Dwa dni temu byłem w Bydgoszczy – mieście, o które jest stolicą województwa kujawsko-pomorskiego, niezbyt lubi się z Toruniem i o którym można w przewodnikach przeczytać, że jest „rozwijającą się metropolią”. Jechałem tam z obrazem „bydgoskiej Wenecji” i bulwarów nad Brdą w głowie. Gdy z niego wyjeżdżałem, budził jednak we mnie mieszane uczucia.
Metropolia to to raczej nie jest – 400 tys. mieszkańców. Choć miasto sili się na nowoczesność, to niestety jest raczej dosyć prowincjonalne. Nie ma tam tylu ludzi i tyle ruchu co we Wrocławiu czy w Poznaniu. Ale to nie znaczy, że nie jest piękne.
Gdy wysiadłem z pociągu, obraz był dosyć przerażający, ale przerażający obraz przy dworcu kolejowym, to raczej norma polskich miast. Ani w Kaliszu, ani w Poznaniu nie jest lepiej. W kierunku centrum szedłem ulicą Dworcową, która na początku zbyt ładna nie była. Z każdym krokiem robiło się coraz ciekawiej. Centrum, to właściwie skrzyżowanie ulic Dworcowej i Gdańskiej – tam zaczęło mi się podobać. Dalej, było tylko lepiej.
Nieopodal jest Plac Wolności (jak w Poznaniu); idąc w kierunku południowym, zbliżamy się do Brdy. Ulicą Mostowa dochodzi się do Starego Rynku. Na jego środku stoi dosyć paskudny pomnik, ale sama starówka jest bardzo ładna. Największą jednak atrakcją – i słusznie – jest Wyspa Młyńska, czyli prawdziwa „Wenecja”. Warto było się tam wybrać.
Dzisiaj, po godzinie 11 oficjalnie rozpocznie się jesień. Tak więc ja, korzystając z ostatków lata (pół godziny) jeszcze coś napiszę. Trudno dokonywać jakiekolwiek podsumowania lata, bo po co – było ono bardziej niż zwyczajne. Ale lato, to jednak lato – czyli przede wszystkim wolne.
Lato, to dla mnie zawsze czas czytania książek i jeżdżenia na rowerze – w tym roku pod tym względem było gorzej, bo nie odbyłem wielu dalekich rowerowych wypraw, a właściwie to chyba ani jednej; może uda mi się to jeszcze jesienią nadrobić. Ale, gdy jeżdżę na rowerze, to robię też zdjęcia. Często całkiem udane.
§
Z internetu:
Zapraszam do czytania świetnego wpisu D. Chętkowskiego – blogera „Polityki”, który odkrywa przed laikami kulisy pracy pedagogów. Warto przeczytać jego ostatni wpis dot. tematyki „fekalijnej”.
Ostatnio internetem (szczególnie w Anglii) wstrząsnęła seria zdjęć polskiego fotografa emigracyjnego, który uwiecznił Anglików nie jako panów w surdutach, ale raczej zarzyganych jaskiniowców. (Daily Mail)
Poza tym świetnie się składa, bo jesień, to moja ulubiona pora roku.
W zeszłym tygodniu odbyłem świetną podróż do Pragi. Teraz mogę trochę powspominać, ale w sumie, to nie wiem, czy jest co, bo: 1) Praga zasługuje na to, by każdy zobaczył ją osobiście 2) zwiedzałem „żelazne punkty” jak Stare Miasto, Aleja Paryska czy w końcu Zamek.
Poza tym na uwagę zasługuje również Vyšehrad. Ale najważniejsza myślę, że jest sama atmosfera miasta. Psują ją jedynia tabuny turystów – ale wystarczy zejść z utartego traktu (np. ulicy Karlovej) w pierwszą lepszą przecznicę, gdzie już jest pusto. Podobnie, po godzinie 20.30 na Zamku jest już pusto. Wtedy można sobie spokojnie jechać tramwajem na Hradczany i kontemplować ogrom katedry św. Vita.
Swoją drogą, komunikacja miejska działa w Pradze świetnie (choć nie twierdzę, że w Poznaniu czy Warszawie jest gorsza). Zapraszam do oglądania zdjęć.
