Rok temu jesienią byłem na wycieczce w Trójmieście. O ile w górach byłem nie raz, o tyle wybrzeża zupełnie nie znam. Od dawna miałem ochotę pojechać nad morze. W Trójmieście byłem wiele lat temu i to tylko przez chwilę, przejazdem, niczego właściwie nie widziałem.
Na wycieczkę pojechałem pociągiem, bo chciałem się poczuć jak w moich mniejszych i większych podróżach w czasie studiów.
Wyjazd był udany, ale i tak mam wrażenie, że wszystko widziałem tylko powierzchownie, bo nie było czasu na więcej zwiedzania. Po takim wyjeździe mam jeszcze większą ochotę znowu tam pojechać. Żałuję, że w Gdańsku byłem tylko jeden dzień. Natomiast spośród miast najbardziej podobała mi się Gdynia.
Pojechałem pociągiem na Półwysep Helski. Przyroda nad Bałtykiem zimą jest chyba jeszcze piękniejsza niż o innych porach roku. W dodatku nie jest wcale tak zimno (chociaż jest wiatr), no i powietrze jest czyste. Żałuję, że byłem tam tylko kilka godzin.
Stacja Kolejowa Hel
Zabudowania na Półwyspie Helskim
W głąb Półwyspu
Latarnia morska na Helu
Pozostałości obiektów wojskowych na Helu
„Początek Polski”
Zdjęcia z grudnia 2019 roku.
W tym roku także planowałem na przełomie listopada i grudnia pojechać do Trójmiast, miałem już nawet zarezerwowane wszystkie noclegi. Niestety epidemia sprawiła, że musiałem wszystko odwołać. Pozostało mi spędzić urlop w domu.
Byczyna i Jawor mają ze sobą sporo wspólnego. Oba miasteczka znajdują się na Śląsku: Byczyna na Opolszczyźnie, a właściwie na granicy z Wielkopolską, zaledwie kilka kilometrów od granicznej rzeki Prosny. Natomiast Jawor znajduje się w środkowej części Dolnego Śląska. Oba te miasteczka są dosyć małe. Byczyna, to właściwie wieś – ma ok. 5.000 mieszkańców. Jawor jest czterokrotnie większy, ale to wciąż małe miasteczko – ma ok. 20.000 mieszkańców.
W obu tych miasteczkach znajdują się bardzo ciekawe zabytkowe obiekty, na dodatek trochę zapomniane. Byczynę odkryłem kiedyś przypadkiem, gdy jechałem z Wielkopolski w stronę Beskidu Śląskiego. Przy drodze łączącej Kępno z Kluczborkiem znajduje się ta niepozorna miejscowość. W miasteczku znajdują się świetnie zachowane średniowieczne mury miejskie – jest to chyba zupełny unikat na skalę europejską, ponieważ nie ma wielu miast, gdzie niemal w całości zostały zachowane oryginalne mury miejskie. W Byczynie tak właśnie jest. Równie duże fragmenty zachowanych murów miejskich widziałem tylko w Tallinie. Do tego dochodzą mury zachowane oryginalne wieże. W środku znajduje się typowy średniowieczny układ urbanistyczny z Rynkiem i odchodzącymi od niego wrzecionowato ulicami.
Warte są zobaczenia także ratusz i kościół ewangelicki – jednak raczej tylko z zewnątrz. Jednak już sam układ urbanistyczny jest wart zobaczenia. W mieście dowiedziałem się także o bitwie pod Byczyną.
Byczyna – Rynek i ratusz
Byczyna – fragment murów miejskich
Byczyna – widok z wieży kościelnej
Byczyna – widok z wieży ratuszowej
Zaułki w Byczynie, w tle wieża
Byczyna – przejście przez mury miejskie
Jednak potencjał miasteczka nie jest wykorzystany. Trudno znaleźć informacje o nim gdziekolwiek, ja dowiedziałem się zupełnie przypadkowo. Poza tym, pomimo tak ciekawych walorów historycznych i urbanistycznych, miasteczko jest raczej zapuszczone.
Przypominają mi się słowa Władysława Kościelniaka z „Wędrówek po moim Kaliszu”, które brzmiały mniej więcej tak: turyści przyjeżdżają do Kalisza i na początku są zachwyceni. Jednak po 2 – 3 dniach widzą więcej i zmieniają zdanie.
