Większość ubiegającego właśnie tygodnia spędziłem w Poznaniu. Miałem już pierwsze zajęcia. Było to dopiero wprowadzenie, a plan nie – póki co – dosyć luźny, więc nie było źle. Nauki na razie nie było zbyt wiele (to się pewnie z czasem zmieni), więc nie przeżyłem takiego wstrząsu, jakim straszą zawsze licealistów wybierających się na studiach. Choć znam osoby, które np. wybrały się na politechnikę i one mają młyn już od pierwszego tygodnia studiowania.
Jeśli chodzi o prawo, to dowiedziałem się, jak na razie, że: (1) funkcja uwalniająca języka jest wtedy, gdy ktoś powie brzydkie słowo (2) Kopernik wiedział, że p (3) Iustitia est constans et perpetua voluntas ius summum cuique tribuendi (4) 8 października 1940 urodził się John Lennon itd.
Ostatnie trzy dni spędziłem w Poznaniu, gdzie właśnie jestem w trakcie rozpoczynania studiów na Wydziale Prawa i Administracji UAM na kierunku prawo (stacjonarne jednolite magisterskie – dla dociekliwych). Z tą stacjonarnością jest największy problem, bo wiąże się ona z przenosinami do Stolicy Wielkopolski. Zamieszkałem na stancji na Osiedlu Lecha. To zupełne obrzeża Poznania, ale tramwajem do centrum jedzie się dość szybko. Zajęcia prowadzone będą w nowo otwartym Collegium Iuridicum Novum, którego otoczenie jest jeszcze jednym wielki placem budowy. Najlepiej kupić sobie kalosze.
Póki co mieliśmy szkolenie z zasad studiowania oraz Inaugurację Roku Akademickiego. Poza tym miałem trochę czasu na zwiedzanie miasta. Byłem między innymi w Cytadeli. Teraz jestem w Kaliszu, ale jutro znowu wracam do Wielkiej Pyry. A od poniedziałku pierwsze zajęcia.
W dniach od 16 do 19 września byłem w Warszawie, w odwiedzinach u rodziny. W Stolicy byłem nie pierwszy raz, ale dopiero teraz miałem okazję pozwiedzać trochę i zobaczyć parę ciekawych miejsc.
Dzień I
Krakowskie Przedmieście
Był bardzo wypełniony, gdyż zaplanowałem sobie wizyty w trzech miejscach: Zamku Królewskim, Muzeum Fryderyka Chopina i Muzeum Narodowym. Na Krakowskie Przedmieście przyjechałem autobusem 503 i skierowałem się w kierunku pałacu.
W Zamku Królewskim zobaczyłem trzy wystawy: ekspozycję stałą, fragment zbiorów z Muzeum Czartoryskich w Krakowie oraz „85-lecie Polskiego Radia”. Na szczególną uwagę zasługuje druga z wymienionych, ponieważ wśród dzieł sztuki znajduje się „Dama z Łasiczką” Leonarda da Vinci. Choćby dlatego warto było się tam pofatygować. Jeśli chodzi o pałac, to jest on niesamowicie elegancki, ale tak samo jest niemal wszędzie. Można w nim zobaczyć wiele obrazów znanych z podręczników (np. Zaprowadzenie chrztu Matejki), czy sal pokazywanych często w telewizji przy okazji różnych uroczystości państwowych.
Tron Stanisława Augusta w Zamku Królewskim
Drugie w kolejności zwiedzania było Muzeum Fryderyka Chopina, do którego bilet kupiłem już parę dni przed wyjazdem (przez internet). Było zachwalane w mediach, mnie jednak trochę rozczarowało. Ze smutkiem przyznaję, że nie dowiedziałem się w nim o kompozytorze niczego, ponad to, co już wiedziałem. Może, gdyby był przewodnik, byłoby inaczej. Niestety zamiast tego po całym pałacu biegała banda rozbestwionych, hałasujących i wyraźnie znudzonych bachorów, które uniemożliwiała oglądanie ekspozycji w spokoju, czy choćby posłuchanie utworów w ciszy. Chyba zadanie odchamiania narodu się tutaj nie udało.