Znowu siedzę sobie w tej kawiarni, z której nadawałem 🙂 wczoraj. Tym razem jednak raczę się kawą latte z syropem. Nie napiszę zbyt wiele, bo zaraz znowu wyruszam „w miasto”.
Wczoraj miałem okazję zobaczyć zupełnie kosmiczny widok – czyli katedrę św. Vita po zmierzchu. W sumie to za dnia nie ma w ogóle po co chodzić na Hradczany – przede wszystkim ze względu na dzikie tłumy. Po zmierzchu, jest tam znacznie przyjemniej, a widok odbiera mowę.
Dzisiaj po paru minutach błądzania udało mi się dotrzeć na Vysehrad, gdzie jest świetna barokowo-gotycko-współczesna bazylika oraz cmentarz na którym leżą same sławy – m. in. Dvorak i Mucha.
Dzisiaj znowu jadłem hot doga, ale tym razem z placu Vacława.
Nie wiem, czy o tym wspominałem, ale jestem w Pradze – taka krótka wycieczka do stolicy Czech. Przyjechałem wczoraj pociągiem EC Praha i po zameldowaniu się w schronisku młodzieżowym, od razu rozpocząłem poznawanie „Złotej Pragi”. Jest faktycznie wspaniała – za dnia po zmierzchu. Dotąd zwiedziłem dosyć gruntownie Hradczany z katedrą św. Vita oraz Stare Miasto. Niedługo umieszczę jakieś zdjęcia. A na Malej Stranie faktycznie jadłem hot doga 🙂
(1) Nastał już wrzesień, ale dla mnie wiele to nie zmienia, bo wciąż mam wakacje. Ale już niedługo – bowiem już 26 września rozpoczynają się nowe zajęcia (miejmy nadzieję) – drugi rok.
(2) Zanim to jednak nastąpi, muszę zaliczyć jeszcze jeden egzamin. Nie jestem wcale zadowolony, bo jeżdżenie do Poznania w tę i z powrotem to okropna strata czasu, a do tego stres. Myślę, że teraz pójdzie mi już dobrze i wreszcie (!) będę mógł naprawdę odetchnąć. Do tego dochodzi jeszcze kwestia biegania z indeksem, ale na szczęście i to jest już chyba rozwiązane.
(3) Z wyjazdu, jaki myślałem, że dojdzie do skutków w tym roku niestety nic nie wyszło. Żeby sobie to jakoś wynagrodzić, postanowiłem, że pojadę na 2 dni do Pragi. Ale będzie świetnie – chodzić śladami Szwejka. Mam już bilety na pociąg z Warszawy i zarezerwowane miejsce w schronisku. Podobno jesień to najlepsza pora na zwiedzanie stolicy Czech. Pomogą mi w tym przewodnik i strona internetowa Mariusza Szczygła.
Studniówka – matura – koniec liceum Bez wątpienia jest to jedno z najważniejszych wydarzeń w moim życiu. Studniówka – przyszła i poszła (choć przygotowywaliśmy się do niej długo, szczególnie do wspaniałego poloneza), ale była bardzo udana. Dużo więcej można napisać o egzaminie dojrzałości, który zdawałem w maju i do którego przygotowywałem się prawie 3 lata. Wiele było przy tym nerwów. Zdawałem maturę z polskiego, historii, angielskiego, i (teoretycznie) WOSu; jako króliki eksperymentalne zdawaliśmy matematykę obowiązkowo. Szkoda, że MEN musi na nas testować swoje głupie pomysły. Wiem, że matma poszła mi bardzo dobrze (94%), to potrafię sobie przypomnieć, ile czasu straciłem rozwiązując dziesiątki testów, by być do niej odpowiedni przygotowanym – a to kosztem bezcennego czasu wolnego, świętego spokoju i innych przedmiotów maturalnych. Dużym osiągnięciem było zakwalifikowanie się do finału ogólnopolskiego Olimpiady Wiedzy o Prawach Człowieka. Wiele tam nie osiągnąłem, ale reprezentowałem tam Wielkopolskę, a szkole mogłem „nabić” trochę punktów do tego idiotycznego rankingu. Dzięki Olimpiadzie miałem szóstkę z WOSu na maturzę za darmo. Ostatniego dnia kwietnia ukończyłem liceum (z wyróżnieniem) i to nie byle jakie, bo kaliskiego Asnyka.