Niewątpliwie to odnosi się do Byczyny, a także do Jawora, o czym za chwilę. Jednak zauroczenie mija nie po 2 – 3 dniach, ale raczej po ok. 1 godzinie. Jakkolwiek miasteczka te są bardzo ciekawe, to jednak sprawiają wrażenie zaniedbanych i nieuporządkowanych.
Jawor stał się sławny na cały świat dzięki Kościołowi Pokoju (drugi znajduje się w Świdnicy), wpisanemu na listę dziedzictwa UNESCO. Jest to ponad 300-letni drewniany kościół protestancki. Otoczony pięknym parkiem, powstałym na miejscu dawnego cmentarza.
Kościół Pokoju nie znajduje się bezpośrednio na „starówce”, co wynikało z ustaleń poczynionych w trakcie pokoju westfalskiego kończącego wojnę trzydziestoletnią. Z założenia kościół protestancki miał się znajdować poza ówczesnym miastem. Ale dzisiaj jest atrakcją i tak, ponieważ jest wspaniałym zabytkiem, świadectwem historii Śląska. Wrażenie również robi fakt, że jest w całości drewniany, a pomieścić może i tak ok. 6.000 osób.
Jawor – kościół pokoju
Jawor – kościół pokoju
Jawor – wnętrze kościoła Pokoju
Jawor – wnętrze kościoła pokoju
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Ratusz w Jaworze
Jawor – ruiny zamku
Dalsza część Jawora nie robi już takiego pozytywnego wrażenia. Jaworska „starówka” podobna jest do kaliskiej, tzn. jest równie zapuszczona, chociaż jest mniejsza (samo miasto też jest o wiele mniejsze). Na Rynku znajduje się bardzo ładny ratusz, nieproporcjonalnie duży jak na tak małe miasto. Na obrzeżach starówki znajdują się także nieremontowane, sypiące się kamienice, a pomiędzy nimi śmieci i samochody. Pozytywnie na tym tle odcina się wizerunek Sądu Rejonowego.
Najgorsze wrażenie jednak sprawia zamek, a właściwie jego ruiny, gdyż jest zdewastowany a okna są zabite dyktą. Z okolic zamku rozpościera się ładny widok na okolicę, ale niestety nie mogłem obejrzeć go w pełni, ponieważ wieża widokowa akurat była zamknięta.
Tak więc i Byczynę, i Jawor, a w pewnym stopniu również Kalisz, łączy to, że są to ośrodki, które mają coś ciekawego do zaoferowania, ale nie potrafią tego wykorzystać. Do tego są zaniedbane. Niemniej jednak i Jawor, i Byczynę, warto zobaczyć.
Kraków już mnie trochę nudzi. Niemniej jednak jest wdzięcznym obiektem do fotografowania. Latem (nawet wczesnym), gdy bardzo mocno piecze słońce, lepsze są zdjęcia czarno-białe. Wtedy można mniej się skupić na oślepiających kolorach, a bardziej na samej treści zdjęć. Zawsze bardzo lubiłem fotografie miast, ale raczej w cudzym wykonaniu. Myślę jednak, że te zdjęcia są całkiem udane.
Czasami blisko nas znajdują się różne ciekawe miejsca, trzeba tylko się ruszyć. Nie jest więc prawdą, że aby zobaczyć coś ciekawego czy interesującego, trzeba jechać gdzieś daleko lub nawet zagranicę.
Około 30 km od Kalisza znajduje się Kotłów, w którym są dwa ciekawe kościoły: kościół romański sięgający korzeniami XII wieku oraz współczesny kościół polskokatolicki. Kotłów leży bardzo blisko Mikstatu, który jest też bardzo urokliwym miasteczkiem.
Kontynuując wątek bocznych dróg, od dwóch lat na początku maja zawsze jeżdżę na łąki otaczające Barycz. Rzeka Barycz powstaje na terenie bifurkacji Baryczy, na południe od Kalisza i Ostrowa Wielkopolskiego. Spadek terenu jest tam tak niewielki, że jedne cieki wodne płyną na wschód, inne na zachód. Barycz płynie na zachód, w kierunku Odry. Jednak na tym samym terenie ma swoje źródła też rzeka Ołobok, która płynie na wschód i wpada do Prosny. Barycz przepływa przez Przygodzice; tam powstały stawy, które były na zdjęciach poprzednio. Kawałek dalej na zachód rozpościerają się łąki. Teoretycznie te tereny powinny być mocno podmokłe, ponieważ cechą charakterystyczną Baryczy jest jej niewielki spadek i bagna – które przynajmniej w teorii – powinny tę rzekę otaczać. Niestety na skutek suszy jest ich coraz mniej.
