W Lublinie byłem pierwszy raz, tylko na niecałe 3 dni i w dodatku służbowo, tak więc zbyt wiele niestety nie widziałem. Jednak to, co widziałem, tylko mnie zachęca, by w te strony przyjechać ponownie.
Głównie byłem w ścisłym centrum. Miałem bardzo blisko do lubelskiego Starego Miasta, które jest naprawdę imponujące. Lubelska starówka bardzo przypadła mi do gustu i nie jest gorsza od innych znanych zabytkowych centrów miast. Jak dla mnie, jest trochę podobna do starówki krakowskiej, chociaż oczywiście jest o wiele mniejsza.
Podobało mi się to, że nie jest tak zupełnie zrewitalizowana i wyremontowana – nie brakuje tam starych ruder i sypiących się kamienic. Ale to tylko dodaje uroku i autentyczności.
Jeszcze na chwilę wrócę do mojego wyjazdu nad morze zimą. Dla kogoś, kto mieszka nad morzem, to pewnie nie są żadne atrakcje (podobnie dla tych, co np. mieszkają w górach i mają góry na co dzień). Ale dla mnie, tj. dla mieszkańca płaskich jak stół nizin, gdzie nie ma niczego atrakcyjnego, morze i nadmorska przyroda, są bardzo pociągające. Oczywiście, w moich okolicach też są ładne miejsca (ohydne także). W okolicach Trójmiasta takich miejsc jest wiele, nawet w samej Gdyni, np. Kępa Redłowska – bardzo mi się tam podoba.
Ale najpiękniejszy mimo wszystko jest Półwysep Helski – szczególnie w okolicach samego koniuszka. Warunki tam panujące są dosyć surowe – wiatr, zimno. Wybrzeże pokryte jest karłowatym lasem, smaganym nieustannie przez morskie wiatry. Przyroda jest w miarę „dzika” (na ile może być dzika w takim kurorcie), zimą – nie aż tak bardzo zadeptana. Bezkresne plaże i morze bardzo mi się podobają.
Gdy za pierwszym razem wybierałem się do Trójmiasta, bardziej atrakcyjny wydawał mi się Gdańsk. Szybko jednak okazało się, że to nieprawda. W 2019 roku nie udało mi się znaleźć, sensownego noclegu w Gdańsku – i tak trafiłem do Gdyni. Od razu stwierdziłem, że Gdynia jest fantastycznym miastem.
To nie jest miasto ani stare, ani zabytkowe (nie licząc zabytków gdyńskiego modernizmu, z których jednak i tak żaden nie ma więcej, niż 100 lat). Ale i tak przyciąga ciekawą urbanistyką, ładną i spójną architekturą. Po prostu widać, że to jest naprawdę miasto do mieszkania. Oczywiście nie jest bez wad, jak każde miasto. Ale odniosłem wrażenie, że dzięki swojej stosunkowej kompaktowoście i ładnemu położeniu, jest dobrym miejscem do życia.
Zachwyca mnie położenie Kamiennej Góry. To dzielnica znajdująca się między ścisłym centrum Gdyni a wybrzeżem. Z jednej strony jest to właściwie centrum, jest nad samym morzem, ale jednocześnie jest na uboczu; jest tam kameralnie i spokojnie. Za pierwszym razem przypadkowo znalazłem tam nocleg i odtąd zawsze już będę chciał tam wracać. W tej dzielnicy znajdują się luksusowe, wielkie, przedwojenne wille. Są także ciekawe budynki użyteczności publicznej, rzecz jasna w stylu gdyńskiego modernizmu (np. Wojskowy Sąd Garnizonowy). Znajdują się tam bloki, ale przedwojenne (niskie, dosyć ciasne), a także młodsze wieżowce. Dużą zaletą jest wyjątkowa bliskość morza, a także innych atrakcji przyrodniczych, choćby Kępy Redłowskiej.
W Gdyni nie ma wielu spektakularnych atrakcji, ale jak dla mnie samo miasto jest atrakcją. Całkiem ładne, nieźle zaprojektowane, ze sprawną komunikacją publiczną. Jest malowniczo położone, bo na wzgórzach (czy jest drugie takie miasto u nas, przynajmniej poza górami?). Otoczone jest lasami, przez które się wjeżdża do Gdyni. W środku też są miejsca wartościowe przyrodniczo, przede wszystkim Kępa Redłowska, Orłowo.