Katastrofa 10 kwietnia 2010 roku rozbił się w Smoleńsku samolot z 96 osobami na pokładzie, co gorsza był wśród nich prezydent RP. Mówiono o tym na całym świecie, wszyscy składali kondolencje i było bardzo uroczyście – aż do przesady (wykpiwane stwierdzenie Obamy, że „wszyscy jesteśmy Polakami”). Ale nie katastrofa jest najciekawsza, ale raczej to, że jest to temat wywołujący skrajne emocje i do tego wałkowany bez umiaru przez media od rana do nocy – i tak już jest od 9 miesięcy, i nie zanosi się na to, by się to skończyło. Oczywiście, że to co się stało, było bardzo przykre. Ale stacje telewizyjne przez pierwszy tydzień (ze stacjami telewizyjnymi koncernu ITI) licytowały się, w czyjej ramówce będzie więcej żałoby, smutnych melodii, czarno-białych zdjęć itp. O tym, co nastąpiło po tym – nie chce mi się nawet pisać. Wielka, ogólnokrajowa awantura rozpoczęła się od tego, gdzie ma być para prezydencka pochowana. Fajnie jest sobie zadzownić do Dziwisza i powiedzieć, że „życzymy sobie miejsce na Wawelu”. Też bym tak chciał. Później różnorakie teorie spiskowe, że zamach, że mgła wywołana sztucznie (Radio Maryja). Koncern medialny kościoła toruńsk0-katolickiego osądził winnych nieszczęściu już w dniu katastrofy. Do tego doszło pieniactwo Kaczyńskiego, Macierewicza… aż niedobrze się robi. Koniec więc z tym! Ja na końcu tylko dodam, że w żadną teorię spiskową nie wierzę.
W zgiełku katastrofy nikt nie zauważył, jakiego piwa naważyli nam harcerze umieszczając przed Pałacem Prezydenckim krzyż, który później przez miesiące był oblegany przez zastępy fanatyków religijnych czczących prezydenta jako świętego męczennika i wielebnego ojca narodu, który za niego poległ. Szopka zakończyła się po wielu miesiącach niezdecydowania rządu, który bał się zareagować (bo zaraz zaczęłoby się typowe dla episkopatu szukanie wroga i antychrysta) i kościelnych hierarchów, którzy po prostu umyli ręce. Żałosne sceny na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie szybko stały się żelaznym punktem wycieczek zarówno polskich, jak i zagranicznych. Sam tam byłem.
Wakacje W dniu, w którym podjęto pierwszą próbę przeniesienia krzyża, ja z przyjaciółmi udałem się na dworzec kolejowy w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie wsiedliśmy do pociągu do Rzeszowa (spóźnionego 3 godziny). Ze stolicy Podkarpacia pojechaliśmy szynobusem do Sanoka, a z Sanoka autobusem do Sękowca. Tak znaleźliśmy się w sercu Bieszczad. Poza tym latem podjąłem 3 próby pracy, z czego dwie zakończyły się katastrofą; żonglowałem podaniami na uniwersytety i ganiałem za mieszkaniem.
Poznań – studia Dostałem się tam, gdzie chciałem, tj. na Uniwersytet im. Adama Mickiewicza, na kierunek prawo. W październiku połowicznie przeprowadziłem się do Poznania. I tak, od trzech miesięcy, kursuję pomiędzy PyraCity i Kaliszem, gdzie powracam co tydzień. Z kierunku studiów jestem zadowolony, choć trudno coś więcej na razie powiedzieć. Za parę tygodni czekają mnie pierwsze uniwersyteckie egzaminy. Myślę, że nie będzie źle.
I tak jest do dzisiaj. Teraz jest 10:30, 31 grudnia 2010 roku. Można będzie powiedzieć (parafrazując Księgę Rodzaju) „i tak minął dzień, i noc i kolejny rok”.
Wszystkim Czytelnikom, którym chce się tu czasem zajrzeć dziękuję za cierpliwość i życzę szczęśliwego Nowego Roku! Do zobaczenia!
W dniach od 16 do 19 września byłem w Warszawie, w odwiedzinach u rodziny. W Stolicy byłem nie pierwszy raz, ale dopiero teraz miałem okazję pozwiedzać trochę i zobaczyć parę ciekawych miejsc.