W końcu udałem się do Muzeum Narodowego; 7 złotych za bilet to bardzo udana inwestycja. W środku czeka nas bowiem, chyba kilkukilometrowy spacer po salach z rzeźbami, obrazami, artykułami codziennego użytku ze wszystkich niemal epok i z różnych miejsc. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Nawet, jeśli ktoś nie lubi określonej dziedziny sztuki lub epoki z jej historii, tutaj ma szansę zmienić swoje zdanie. Wybór jest bowiem ogromny. Przykładowo, jak nigdy nie byłem fanem sztuki starożytnej, która wydaje mi się nudna. Jednak w MN jest wspaniała galeria monumentalnych posągów ze Starożytnego Rzymu, które bardzo mi się spodobały.
Na szczególną uwagę zasługuje Galeria Sztuki Wczesnochrześcijańskiej, unikatowa na skalę światową. Prezentuje ona znaleziska odkopane przez prof. Michałowskiego stojącego na czele polskiej ekspedycji archeologicznej w Faras (Egipt). W Galerii znajdują się najróżniejsze rzeźby, freski etc.
Fragment średniowiecznej rzeźby
Wspaniała jest także Galeria Sztuki Średniowiecznej. Tu – jest na co patrzeć! Nie tak dawno temu byłem w Muzeum Narodowym w Poznaniu, gdzie oglądałem galerię sztuki średniowiecznej – mocno rozczarowującą; jest nudna, mała, nieciekawa. A w Warszawie mamy gotyk, jak się patrzy!
Dzień II
Marszałkowska w kierunku Placu Zbawiciela
W piątek odwiedziłem kolejne miejsca: Łazienki Królewskie i Ogród Saski. Miałem też okazję do lepszego poznania centrum miasta. Byłem w okolicach Marszałkowskiej, na al. Szucha. Widziałem wiele różnych instytucji państwowych (np. MSZ, MEN). Trochę zabłądziłem w okolicach Łazienek, Alei Ujazdowskich i ul. Agricola (której chyba nie ma na mapie). Ale to nie szkodzi, bo jest tam wszędzie bardzo ładnie.
Na szczególną uwagę zasługuje PARK-MUZEUM Łazienki Królewskie, gdzie jest wiele podręcznikowych wręcz obiektów – np. Pałac na Wodzie. Jest tam bardzo przyjemnie, ale o tym chyba nikomu nie muszę mówić. Można usiąść na ławce, a dookoła skaczą po drzewach wiewiórki i przechadzają się pawie.
Pałac na wodzie
Dzień III
Trzeciego dnia pojechaliśmy do Pałacu w Wilanowie, gdzie też jest bardzo fajnie, choć przeprowadzane są tam teraz różne remonty. Można obejrzeć galerię fotografii w Oranżerii, ale większość eksponatów to dziwne plamy „bez tytułu”.
Trzeba też poruszyć temat, o którym media ględzą i ględzą. Chodzi o fanatyków okupujących Krakowskie Przedmieście, o czym pisałem już nie raz, choć może nie powinienem, bo robi się to nudne, a sam fakt tego, co się działo, jest wystarczająco żałosny. Oczywiście – będąc w Warszawie – nie mogłem przegapić spaceru po Krakowskim Przedmieściu, ale – że nie znam Miasta – to nie wiedziałem, „co i jak”. Najpierw zobaczyłem flagę Kanady, pomyślałem więc, że może to jakiś happening studentów Uniwersytetu, bo to przecież niedaleko. Zamiast tego byli to chyba jednak fani Radia Maryja z Kanady, zamroczeni pisowskim fanatyzmem. Wszędzie było pełno ekip telewizyjnych, ale ludzi okupujących Pałac było w sumie niewielu. Robili jednak wystarczające zamieszanie, bym nie zauważył, że krzyża wcale już tam nie ma. Dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie domu. Taki z tego wniosek, że może gdybym pojechał do stolicy wcześniej, to może i problem krzyża może choćby częściowo został rozwiązany szybciej 🙂
Dzisiaj pojechałem na rowerze do Saczyna. Z moich obserwacji wynika, że jesieni jeszcze nie widać, choć pewnie gdzieś tam na horyzoncie zaczyna się czaić. Ale przecież jesień, to chyba najładniejsza pora roku.