Gdańsk jest dużo bardziej podobny do innych dużych miast, typu Poznań, Wrocław, Łódź czy Kraków. Mieszkać bym w nim nie chciał. Duży ruch, duży hałas. Starówka – komercyjny disneyland dla turystów (piękna, ale martwa). Centrum otoczone autostradami w środku miasta. Te koszmarne, wielopasmowe drogi koło Bramy Wyżynnej to jakiejś zupełne nieporozumienie.
Niewątpliwą atrakcją Gdańska jest Europejskie Centrum Solidarności. Byłem w nim 2 lata temu; bardzo ciekawe miejsce, szczególnie jeśli ktoś choć trochę interesuje się historią współczesną.
Muzeum Morskie – dosyć ciekawe, ale mam wrażenie, że ekspozycja częściowo zatrzymała się w latach 80. XX wieku. Jak dla mnie, najciekawsza była lodówka, w której znajdowało się ceramiczne naczynie z 200-letnim masłem, wyłowionym z okrętu, który zatonął dawno temu na Morzu Bałtyckim. No i chyba największą atrakcją jest „Sołdek”, czyli masowiec zbudowany w Stoczni Gdańskiej. Można zwiedzać jego dużą część, od maszynowni po kajuty załogi. Daje to jakieś wyobrażenie o życiu na morzu. Szkoda tylko, że nie ma opisów elementów wyposażenia. Więcej zdjęć z muzeum morskiego.
Molo w Sopocie
W 2019 roku chciałem też odwiedzić Muzeum Narodowe w Gdańsku, żeby zobaczyć Sąd ostateczny, ale niestety wtedy muzeum było nieczynne. Udało mi się w 2022 roku; odwiedziłem oddział poświęcony sztuce dawnej. Średniowieczny obraz rzeczywiście robi wrażenie.
Park OliwskiKatedra OliwskaWille w OliwieGłówne MiastoBrama WyżynnaDwustuletnie masełko„Sąd ostateczny”Klepsydra służąca do odmierzania czasu trwania kazaniaZabawkowe utensylia kościelneMiśnieńska filiżanka z ręcznie malowanymi wrąbkamiKot pilnuje MN w GdańskuBazylika mariacka
Innego dnia pojechałem także, aby odwiedzić obrzeża Gdańska, a konkretnie Oliwę. Ta dzielnica Gdańska przypomina poznański Sołacz: park, stare luksusowe wille, brukowane uliczki. Piękny jest Park Oliwski. No a archikatedra, to wiadomo. Trzeba ją zobaczyć 😀
Po ponad dwóch latach ponownie wybrałem się nad morze. Pierwszy raz na dłużej pojechałem do Trójmiasta w grudniu 2019 roku, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Bardzo mi się tam spodobało, a najbardziej Gdynia! W 2020 roku znowu planowałem wyjazd, ale nic z niego nie wyszło z powodu pandemii. W 2021 roku nie miałem już urlopu. Dlatego na pierwszy od blisko dwóch lat urlop wybrałem się znowu do Gdyni. Ale tym razem trochę więcej pozwiedziałem, bo pojechałem samochodem. W drodze do Gdyni postanowiłem wstąpić na jedną noc do Grudziądza; chciałem także coś zobaczyć po drodze.
Plany podróży trochę pokrzyżowała pogoda. Był to weekend, w którym były straszne wichury, śnieg z deszczem i nieprzyjemny spadek temperatury.