Dzień I
Był bardzo wypełniony, gdyż zaplanowałem sobie wizyty w trzech miejscach: Zamku Królewskim, Muzeum Fryderyka Chopina i Muzeum Narodowym. Na Krakowskie Przedmieście przyjechałem autobusem 503 i skierowałem się w kierunku pałacu.
W Zamku Królewskim zobaczyłem trzy wystawy: ekspozycję stałą, fragment zbiorów z Muzeum Czartoryskich w Krakowie oraz „85-lecie Polskiego Radia”. Na szczególną uwagę zasługuje druga z wymienionych, ponieważ wśród dzieł sztuki znajduje się „Dama z Łasiczką” Leonarda da Vinci. Choćby dlatego warto było się tam pofatygować. Jeśli chodzi o pałac, to jest on niesamowicie elegancki, ale tak samo jest niemal wszędzie. Można w nim zobaczyć wiele obrazów znanych z podręczników (np. Zaprowadzenie chrztu Matejki), czy sal pokazywanych często w telewizji przy okazji różnych uroczystości państwowych.
Drugie w kolejności zwiedzania było Muzeum Fryderyka Chopina, do którego bilet kupiłem już parę dni przed wyjazdem (przez internet). Było zachwalane w mediach, mnie jednak trochę rozczarowało. Ze smutkiem przyznaję, że nie dowiedziałem się w nim o kompozytorze niczego, ponad to, co już wiedziałem. Może, gdyby był przewodnik, byłoby inaczej. Niestety zamiast tego po całym pałacu biegała banda rozbestwionych, hałasujących i wyraźnie znudzonych bachorów, które uniemożliwiała oglądanie ekspozycji w spokoju, czy choćby posłuchanie utworów w ciszy. Chyba zadanie odchamiania narodu się tutaj nie udało.
W końcu udałem się do Muzeum Narodowego; 7 złotych za bilet to bardzo udana inwestycja. W środku czeka nas bowiem, chyba kilkukilometrowy spacer po salach z rzeźbami, obrazami, artykułami codziennego użytku ze wszystkich niemal epok i z różnych miejsc. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Nawet, jeśli ktoś nie lubi określonej dziedziny sztuki lub epoki z jej historii, tutaj ma szansę zmienić swoje zdanie. Wybór jest bowiem ogromny. Przykładowo, jak nigdy nie byłem fanem sztuki starożytnej, która wydaje mi się nudna. Jednak w MN jest wspaniała galeria monumentalnych posągów ze Starożytnego Rzymu, które bardzo mi się spodobały.
Na szczególną uwagę zasługuje Galeria Sztuki Wczesnochrześcijańskiej, unikatowa na skalę światową. Prezentuje ona znaleziska odkopane przez prof. Michałowskiego stojącego na czele polskiej ekspedycji archeologicznej w Faras (Egipt). W Galerii znajdują się najróżniejsze rzeźby, freski etc.
Wspaniała jest także Galeria Sztuki Średniowiecznej. Tu – jest na co patrzeć! Nie tak dawno temu byłem w Muzeum Narodowym w Poznaniu, gdzie oglądałem galerię sztuki średniowiecznej – mocno rozczarowującą; jest nudna, mała, nieciekawa. A w Warszawie mamy gotyk, jak się patrzy!
Dzień II
W piątek odwiedziłem kolejne miejsca: Łazienki Królewskie i Ogród Saski. Miałem też okazję do lepszego poznania centrum miasta. Byłem w okolicach Marszałkowskiej, na al. Szucha. Widziałem wiele różnych instytucji państwowych (np. MSZ, MEN). Trochę zabłądziłem w okolicach Łazienek, Alei Ujazdowskich i ul. Agricola (której chyba nie ma na mapie). Ale to nie szkodzi, bo jest tam wszędzie bardzo ładnie.
Na szczególną uwagę zasługuje PARK-MUZEUM Łazienki Królewskie, gdzie jest wiele podręcznikowych wręcz obiektów – np. Pałac na Wodzie. Jest tam bardzo przyjemnie, ale o tym chyba nikomu nie muszę mówić. Można usiąść na ławce, a dookoła skaczą po drzewach wiewiórki i przechadzają się pawie.
Dzień III
Trzeciego dnia pojechaliśmy do Pałacu w Wilanowie, gdzie też jest bardzo fajnie, choć przeprowadzane są tam teraz różne remonty. Można obejrzeć galerię fotografii w Oranżerii, ale większość eksponatów to dziwne plamy „bez tytułu”.
