek jest dużo większy. Z resztą Terchova jest tego najlepszych przykładem, ponieważ jest tam tylko kilka ulic; za to wszystkie ulice zabudowane są takimi samymi, dosyć ciasnymi działkami, na których stoją takie same lub bardzo podobne domy. No i wszędzie jest ogrzewanie gazowe.
Wyjeżdżając ze Słowacji wstąpiłem do Żyliny. Nie ma tam zupełnie niczego ciekawego. Z braku lepszego pomysłu odwiedziłem zamek budatinsky, którego ekspozycja to mydło i powidło. Żylińska starówka sprawiała przygnębiające wrażenie, jak jest gdzie indziej – nie wiem, bo nie miałem już siły na dalsze zwiedzanie.
Rynek w ŻylinieZamek
Wstąpiłem jeszcze do muzeum transportu. Zbiory nie są obfite i nie są związane tylko z transportem; były tam również np. stare telefony i tego rodzaju eksponaty.
Stary karawanStary rower
W każdym razie myślę, że powrót na Słowację jest tylko kwestią czasu.
Rok temu, będąc w Zawoi, pewnego dnia postanowiłem pojechać na Słowację, dosłownie na jeden dzień, aby zobaczyć Zamek Orawski. Nigdy wcześniej na Słowacji na byłem, może tylko przejazdem w drodze do Budapesztu (w 2012). Wtedy zaświtała mi myśl, że skoro na Słowacji jest tyle gór (z Tatrami na czele), to może trzeba właśnie tam udać się na górską wędrówkę.
Ten plan zrealizowałem w tym roku – konkretnie postanowiłem udać się w góry Małej Fatry, ponieważ to te góry widziałem rok temu będąc w Rużomberku i okolicach. Za bazę obrałem miejscowość Terchova, która jest centrum turystycznym Małej Fatry. Niestety spędziłem tam tylko 2 pełne dni, bo przyjechałem na próbę.
Mała Fatra to teoretycznie pasmo górskie niższe od Beskidu Wysokiego (Żywieckiego), ponieważ najwyższa góra – Wielki Krywań – jest odrobinę niższa od najwyższej góry Beskidu – Babiej Góry. Jednak krajobraz i ukształtowanie terenu wygląda tu zdecydowanie inaczej. Przede wszystkim w BW jest wiele długich pasm górskich i masywów (np. Pasmo Policy, Pasmo Jałowieckie, Masyw Babiej Góry). W Małej Fatrze rzut oka na mapę pozwala ustalić, że tu jest trochę inaczej, ponieważ jest wiele szczytów koło siebie, tzn. wiele osobnych gór. Poza tym, moim zdaniem, Mała Fatra jest trudniejsza, bo są bardzo duże przewyższenia – nawet, jeżeli góry nie są aż tak wysokie, to i tak ma się wrażenie, że ciągle jest pod górę.
Doświadczyłem tego za każdym razem. Pierwszego dnia podjechałem do osady Vatra (jest to jeden z tamtejszych „kurortów” i początek szlaków turystycznych); wszedłem na południowy groń, a potem szczytem gór do schroniska i w końcu do górnej stacji kolejki gondolowej. Wejście było wyjątkowo strome – wchodzenie było naprawdę męczące; i to pomimo tego, że nie szedłem po jakiś skałach, tylko po prostu w górę hali.
Odniosłem wrażenie, że góry są tu bardziej skomercjalizowane. Jest za to na pewno po części odpowiedzialna kolejka gondolowa; chociaż jest to droga przyjemność, to umożliwia szybki wjazd niemalże na szczyt tłumom „turystów”.
Drugiego dnia poszedłem do „Janosikowich dierów”, czyli „Janosikowych dziur” – trochę się tu czułem jak w dolinach w jurze krakowsko-częstochowskiej, chociaż niewątpliwie wąwozy w Małej Fatrze są bardziej widowiskowe. Jest to ciekawy szlak, chociaż niestety też bardzo popularny; idzie się po kładkach, schodach, drabinach, klamrach wbitych w skały.
Niewątpliwie jeszcze w te góry wrócę, w szczególności, że nie jest to daleko od granicy.
Zanim napiszę, dokąd ruszyłem, gdy opuściłem Zawoję, muszę jeszcze wspomnieć o Pszczynie. Pszczynę odwiedziłem po raz pierwszy już rok temu jadąc do Zawoi, ale miałem jednak poczucie niedosytu. Wtedy była brzydka pogoda i nie widziałem wszystkiego.
Dlatego w tym roku tam wróciłem. Tym razem pogoda była piękna. Na rynku odbywał się jakiś festyn, chyba coś pod hasłem pożegnania lata. Nie wchodziłem ponownie do pałacu. Za to udałem się do wielkiego, pięknego parku, który jest za tym pałacem położony. Wówczas go nie odwiedziłem ze względu na ulewę. Park jest dosyć dziki, ale bardzo ładny.
Uliczki Pszczyny również lepiej prezentują się w słońcu. Poszedłem także do Muzeum Prasy Śląskiej, które planowałem odwiedzić już od dawna, ale nie starczało nigdy czasu. Spodziewałem się czegoś trochę ciekawszego. Ale było warto mimo wszystko. Bardzo podobał mi się odtworzony gabinet W. Korfantego. Ciekawe były też starodawne maszyny drukarskie, w tym np. linotyp, który dawniej służył do składu tekstu.
W stronę pszczyńskiego rynkuUliczka na starym mieścieLinotyp (muzeum prasy)