W pierwszej kolejności wstąpiłem do Włocławka. Niestety dosyć mocno mnie rozczarował, nie wiem, czy to wina złej pogody (wiatr, deszcz)? Włocławek jest miastem podobnym do Kalisza, z podobną liczbą ludności. Powinien mieć więc i podobne problemy. Sprawia wrażenie miasta lekko podupadłego (czy Kalisz też tak wygląda??), chociaż może za krótko w nim byłem, żeby oceniać…
Najpierw pojechałem do tamy. Chciałem zobaczyć Zalew Włocławski i stopień wodny. Jest tam nawet parking. Ohydna pogoda nie zachęcała do dłuższego zwiedzania tego terenu. Ale tama jest niewątpliwie imponująca (pomimo jej złego wpływu na środowisko), a zalew wygląda bardzo malowniczo. Później przez przedmieścia i tereny przemysłowe pojechałem do centrum. Bulwary nad Wisłą wyglądały bardzo ładnie. Blisko rzeki stoi też imponująca neogotycka katedra. Rzecz jasna, zamknięta. Dalej nie było już tak dobrze. Po przejechaniu ponad 150 km liczyłem, że będę mógł wejść do jakiejś kawiarni choćby na 10 minut. Przeliczyłem się. W centrum Włocławka nie znalazłem żadnego takiego przybytku, chociaż przyznam, że nie szukałem zbyt długo, bo mi się nie chciało. Trafiłem na coś w rodzaju deptaku. Sprawiał bardzo depresyjne wrażenie. Widać, że kiedyś tam przeprowadzono jakąś rewitalizację (w miarę współczesna nawierzchnia, obudowane drzewka), ale całość sprawiała wrażenie, że od tamtej pory miasto zdążyło się pogrążyć w stagnacji. Mówiąc eufemistycznym językiem rzeczoznawców majątkowych: uległa już amortyzacji. Ulica wypełniona była rozsypującymi się kamienicami, witrynami zabitymi dechami i wyjątkowo nędznymi kramami. Mówiąc krótko, stereotypowa prowincja w pigułce. Znacznie gorzej niż w Kaliszu, w którym centrum także mocno podupadło.
Wisła we WłocławkuKatedra we WłocławkuRuiny deptakuOpuszczone witryny, podupadłe nędzne kramy i samochody na chodnikach to znak rozpoznawczy polskiej prowincji
Pogoda zniechęciła mnie do dalszego zwiedzania, a poza tym, byłem głodny. Zaciekawił mnie mural z napisem „Włocławski fajans”. Nigdy o takim nie słyszałem. Niestety nie udało mi się zobaczyć wyrobów ceramicznych, które przecież bardzo lubię. Po kilku dniach (zupełnie przypadkiem, w Toruniu) dowiedziałem się, że przed laty istniała we Włocławku fabryka porcelany. Niestety została zamknięta, ostatnie sztuki ich produktów można kupić na wyprzedaży.
Moje plany obejmowały wizytę w Chełmnie, który znajduje się niedaleko Grudziądza i słynie ze średniowiecznych murów miejskich. Jednak gdy jechałem z Włocławka w kierunku autostrady A1 zauważyłem, że jadące samochody mają zupełnie oblepione śniegiem tablice rejestracyjne. W krótkim czasie pogoda bardzo się pogorszyła; zaczął padać deszcz ze śniegiem, na ziemi leżała „kasza”. Dlatego, obawiając się warunków na drodze, postanowiłem odpuścić tym razem (niestety) Chełmno i pojechać prosto do Grudziądza.
Grudziądz znajduje się niedaleko, ale miasto ma zupełnie inny charakter i zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie (chociaż przyznam, nie spędziłem w nim nawet 1 doby).
Spichlerze w Grudziądzu
Zatrzymałem się na obrzeżach miasta. Na godzinę wstąpiłem do Geotermii. Nie jest ona aż tak fajna, jak zapowiada strona internetowa, chociaż kąpiel w solance jest ciekawym doświadczeniem. Szczególnie w tej z wyjątkowo wysokim stężeniem soli. Zupełnie nie ma w niej grawitacji. Nie da się pływać, stężenie soli przeszkadza. Na początku całe ciało szczypie. Ale po kilku minutach kąpiel w gorącej wodzie staje się przyjemna. Brakuje basenu sportowego.
Wieczorem udałem się na grudziądzką starówkę, która jest naprawdę ciekawa. Słynie przede wszystkim z majestatycznych zabytkowych spichlerzy górujących nad doliną Wisły. Po kilkuset metrach dochodzi się do stromych schodów, którymi można wejść na górę i dojść na rynek. Jest tam pełno wąskich zaułków. Obok są także ruiny zamku, także się do nich wdrapałem. Nie wiem dlaczego, ale Grudziądz sprawa bardzo pozytywne wrażenie. Także wtedy, gdy jedzie się samochodem wśród bloków. Jadąc na obrzeża zauważyłem, że osiedle bloków graniczy ze ścianą lasu. Coś niespotykanego. Chętnie zobaczyłbym Grudziądz za dnia.