Trzeba też poruszyć temat, o którym media ględzą i ględzą. Chodzi o fanatyków okupujących Krakowskie Przedmieście, o czym pisałem już nie raz, choć może nie powinienem, bo robi się to nudne, a sam fakt tego, co się działo, jest wystarczająco żałosny. Oczywiście – będąc w Warszawie – nie mogłem przegapić spaceru po Krakowskim Przedmieściu, ale – że nie znam Miasta – to nie wiedziałem, „co i jak”. Najpierw zobaczyłem flagę Kanady, pomyślałem więc, że może to jakiś happening studentów Uniwersytetu, bo to przecież niedaleko. Zamiast tego byli to chyba jednak fani Radia Maryja z Kanady, zamroczeni pisowskim fanatyzmem. Wszędzie było pełno ekip telewizyjnych, ale ludzi okupujących Pałac było w sumie niewielu. Robili jednak wystarczające zamieszanie, bym nie zauważył, że krzyża wcale już tam nie ma. Dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie domu. Taki z tego wniosek, że może gdybym pojechał do stolicy wcześniej, to może i problem krzyża może choćby częściowo został rozwiązany szybciej 🙂
Dzisiaj pojechałem na rowerze do Saczyna. Z moich obserwacji wynika, że jesieni jeszcze nie widać, choć pewnie gdzieś tam na horyzoncie zaczyna się czaić. Ale przecież jesień, to chyba najładniejsza pora roku.
(1) Wakacje się skończyły, ale dla mnie to ani tragedia, ani coś strasznego. Co prawda to już trzecie podejście do wpisu nt wakacji, ale przecież mam jeszcze cały miesiąc! Mniej więcej w połowie września pojadę do Warszawy, gdzie w planie mam m.in. spacer po Krakowskim Przedmieściu, gdzie grupa fanatyków zorganizowała sobie prywatną golgotę w miejscu nader publicznym; trzeba to zobaczyć na własne oczy (ale to już było). Natomiast pod koniec września udam się do Poznania, gdzie mam w planie spędzić najbliższe 5 lat – trochę to i smutne, i straszne. Od października zaczynam studia na wydziale prawa UAM, gdzie nikogo nie będę znał i będzie to coś zupełnie odmiennego od tego, co było do tej pory. Ale – z drugiej strony – będzie tam jeszcze 200 osób w takiej samej sytuacji.
(2) Od paru dni w mediach głośno na temat tego, że już 20 lat w polskich szkołach jest religia. Z moim doświadczeń wynika, że wszystko zależy od prowadzącego (prowadzącej). Kiedy chodziłem do podstawówki na religii uczyliśmy się podstawowych rzeczy dotyczących tego, co każdy ochrzczony (przynajmniej w teorii) wiedzieć powinien. Natomiast od gimnazjum było już nie za dobrze. W kółko aborcja – eutanazja – in vitro – aborcja – eutanazja etc. etc. Rzadko który katecheta (poza pewnym bardzo sympatycznym księdzem, który uczył mnie dwa lata) potrafi znaleźć złoty środek na wyważenie proporcji pomiędzy tym, co nakazuje program nauczania, a tym, co zażyczy sobie Episkopat na fali tego, co „aktualnie jest modne” (raz jest to „propaganda przeciwko życiu poczętemu”, innym razem „zło sztucznego zapłodnienia”). Dobrze, że przynajmniej w naszych podręcznikach nie pisano, że słuchanie Metallici prowadzi do arytmii serca.
Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Wszelkie badania pokazuję, że wierni lub „teoretycznie wierni” Kościoła w Polsce żyją w coraz większym „odklejeniu” od nauczania z ambony. Widać, że ludzie swoje, Kościół swoje. Choć stanowisko hierarchów w sprawie tak ważkich spraw jak związki partnerskie, zapłodnienie pozaustrojowe itp. jest jednoznaczne, więcej niż połowa ludzi – niezależnie, czy są praktykujący, czy nie – ma to po prostu w nosie. Coraz mnie ludzi obchodzi nauczanie Kościoła i bardzo często puszczają je mimo uszu, bo – ile razy można słuchać w kółko tego samego. A jeszcze jak się widzi, co wygadują ludzie pokroju Rydzyka, to przecież wielu ludziom naprawdę może odechcieć się chodzić na niedzielne msze, a o innych nabożeństwach nawet nie wspominając. Sytuacja pokazuje, że władze kościelne może powinny się trochę zastanowić jeśli nie nad treścią nauczania (bo tego przecież zmienić raczej nie mogą), to nad sposobem przekazu. Najlepszym przykładem są listy Episkopatu napisane zwykle w tonie ciągłej pretensji, „że my mamy tylko monopol na zbawienie” i że „jesteście z nami albo przeciwko nam”.