Tytuł tego wpisu to nawiązanie do książki „Hajstry” Adama Robińskiego. Muszę się przyznać, że całej nie przeczytałem, ale i tak zaimponowała mi chęć autora do samotnych wypraw przez nieraz ciekawe, nieraz monotonne, ale przede wszystkim – raczej puste – krajobrazy.
U nas też takie krajobrazy da się znaleźć, chociaż to nie takie proste. Natomiast, gdy robi się zdjęcie, to zawsze można je odpowiednio wykadrować.
Od dwóch lat jeżdżę wczesną wiosną do Przygodzic, aby oglądać stawy rybne. Są naprawdę imponujące. W tym roku prawie nie było ptaków. Może jeszcze za wcześnie? Za to śmieci wszędzie pełno.
Skoro znalazłem się już we wschodniej części naszego kraju, grzechem byłoby nie zajrzeć do Sandomierza. Po drodze wstąpiłem także do Baranowa Sandomierskiego (woj. podkarpackie), gdzie znajduje się urokliwy zamek, nie bez powodu nazywany „małym Wawelem” (szkoda tylko, że wyposażenie, choć stylizowane – jest generalnie współczesne).
Sandomierz jest w sam raz na jedno popołudnie. Myśląc o tym mieście od razu każdy kojarzy je z „Ojcem Mateuszem”. Wydaje mi się jednak, że serial nie do końca oddaje charakter tego miasta. Sandomierz jest rzeczywiście małym miastaczkiem (ok. 20 tys. mieszkańców – trochę większy od Pleszewa w woj. wielkopolskim). Nie jest to jednak wieś. Powiem więcej, Sandomierz wraz ze swoimi dosyć rozległymi przedmieściami, sprawia wrażenie miasta znacznie większego, niż jest w rzeczywistości. W filmie miasto zostało przedstawione jako taka „duża wiocha”, chociaż to nie jest prawda. Natomiast wygląd starówki, jej usytuowanie, mnogość zabytków, wskazują na to, że w przeszłości był to ważny punkt na mapie.
Sandomierska starówka jest położona na wzgórzu, tak więc wszystkie drogi do niej prowadzą pod górę. Najważniejszym jej elementem jest katedra sandomierska – piękna i straszna jednocześnie (ze względu na makabryczne obrazy, które znajdują się w środku). Jest tam obowiązkowo średniowieczny układ urbanistyczny. Równie dobrze Sandomierz wygląda nocą.
Nieopodal Sandomierza znajdują się ruiny Zamku Krzyżtopór – naprawdę niesamowite.
Dzisiaj ostatni dzień jestem w Beskidzie Niskim. Trochę szkoda, bo jest tu naprawdę malowniczo, a poza tym mam wrażenie, że te góry są trochę inne, niż pozostałe pasma górskie.
W zasadzie zwiedziłem tylko fragment zachodniej części Beskidu Niskiego, co wynika z tego, że bazę wypadową miałem w Małastowie – wsi w gminie Sękowa – na zachód od Magurskiego Parku Narodowego. W tych górach chyba nawet najciekawsze nie są same góry, które są niezbyt wysokie, a podejścia na nie nie aż takie ostre, ale raczej obecne na każdym kroku ślady po przeszłości i ludziach, którzy żyli tam kiedyś.
Dzisiaj rozpocząłem drugi etap swojej wycieczki: dojechałem do jej właściwego celu, czyli w Beskid Niski.
Za Beskiem Niskim zacząłem wzdychać już osiem lat temu, tj. w czasie wyjazdu w Bieszczady. Beskid Niski, dzięki swojej pokrętnej historii, ma opinię jeszcze bardziej tajemniczego i nieprzystępnego, niż Bieszczady. Coś w tym jest, chociaż z drugiej strony, samochodem wszędzie można w miarę łatwo dojechać, chociaż trochę to trwa. Nietrudno się domyślić, że taka masowa komunikacja ma swoje dobre i złe strony. Bez samochodów, mieszkańcy takich regionów, jak Beskid Niski, byliby odcięci od świata. Z drugiej strony, samochody psują naturale walory takich miejsc (jak z resztą każdych innych też, o czym za chwilę).