Lasek w Saczynie. Kliknij, by zobaczyć więcej zdjęć.
Nasza wycieczka w góry – Bieszczady – najbardziej dziki fragment Polski – trwała od 3 do 13 sierpnia. To w dużym zaokrągleniu…
3 sierpnia – mieliśmy wyjechać z Ostrowa Wielkopolskiego; pierwszy etap zakładał podróż do Rzeszowa. Po raz kolejny mieliśmy okazję przekonać się, że PKP to jedna, wielka Czarna D_ _ a. Tam nikt nic nie wie. Pociąg się spóźnił 3 godziny i nikt nie wie dlaczego. Zapowiadają go „Do Krakowa”. My się pytamy: „Ale przecież miał być do Rzeszowa”. Zawiadowca nas uspokaja, że tak, tak „oni tak zapowiadają, ale on jedzie do Rzeszowa”.
Niekompetencja pracowników kolei ukazała się jednak w całej krasie, gdy pociąg wtoczył się wreszcie na peron: pytamy się kierownika pociągu: „To pociąg do Rzeszowa” – „Nie wiem… chyba nie… chyba do Krakowa” – „A gdzie pociąg do Rzeszowa” – „Nie wiem, ale inny już dzisiaj nie przyjedzie”. Zatkało nas.
Musieliśmy do niego wsiąść, bo nie było innego wyjścia. Gdy kontroler sprawdzał bilety, znowu się pytamy, czemu się spóźnił, on zaczął bełkotać: „no tak… tak… trzy godziny…”
Całe szczęście okazało się, że w Katowicach nastąpiła zmiana drużyny konduktorskiej. Wtedy też okazało się, że jednak jedziemy do Rzeszowa. Tam wylądowaliśmy z trzygodzinnym opóźnieniem. Dobrze, że mieliśmy duży zapas na następny pociąg.
4 sierpnia – Wsiedliśmy do pociągu do Jasła, który tak naprawdę jechał do Sanoka, więc dotarliśmy tam bez przeszkód. Niestety pociąg był w rzeczywistości szynobusem, dlatego 5 godziny tłukliśmy się składem wolniejszym od przeciętnego samochodu na niewygodnych siedzeniach. Odległość jest bardzo niewielka z Rzeszowa do Sanoka, ale stan torowisk bardzo zły. Szarpie, rzuca, podskakuje, robi się niedobrze…
W końcu dojechaliśmy do Sanoka, gdzie jeszcze czekał nas pościg za autobusem do Sękowca – czyli naszego właściwego celu. Tam dojechaliśmy po 2,5 godzinie jazdy brudnym, powolnym i śmierdzącym autobusem Veolia Transport.
Gdy dotarliśmy do Sękowca, krajobraz Bieszczad mógł wywołać skrajne wrażenia: z jednej strony piękne góry, a z drugiej – wstrętna pogoda; bardzo padało. Doczołgaliśmy się jednak jakoś do naszego domku położonego na wzgórzu. Budyneczek jest drewniany, bez ogrzewania. Jest tam „kuchnia” i „łazienka”. Warunki nie jakieś świetne, ale można się przyzwyczaić. Poza tym spokój. Nawet w szczycie sezonu turystów jest niewielu. To już przynajmniej jeden powód, by się zakochać w tej części gór.
5 sierpnia – pierwszy właściwy dzień był luźniejszy. Poszliśmy do Zatwarnicy (większa wieś), gdzie jest np. sklep. Wybraliśmy się nad potok Hylaty, gdzie jest wodospad Szepit. Kiedyś był on podobno większy, ale jacyś „geniusze” postanowili go wysadzić w powietrze.