(3) Powinienem napisać jeszcze coś w sprawie polityki, bo przecież obok tego, co wygaduje Kaczyński nie sposób przejść obojętnie. Ale mi się nie chce.
Nasza wycieczka w góry – Bieszczady – najbardziej dziki fragment Polski – trwała od 3 do 13 sierpnia. To w dużym zaokrągleniu…
3 sierpnia – mieliśmy wyjechać z Ostrowa Wielkopolskiego; pierwszy etap zakładał podróż do Rzeszowa. Po raz kolejny mieliśmy okazję przekonać się, że PKP to jedna, wielka Czarna D_ _ a. Tam nikt nic nie wie. Pociąg się spóźnił 3 godziny i nikt nie wie dlaczego. Zapowiadają go „Do Krakowa”. My się pytamy: „Ale przecież miał być do Rzeszowa”. Zawiadowca nas uspokaja, że tak, tak „oni tak zapowiadają, ale on jedzie do Rzeszowa”.
Niekompetencja pracowników kolei ukazała się jednak w całej krasie, gdy pociąg wtoczył się wreszcie na peron: pytamy się kierownika pociągu: „To pociąg do Rzeszowa” – „Nie wiem… chyba nie… chyba do Krakowa” – „A gdzie pociąg do Rzeszowa” – „Nie wiem, ale inny już dzisiaj nie przyjedzie”. Zatkało nas.
Musieliśmy do niego wsiąść, bo nie było innego wyjścia. Gdy kontroler sprawdzał bilety, znowu się pytamy, czemu się spóźnił, on zaczął bełkotać: „no tak… tak… trzy godziny…”
Całe szczęście okazało się, że w Katowicach nastąpiła zmiana drużyny konduktorskiej. Wtedy też okazało się, że jednak jedziemy do Rzeszowa. Tam wylądowaliśmy z trzygodzinnym opóźnieniem. Dobrze, że mieliśmy duży zapas na następny pociąg.
4 sierpnia – Wsiedliśmy do pociągu do Jasła, który tak naprawdę jechał do Sanoka, więc dotarliśmy tam bez przeszkód. Niestety pociąg był w rzeczywistości szynobusem, dlatego 5 godziny tłukliśmy się składem wolniejszym od przeciętnego samochodu na niewygodnych siedzeniach. Odległość jest bardzo niewielka z Rzeszowa do Sanoka, ale stan torowisk bardzo zły. Szarpie, rzuca, podskakuje, robi się niedobrze…
W końcu dojechaliśmy do Sanoka, gdzie jeszcze czekał nas pościg za autobusem do Sękowca – czyli naszego właściwego celu. Tam dojechaliśmy po 2,5 godzinie jazdy brudnym, powolnym i śmierdzącym autobusem Veolia Transport.
Gdy dotarliśmy do Sękowca, krajobraz Bieszczad mógł wywołać skrajne wrażenia: z jednej strony piękne góry, a z drugiej – wstrętna pogoda; bardzo padało. Doczołgaliśmy się jednak jakoś do naszego domku położonego na wzgórzu. Budyneczek jest drewniany, bez ogrzewania. Jest tam „kuchnia” i „łazienka”. Warunki nie jakieś świetne, ale można się przyzwyczaić. Poza tym spokój. Nawet w szczycie sezonu turystów jest niewielu. To już przynajmniej jeden powód, by się zakochać w tej części gór.
5 sierpnia – pierwszy właściwy dzień był luźniejszy. Poszliśmy do Zatwarnicy (większa wieś), gdzie jest np. sklep. Wybraliśmy się nad potok Hylaty, gdzie jest wodospad Szepit. Kiedyś był on podobno większy, ale jacyś „geniusze” postanowili go wysadzić w powietrze.