Niektóre spichlerze przerobiono na budynki mieszkalne
Następnego dnia nie mogłem się zdecydować, który zamek krzyżacki powinienem jeszcze zobaczyć. Dwa lata temu byłem w Malborku. Teraz rozważałem zamek w Kwidzynie albo w Sztumie. Ostatecznie pojechałem do Kwidzyna, gdzie zamek jest – jak się zdaje – większy. W Kwidzynie nad miastem góruje olbrzymia kolegiata, do której doklejony jest zamek. W mieście właśnie trwał finał WOŚP, ale pogoda sprawiała, że impreza nie była zbyt liczna. W centrym właściwie nie ma starych budynków; wyraźnie widać, że przez miasto przeszła wojna i niewiele z niego zostało. Natomiast zamek jest naprawdę stary i naprawdę dosyć ciekawy, chociaż nie robi aż takiego wrażenia jak zamek w Malborku; przede wszystkim jest kilkanaście razy mniejszy i nie zajmuje dużego terenu. Ale jest wyraźnie gotycki, a to już coś.
Zamek krzyżacki w Kwidzynie, do którego przyklejona jest wielka katedraMłynki do kawyPralka
Budynek pełnił w czasach niemieckich siedzibę różnych instytucji, np. sądu. Dlatego do dzisiaj zachowały się w środku różna napisy wymalowane na ścianach (np. zakaz palenia). Wnętrza nie są zbyt imponujące. Dosyć ciekawa jest wystawa etnograficzna, na której zgromadzono wiele różnych gratów, np. starą pralkę czy młynek do kawy.
Następnie planowałem pojechać prosto do Pelplina. W tym celu trzeba przejechać przez Wisłę; po drugiej stronie rzeki rozpoczyna się Kociewie. Miałem nie wstępować do Gniewu, ale gdy przekraczając Wisłę zobaczyłem gotycki kościół górujący nad miastem i wspaniały zamek, to nie mogłem się oprzeć i postanowiłem zatrzymać się chociaż na chwilę.
Gniew jest moim zdaniem pod wieloma względami podobny do Byczyny. Jest to bardzo małe miasteczko, z wąskimi uliczkami, wypełnione starym budownictwem; nie ma wiele do zaoferowania poza atmosferą. Ale to wystarczy. Na początku natknąłem się na gotycki kościół. Jest ciekawy (z resztą na Pomorzu takich starych, gotyckich kościołów jest pełno – podobnie, jak u nas barokowych), choć nie aż tak zadbany, jak wspaniałe katedry. Ale i tak warto zobaczyć. Rzuciły mi się w oczy tabliczki z nazwiskami wiernych, rozpisane na ławkach na poszczególne godziny. Ciekawa jest też antresola z organami, która nie znajduje się nad wejściem do kościoła, ale bliżej środka nawy.
Potem przeszedłem przez rynek i zacząłem szukać zamku. Ostatecznie do niego dotarłem. Zamek jest wielki i dobrze zachowany. Ale zwiedzać go można raczej tylko z zewnątrz, bo w środku jest hotel (a właściwie to jakiś kompleks, bo są tam trzy hotele obok siebie, lądowisko dla helikopterów itp.; stamtąd rozpościera się niesamowity widok na dolinę Wisły).
Wnętrze kościoła w GniewieUliczka w GniewieZamek w Gniewie
Ostatnim punktem programu miał być Pelplin. Ale to było wielkie rozczarowanie. Przynajmniej tym razem. Pelplin, to jak wiadomo, jedna z najstarszych siedzib diecezji. Poza tym swój rozwój Pelplin zawdzięcza cystersom, którzy pozostawili po sobie wielki kompleks poklasztornych zabudowań. Przede wszystkim monstrualną archikatedrę, której nie powstydziłoby się żadne większe miasto. Niewiele jednak z niej zobaczyłem, bo właśnie zaczynała się msza.
Żelaznym punktem programu powinno być też muzeum diecezjalne, które słynie przede wszystkim z bezcennej kopii Biblii Gutenberga. Niestety jest nieczynne do odwołania. W dodatku nigdzie nie ma informacji, kiedy będzie otwarte, czy w ogóle jest czynne. Informacje w internecie są sprzeczne, na wiadomości nikt nie odpowiada. Pocałowałem więc klamkę.
Po nieudanej wizycie w Pelplinie ruszyłem autostradą do Gdyni.