Potok Szepit na Hylatym
Odwiedziliśmy też święte miejsce – czyli potoczek.
Potok
6 sierpnia – Pierwsza poważna wyprawa na Dwernik Kamień. Jest to góra o wysokości 1004 m n.p.m. Wchodzenie na nią jest dość męczące z powodu strasznego błota i stromych ścieżek. Włazi się tam ponad 2 godziny (dłużej niż na Kasprowy Wierch!). Ale za to na górze czekają nas piękne widoki i… krzaki z jagodami.
To nie jest widok z Dwernika Kamienia, tylko z Punktu widokowego. Ale i tak jest ładnie.
7 sierpnia – Tego dnia pojechaliśmy na Święto Żubra do Lutowisk – wsi nad wsiami (tj. trochę bliżej cywilizacji).
8 sierpnia – Dzień leżenia odłogiem, czytania książek i kąpieli w Sanie.
9 sierpnia – Punkt szczytowy naszej wyprawy: zdobywanie Połoniny Wetlińskiej. Ale najpierw trzeba było zdobyć Brzegi Górne, czyli jakoś dotrzeć do podnóża góry. Udało się to nam dzięki trzem kolejnym autostopom. Połonina Wetlińska jest naprawdę cudowna. Najtrudniejszy jest pierwszy etap – do schroniska Puchatek. Potem jakoś leci. Nie mam stamtąd na razie zdjęć.
Na nasze szczęście z Połoniny można zejść wprost do Zatwarnicy, gdzie w hotelowej stołówce zjedliśmy pierogi.
Resztki cerkwi
10 sierpnia – Tego dnia wybraliśmy się do wsi Krywe. Nie poszliśmy tam jednak tak, jak nakazuje mapa i szlak, ale trasą własną – ciekawszą i krótszą. Najpierw szliśmy wzdłuż Sanu, a potem przez niego się przeprawialiśmy. Potem trzeba jeszcze było znaleźć cel wycieczki.
Tama zrobiona przez bobry (może one zaczną robić wały przeciwpowodziowe?)
W tamtej okolicy są koło siebie dwie opuszczone wsie: Krywe i Hulskie. W Krywe znajdują się ruiny dworu, który tam istniał, a także resztki cerkwi. Natknęliśmy się także na tamę wykonaną przez bobry.
11 sierpnia – To był dzień lenia. Wykąpaliśmy się w Sanie, odwiedziliśmy Potoczek, zjedliśmy pierogi w hotelu i po raz ostatni siedzieliśmy przy ognisku.
12 sierpnia – Musieliśmy wcześnie wstać, by zdążyć na autobus. Pojechaliśmy starym żdżorem do Ustrzyk Dolnych. Z nich nowym mercedesem do Sanoka. Okazało się, że dworzec w Sanoku jest zupełnie opuszczony, ale znajduje się tam bardzo dobra pizzeria, z której skorzystaliśmy. Koszmar rozpoczął się w szynobusie do Rzeszowa. Na stacji razem z nami siedziała kolonia (sportowa, wszyscy – mówiąc eufemistycznie – z nadmiarem energii), a w pociągu czekała na nas już druga – harcerska. A harcerze mi się ostatnio dobrze nie kojarzą. Było ciasno… Nie lepiej było na dworcu w Rzeszowie, gdzie peron był wypełniony po brzegi. Ale nie chce mi się o tym pisać.
13 sierpnia – W środku nocy dojechaliśmy do Wrocławia. Okazało się, że na dworcu autobusowym nie znają tam czegoś takiego, jak rozkład jazdy. To znaczy, jest, ale wewnątrz. A sam dworzec jest w nocy zamknięty. Nigdy mi tak jeszcze Wrocław nie podpadł. Ostatecznie do Kalisza dojechaliśmy pociągiem, który – choć wyjechał punktualnie – w Kaliszu i tak był spóźniony. Prawdę mówią (ostatni wiele razy jeździłem pociągiem) nie zdarzyło się jeszcze, aby który pociąg dalekobieżny przyjechał punktualnie…
O ludności W Bieszczadach nie ma czegoś takiego, jak „górale” czy „ludność rdzenna”. Oczywiście takowa dawniej tam istniała, ale wszystko zostało zniszczone wraz z wysiedleniami – głównie akcją „Wisła”. Po dawnych mieszkańcach pozostały liczne ruiny, jak wspomniane przeze mnie resztki cerkwi, czy dworu. W Krywe można spotkać np. miejsce, gdzie dawniej był sad.