Z Zawoi w okolice Gorlic, gdzie się zatrzymałem, jest ok. 150 kilometrów. Niby nie jest to dużo, ale pokonanie tej drogi zajęło mi ponad pół dnia. Przede wszystkim zatrzymałem się po drodze w dwóch miejscach: w skansenie kolei w Chabówce oraz w Nowym Sączu. Po drugie, drogi na Podhalu są nienadzwyczajne. Nie chodzi mi o to, że są dziury w asfalcie – bo ich nie ma, drogi krajowe sprawiają wrażenie, jakby były po remoncie albo w trakcie remontu. Problem jednak polega na tym (i ten problem dotyczy chyba większości dróg krajowych w Polsce, chociaż z różnym natężeniem), że Podhale jest jedną wielką, rozciągniętą wiochą, z chaotyczną zabudową, co powoduje, że droga krajowa to prawie ciągle teren zabudowany. Nawet na drodze krajowej niewiele jest fragmentów gdzie da się jechać z prędkością powyżej 80 km/h (i to nie tylko ze względu na ograniczenia prędkości, ale także ze względu na ukształtowanie terenu). Do tego dochodzą zakręty, serpentyny, górki, mostki itp. W dodatku dzisiaj przez większą część mojej drogi lał deszcz.
Nowy Sącz jest ładnym miasteczkiem; w dodatku, jak się dowiedziałem, jest trzecim największym miastem w Małopolsce. Dość powiedzieć, że jest siedzibą sądu okręgowego 🙂 Niestety trawi to miasteczko taka sama choroba, jak podobne jemu mieściny (w tym Kalisz) – a mianowicie ruch samochodowy pożerający to miasto jak nowotwór. Dzisiaj był sobota, a korki niesamowite; sytuację pogarsza remont jakiegoś mostu. W dodatku drogi w mieście raczej średnie. Sprawdziłem, że komunikacja miejska jest tak samo beznadziejna jak w Kaliszu, tj. jeden autobus raz na godzinę. Kolejki samochodów przecinające miasto znacznie odbierają mu urok. Przed Nowym Sączem znajduje się jeszcze jeden dziw natury, a mianowicie Limanowa. To zapewne byłoby urokliwe górskie miasteczko, gdyby nie to, że droga krajowa przechodzi przez rynek (!). Jednak jest to problem, który dotyczy wielu miast w Małopolsce i jeszcze większej ilości w Polsce. Wydaje mi się, że już rok temu o tym pisałem przy okazji wspomnień z Andrychowa i Kalwarii Zebrzydowskiej. Rozwiązania nie widać.
Dzisiaj mija mój trzeci dzień w Zawoi. Zawoja jest położona u stóp Babiej Góry, która jest najwyższym szczytem Beskidu Żywickiego. Można powiedzieć, że jest to wstęp do Tatr. Ja mieszkam rzeczywiście u stóp tej Góry, ponieważ z miejsca, gdzie piszę, od wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego dzieli mnie tylko ok. 1000 metrów.
Sama Zawoja nie ma właściwie żadnych atrakcji, natomiast wszystko rekompensują góry. Rzecz jasna nie ma tu takich fajerwerków jak w Tatrach, większość gór pokryta jest gęstym lasem, ale i tak mają swoje zalety – przede wszystkim nie ma tutaj tłumów. Wczoraj wdrapałem się na Babią Górę i ku mojemu dużemu zaskoczeniu, gdy przyjechałem na parking na Przełęczy Krowiarki było już bardzo wiele samochodów. Przyjechałem wcześnie, bo już po 7 rano i pamiętam, że rok temu o tej porze nie było tam nikogo. Wczoraj było inaczej. W dodatku, wchodząc na Sokolicę (czyli pierwszy etap podejścia na masyw Babiej Góry), nie spotkałem prawie nikogo wchodzącego na Górę, ale za to tłumy ludzi z niej schodziły. Jak się okazało, niektórzy przyjeżdżają w nocy, aby zobaczyć „wschód słońca na Babiej Górze”; jednak nie dla mnie wstawanie o 2 w nocy.
Dzisiaj natomiast mam dzień prawie wolny, ale nie bezczynny. Zrobiłem kilkukilometrową pętlę po wsi (zahaczając przy tym o las), a potem ze względu na bolące nogi, wróciłem. Jednak zamiast wchodzić na górę zafundowałem sobie za to wjazd kolejką linową na Mosorny Groń – bardzo ciekawe doświadczenie.
Jutro kolejny przystanek – czas na Beskid Niski.