Las zimą jest szczególnie ładny. Polecam wszystkim zimowe wizyty w lesie choćby z tego powodu, że wtedy można więcej zobaczyć, a poza tym można wejść w miejsca, które normalnie są niedostępne ze względu na straszne nagromadzenie krzaków, liści, wysokich traw itp. Oczywiście o innych porach roku też może być przyjemnie, ale np. latem w lesie mogą być komary (szczególnie, gdy jest duża wilgotność, a ostatnio lata bywały deszczowe); natomiast jesienią występuje podwyższone ryzyko spotkania grzybiarzy, często rozjeżdżających samochodami leśne ścieżki, których wcale nie mam ochoty oglądać. Dlatego zima w lesie górą.
Najbardziej lubię połączenie lasu i wody. Dlatego nieraz odwiedzam miejsca, gdzie są strumienie, stawy czy jakieś rozlewiska. W styczniu byłem trzy razy w takich miejscach, wszystkie są niedaleko Kalisza. Warto się do nich wybrać.
Okolice rezerwatu
Stawy poukrywane w lesie
To jest to samo miejsce, które odwiedziłem w grudniu, ale tym razem nie było śniegu albo było go o wiele mniej.
Rok temu odkryłem ciekawe miejsce pośród lasów w powiecie ostrzeszowskim. Tak mi się spodobało, że odwiedziłem je dwukrotnie w grudniu 2020 roku. Ale gdybym miał więcej czasu, zrobiłbym tam znacznie dłuższą wycieczkę. W tym miesiącu, tj. w grudniu 2021 roku, po całym roku znowu ruszyłem na małą wycieczkę w te okolice. Szkoda, że dni są teraz takie krótkie i trzeba patrzeć na zegarek, aby zaraz nie zrobiło się ciemno.
Na mapie teren wygląda zupełnie niepozornie. I trzeba naprawdę zejść z ubitego szlaku, aby odkryć urokliwe miejsca. Jest tam wszystko to, co każdy turysta lubi: droga wiodąca przez las, drzewa, pola, stawy. Tym razem widoczność była bardzo słaba, co dawało naprawdę niezwykły efekt. W sumie niewiele można było zobaczyć, za to było słychać szum lasu i dźwięki (trudno to nazwać śpiewem) wydawane przez ptaki.
Są tam też jakieś stawy, można do nich zupełnie blisko podejść. Ciekawe, jak te okolice wyglądają o innych porach roku.
Tak właściwie, to pojechałem w te miejsca, w których byłem rok temu, ponieważ chciałem znowu je zobaczyć. Niczego nowego, niestety nie odkryłem.
Jadąc z Kalisza na północ drogą wojewódzką w kierunku Pyzdr, czyli nieoficjalnej „stolicy” tego regiony, której niestety nie odwiedziłem tym razem, pierwszym większym miasteczkiem jest Chocz. Z powodu paskudnej pogody nie za bardzo chciało mi się odkrywać jego uroki. Jednak tym razem udało mi się wejść do barokowego kościoła, który stoi z boku głównego placu.
Kościół w Choczu
Tablica grobowa na murze dookoła kościoła
Barokowe wnętrze
Chocz
W Choczu
Patrząc na urokliwie położony kościół widać, jak stara to miejscowość. Czuć tam atmosferę prowincjonalności (a gdzie jej nie czuć w południowej Wielkopolsce), ale ma to swój urok – właśnie takiego sennego miasteczka, położonego na skraju lasów.
Dalej obrałem kierunek na Pyzdry, ale do samych Pyzdr tym razem nie dojechałem. Za to ponownie udałem się do Modlicy, aby zobaczyć fantastyczne miejsce z punktu widzenia geografii i krajoznawstwa, czyli ujście Prosny do Warty. Wiele razy już o tym pisałem, że chociaż w samym Kaliszu Prosna jest raczej rozlazła, płytka i powolna, o tyle poza miastem jest węższa, głębsza i ma rwący nurt.
Modlica
W kierunku ujścia Prosny
Pola pokryte śniegiem
Warta
Prosna (?)
Nad brzegiem Warty
Warta w okolicach Pyzdr jest już potężną i szeroką rzeką, podejrzewam też, że dosyć głęboką. Jej spokojny nurt oraz krajobraz łąk i rozlewisk, które ją otaczają, działa bardzo uspokajająco. Prosna jest dużo węższa. Można podejść na sam cypel, do miejsca, w którym obie rzeki się łączą. Jest tam jednak bardzo zimno. W dodatku nie byłem tam sam, ponieważ prowadzono prace budowlane na wale przeciwpowodziowym. Było więc dużo błota, a dojście było trudne.