O transporcie W Bieszczadach przewoźnikiem autobusowym jest Veolia Transport, której usługi pozostawiają mieszane wrażenia. Niektóre autobusy są nowe, ale większość to rozklekotane gruchoty. Połączenia między większymi gminami są niezłe, ale poza tym, to jest raczej kiepsko. Poza tym – nawet, jeśli autobus jest na rozkładzie – to wcale nie można być zupełnie pewnym, że przyjedzie. Może będzie, a może nie. Trochę jak z PKP. Poza tym, jest to przewoźnik prywatny i większości ulg nie honoruje.
O Sanie To rzeka dość szeroka, z wartkim nurtem. Jednak w górach przypomina raczej większy potok. Jest raczej płytka. Dno jest bardzo kamieniste, brzegi są zbudowane ze skał. Kiedy spadnie deszcz, poziom nieznacznie się podnosi, a woda staje się mętna.
O Rzeszowie To miasto z piękną starówką, stolica woj. podkarpackiego. Nieopodal dworca znajduje się centrum handlowe, dobrze zaopatrzone. Znajduje się tam chyba jedyny wyremontowany dworzec kolejowy w kraju.
Oficjalnie rozpoczęły się już wakacje. To znaczy dla całej reszty, bo ja je mam już od dwóch miesięcy. Tak więc – wielkiej zmiany nie odczułem i nie odczuję w najbliższym czasie.
W ramach rekreacji wakacyjnej odbyłem wczoraj i dziś dwie milusie wycieczki rowerowe o dokładnie tych samych trasach. zdjęcia
Dokładnie tydzień temu miała swoją kulminację wielka feta zorganizowana z okazji 1850-lecia Kalisza – „18,5 wieku Calisii” – tak to mnie więcej nazwano. Obchody tego niezwykłego jubileuszu trwają cały rok, ale teraz z okazji dni Kalisza, podkreślone były w sposób szczególny.
Tydzień temu ulicami Kalisza przeszła wielka parada Rzymian i barbarzyńców mająca upamiętnić antyczne korzenie miasta. Wzięli w niej udział członkowie grup rekonstrukcyjnych z Kalisz, okolic i miast partnerskich (z Wielkiej Brytanii, Słowacji…). Było na co popatrzeć.
Wydaje mi się, że Kalisz znalazł całkiem ciekawy sposób na promocję miasta. Oczywiście pojawiają się głosy krytyki, jak choćby artykuł, który ukazał się niedawno w „Polityce”. Jak widać, oni [czyli układ 😉 ] dobrze pilnują, by przypadkiem Kalisz nie stał się zbyt prężny…
Fakt faktem, że w naszym mieście wiele jednak trzeba jeszcze zmienić, jak choćby dworzec kolejowy, który jest esencją brudu i smrodu, a jednocześnie był wizytówką Kalisza dla tych, którzy przyjechali do niego pociągiem.
Warto zobaczyć
Kalisz 18,5 – informacje o obchodach roku jubileuszowego, kalendarium wydarzeń &c&c.
Wszelakie media mają taką dużą wadę, że jak się uczepią jakiegoś tematu, to nie odpuszczą, dopóki nie przewałkują go na wszystkie strony. Po 10 kwietnia od rana do nocy w telewizji, radiu i internecie było to samo. Podobnie jest teraz, ale tematem miesiąca została powódź. Rzeczywiście była ona dosyć niespodziewana, a o jej rozmiarach świadczy również to, że mówiono o niej w mediach nie tylko krajowych, ale i światowych.
Po katastrofie prezydenckiego samolotu w pewnym toruńsko-katolickim radiu zaczęły się pojawiać informacje, że mgła unosząca się nad lotniskiem była sztucznie wytworzona przez tajemniczych osobników. Teraz osoby związane – jakby nie było – z tym kręgiem, raczą nas jeszcze ciekawszymi informacjami, a raczej domysłami, że i powódź została wywołana celowo. Informuje o tym „Gazeta”. Oto, co mówią ojcowie paulini z Częstochowy:
Z wielu rejonów Polski, a zwłaszcza z miejsc na terenach dotkniętych w ostatnim okresie ulewnymi deszczami i burzami, otrzymujemy od licznych osób niepokojące sygnały. Według tych – pokrywających się ze sobą informacji – wszystkie one mówią o pojawianiu się co pewien czas samolotów pozostawiających za sobą dziwne smugi na niebie. Według naocznych świadków samoloty te widoczne były w tych rejonach polskiej przestrzeni powietrznej, w których – wkrótce po ich przelocie – powstawały niespodziewanie potężne chmury deszczowe i niebawem występowały nadzwyczaj obfite opady Więcej… http://wyborcza.pl/1,75248,7975444,Pytania_z_Jasnej_Gory__Czy_powodzie_w_Polsce_powoduja.html#ixzz0pyh6aO5R
Żałosne.
Jeśli chodzi o powódź, to jej skutki są widoczne również w Kaliszu.
Leniwa Barycz na drodze do Rososzycy
A teraz coś ciekawszego. Tydzień temu byłem na wycieczce rowerowej – dojechałem aż do Rososzycy. Muszę się pochwalić, że jeżdżę coraz dalej. W Rososzycy jest ciekawy kościół oraz resztki folwarku.
W sobotę zrobiłem sobie milusią wycieczkę rowerową do Ołoboku. Zwiedziłem tam wyjątkowo oryginalny kościół pw. św. Jana Ewangelisty. W drodze powrotnej miałem również okazję zobaczyć kościół w Gostyczynie. Równie ciekawy.
Kościół w Ołoboku z charakterystyczną „skarpą”
Nie obyło się jednak bez problemów. Bowiem trwa dosyć niespodziewana powódź, która jest niczym wobec tego, co działo się wcześniej w tym roku. Nie ominęła ona i południowej Wielkopolski, która również jest lekko podtopiona. Dlatego do Ołoboku musiałem jechać dłuższą drogą.
Same okolice wsi wyglądają tak:
Również w Piwonicach wylało niczego sobie. Prawdę mówiąc, czegoś takiego jeszcze tutaj nie widziałem.
Normalnie rzeka płynie tam, gdzie te krzaczory na 3. planie
Dzisiaj od 12.00 do 15.30 byłem na egzaminie ustnym z angielskiego, poziom podstawowy. Uzyskałem 20/20 pkt, czyli 100%. Nie chwaląc się, było to do przewidzenia…
A za tydzień poziom rozszerzony.
Pogoda Tym razem jest o czym pisać. Było ładnie, ale porządnie popadało i nagle powódź. Zdjęcia można zobaczyć nawet na stronie New York Timesa: tutaj i tutaj. A tutaj jest ciekawy fotoreportaż, ale dotyczący czego innego. W radiu nawet można było usłyszeć o Kaliszu, bowiem zalało Rajsków. Tam bowiem są aż dwie rzeki: Prosna i Swędrnia. A na Chopina woda przelewała się przez most.
Wczoraj byłem na fenomenalnym koncercie w Filharmonii Kaliskiej. Był to chyba najlepszy, na jakim dotąd byłem.
Guy BRAUNSTEIN – skrzypce
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej
Adam KLOCEK – dyrygent
w programie:
P. Czajkowski – Koncert skrzypcowy D‑dur op. 35
R. Strauss – Dyl Sowizdrzał op. 28
Zarówno koncert Czajkowskiego (Czajkowski, jak zwykle wspaniały), jak i „Dyl Sowizdrzał” niesamowicie wciskały w fotele. Gratulacje dla Filharmoników!