Ujście Prosny do Warty
Punktem kulminacyjnym miała być wizyta we Wrąbczynku. Przez tę wieś przechodzi szlak turystyczny w kierunku Lądu (gdzie znajduje się klasztor), a także odcinek szlaku pielgrzymkowego św. Jakuba. Droga do wsi jest malownicza, prowadzi przez osady olęderskie. Sama miejscowość sprawia wrażenie, że „znajduje się na końcu świata”. Od północy Warta i rozlewiska, od południa lasy. Jest tam nadzwyczaj spokojnie. W centrym wsi znajduje się sklep i przystanek autobusowy, koło którego tym razem zaparkowałem. Potem poszedłem szlakiem w kierunku Warty.
Wrąbczynek
Rzecz jasna nie byłem w stanie dojść do Lądu, bo na to potrzeba wiele czasu, którego nie miałem, szczególnie w takim krótkich dniach. Ale rok temu wędrowałem po okolicy ok. godziny i była to bardzo udana wycieczka. W tym roku też nie było źle, chociaż chyba w pewnym miejscu poszedłem nie tam gdzie trzeba, bo miałem problem, aby dojść do pewnych charakterystycznych punktów, które zapamiętałem z poprzedniej wizyty. Idąc ścieżką w kierunku Warty idzie się przez łąki, pola, rozlewiska. Teren jest raczej trudny, szczególnie zimą. Było zimno i wietrznie. W dodatku szlak turystyczny jest bardzo słabo oznakowany. Wskazany GPS.
Chciałbym kiedyś przejść cały odcinek z Wrąbczynka do Lądu, ale to ładnych parę kilometrów.
Gdy powoli wracałem do Kalisza, odwiedziłem Zagórów. Miejscowość jest położona ładnie, z dala od głównych dróg. Ma to i zalety, i wady. Rynek podobny jest do tego w Pyzdrach. Można tam coś dobrego zjeść 🙂
Potem jechałem samochodem przez lasy w kierunku Gizałek. Trasa jest bardzo malownicza. Odwiedziłem jeszcze krótko jedną miejscowość i to było trochę rozczarowanie. Może w przyszłości znajdę więcej czasu, żeby zbadać ją dokładniej, bo podobno warto.
Parę dni temu po raz pierwszy wybrałem się do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Żałuję, że nie odwiedziłem go nigdy wcześniej, ale jakoś nie było mi po drodze. Ode mnie to odległość 120 km – trudno powiedzieć, czy blisko, czy daleko. Natomiast niewątpliwie jesień, nawet dosyć zaawansowana, to dobra pora, aby się tam udać.
Przez centralną Wielkopolskę wije się Warta. Można ją spotkać w okolicach Pyzdr, bo stanowi północną granicę Puszczy Pyzdrskiej. Nieopodal Pyzdr do Warty wpada Prosna. W każdym razie Warta na tym odcinku jest szeroka, rozlazła i majestatyczna – płynie niespiesznie przez rozległe, podmokłe łąki. Na południe od Poznania (konkretnie to chyba w Śremie) odbija na północ. Przepływa przez okolice Wielkopolskiego Parku Narodowego i tworzy tam ładne, meandrujące zakola. Wystarczy spojrzeć na mapę. Przepływa bardzo blisko Rogalina.
Wejście do WPN od stron Osowiej Góry
Jezioro Kociołek
Żabiak
Jezioro Góreckie za trzcinami
Skarpa nad rynnowym Jeziorem Góreckim
Ruiny pałacu Klaudyny Potockiej na wyspie na Jeziorze Góreckim
Natomiast w Wielkopolskim Parku Narodowym wszystko się kręci wokół „krajobrazu polodowcowego”. Pomimo tego, że Wielkopolska jest raczej płaska i nie jest zbyt ciekawa, a krajobraz jest monotonny – to w WPN jest inaczej. Są spore różnice terenu. Na terenie WPN przede wszystkim chroni się polodowcowe jeziora rynnowe i otaczające je lasy. Na brak urozmaicenia nie można narzekać.
Mnie udało się zrobić 11-kilometrowe koło po południowym fragmencie Parku. Przechodziłem koło kilku jezior i bagienek. Większe jest Jezioro Góreckie, otoczone ze wszystkich stron lasami. Wokół niego idzie się po skarpie (czyli po brzegu polodowcowej rynny). Dookoła są ciekawe, zróżnicowane lasy.
Pewnie Wielkopolski Park Narodowy nie jest ani najciekawszy, ani największy. Ale to jedyny, jaki mamy 😀 w tych okolicach. Dlatego niewątpliwie warto się do niego przejechać.
Wracając wstąpiłem na chwilę do Rogalina, w którym poprzednio byłem rok temu. Nic się nie zmieniło. Jeden ze starożytnych dębów obumarł, ale za to bujnie porasta go bluszcz.
Podjazd do Pałacu w Rogalinie
Czworaki przed pałacem
Aleja w rokokowym ogrodzie
Starorzecze Warty
Było trochę zimno, ale utwierdzam się w przekonaniu, że jesień i zima to dobra pora na wędrówki. Byle tylko nie padało.
Jest oczywiste, że las jest najpiękniejszy jesienią. Oczywiście o innych porach roku też jest w nim przyjemnie, ale prawdziwie ładne krajobrazy są jednak w październiku, czy jeszcze nawet na początku listopada. Latem jest zielono (i to bardzo), ale chaszcze uniemożliwiają większe zwiedzanie. Natomiast jesień, zima, wczesna wiosna – to zdecydowanie najlepszy okres, żeby wybrać się do lasu.
Ponownie odwiedziłem Dąbrowy, o których pisałem już latem. W sierpniu obrałem trochę inną trasę i był to trafny wybór. Od razu stwierdziłem, że trzeba to miejsce ponownie odwiedzić jesienią. W tych okolicach ostatni raz jesienią byłem 2 lata temu i pamiętam tyle, że było koszmarnie zimno. Teraz było dużo przyjemniej – pogoda była idealna, chociaż było trochę pochmurno. Jest tam co oglądać i można by po tym lesie chodzić przez cały dzień.
Od czterech lat we wrześniu jadę w całkiem zachęcające miejsce, w którym są łąki i lasy. To miejsce znajduje się w okolicach Antonina, a ściślej rzecz biorąc pomiędzy Antoninem a Mikstatem. Na tym terenie rozpościerają się rozległe lasy (umiarkowanie ciekawe), a pośród tych lasów znajdują się duże łąki.
Obecnie w lasach i na łąkach są rozlokowane niemalże co 100 metrów ambony myśliwskie. Zaleta ich jest taka, że można się na nie wdrapać i zobaczyć krajobraz z pewnej wysokości.
Niestety problem z tym miejsce polega na tym, że jest wprost patologicznym przykładem negatywnego wpływu ruchu samochodowego na przyrodę. Przez Antonin przechodzi ruchliwa droga krajowa. Hałas z takiej drogi jest słyszalny w odległości paru kilometrów. Tak więc co z tego, że jest tam tyle atrakcji (drewniany pałac, rezerwat, lasy, stawy), skoro to wszystko jest zdegradowane przez nieustający, uciążliwy hałas. W lesie nie jest lepiej – można być dwa kilometry od drogi, a ma się wrażenie, że ciężarówki przejeżdżają dosłownie za zakrętem. Na tych łąkach jest podobnie, szczególnie gdy wieje silny wiatr.
Miejsce pamięci znajdujące się nieopodal, na obrzeżach Mikstatu – podobno w tym miejscu znajdował się cmentarz żydowski.
Znowu wybrałem się na obrzeża Puszczy Pyzdrskiej – nie byłem w tych okolicach prawie rok. Natomiast ostatni raz na cmentarzu w Piskorach ostatni raz byłem 2 lata temu, w 2019 roku, we wrześniu. W sumie teraz pojechałem tam trzeci raz: pierwszy raz przypadkowo znalazłem się tam na wiosnę 2017 roku.
Piskory to typowa osada olęderska: czyli wieś na skraju lasu. Dlatego jest tam inaczej niż w typowym, „porządnym” lesie – jednak są tam ludzie i jakieś ślady życia. Las jest lichy: są tam tylko rachityczne sosny – ale to typowe dla „Puszczy”. Żeby zobaczyć lepszy las trzeba iść daleko w głąb.
Ta wycieczka wcale mnie nie zbliżyła do poznania lepiej Puszczy Pyzdrskiej – cały czas nie miałem jeszcze okazji zwiedzieć jej, jak należy. Szkoda, bo nie wiem, czy te okolice przetrwają w takim kształcie…