Odwiedziliśmy też święte miejsce – czyli potoczek.
6 sierpnia – Pierwsza poważna wyprawa na Dwernik Kamień. Jest to góra o wysokości 1004 m n.p.m. Wchodzenie na nią jest dość męczące z powodu strasznego błota i stromych ścieżek. Włazi się tam ponad 2 godziny (dłużej niż na Kasprowy Wierch!). Ale za to na górze czekają nas piękne widoki i… krzaki z jagodami.
7 sierpnia – Tego dnia pojechaliśmy na Święto Żubra do Lutowisk – wsi nad wsiami (tj. trochę bliżej cywilizacji).
8 sierpnia – Dzień leżenia odłogiem, czytania książek i kąpieli w Sanie.
9 sierpnia – Punkt szczytowy naszej wyprawy: zdobywanie Połoniny Wetlińskiej. Ale najpierw trzeba było zdobyć Brzegi Górne, czyli jakoś dotrzeć do podnóża góry. Udało się to nam dzięki trzem kolejnym autostopom. Połonina Wetlińska jest naprawdę cudowna. Najtrudniejszy jest pierwszy etap – do schroniska Puchatek. Potem jakoś leci. Nie mam stamtąd na razie zdjęć.
Na nasze szczęście z Połoniny można zejść wprost do Zatwarnicy, gdzie w hotelowej stołówce zjedliśmy pierogi.
10 sierpnia – Tego dnia wybraliśmy się do wsi Krywe. Nie poszliśmy tam jednak tak, jak nakazuje mapa i szlak, ale trasą własną – ciekawszą i krótszą. Najpierw szliśmy wzdłuż Sanu, a potem przez niego się przeprawialiśmy. Potem trzeba jeszcze było znaleźć cel wycieczki.
W tamtej okolicy są koło siebie dwie opuszczone wsie: Krywe i Hulskie. W Krywe znajdują się ruiny dworu, który tam istniał, a także resztki cerkwi. Natknęliśmy się także na tamę wykonaną przez bobry.
11 sierpnia – To był dzień lenia. Wykąpaliśmy się w Sanie, odwiedziliśmy Potoczek, zjedliśmy pierogi w hotelu i po raz ostatni siedzieliśmy przy ognisku.
12 sierpnia – Musieliśmy wcześnie wstać, by zdążyć na autobus. Pojechaliśmy starym żdżorem do Ustrzyk Dolnych. Z nich nowym mercedesem do Sanoka. Okazało się, że dworzec w Sanoku jest zupełnie opuszczony, ale znajduje się tam bardzo dobra pizzeria, z której skorzystaliśmy. Koszmar rozpoczął się w szynobusie do Rzeszowa. Na stacji razem z nami siedziała kolonia (sportowa, wszyscy – mówiąc eufemistycznie – z nadmiarem energii), a w pociągu czekała na nas już druga – harcerska. A harcerze mi się ostatnio dobrze nie kojarzą. Było ciasno… Nie lepiej było na dworcu w Rzeszowie, gdzie peron był wypełniony po brzegi. Ale nie chce mi się o tym pisać.
13 sierpnia – W środku nocy dojechaliśmy do Wrocławia. Okazało się, że na dworcu autobusowym nie znają tam czegoś takiego, jak rozkład jazdy. To znaczy, jest, ale wewnątrz. A sam dworzec jest w nocy zamknięty. Nigdy mi tak jeszcze Wrocław nie podpadł. Ostatecznie do Kalisza dojechaliśmy pociągiem, który – choć wyjechał punktualnie – w Kaliszu i tak był spóźniony. Prawdę mówią (ostatni wiele razy jeździłem pociągiem) nie zdarzyło się jeszcze, aby który pociąg dalekobieżny przyjechał punktualnie…
O ludności W Bieszczadach nie ma czegoś takiego, jak „górale” czy „ludność rdzenna”. Oczywiście takowa dawniej tam istniała, ale wszystko zostało zniszczone wraz z wysiedleniami – głównie akcją „Wisła”. Po dawnych mieszkańcach pozostały liczne ruiny, jak wspomniane przeze mnie resztki cerkwi, czy dworu. W Krywe można spotkać np. miejsce, gdzie dawniej był sad.
O transporcie W Bieszczadach przewoźnikiem autobusowym jest Veolia Transport, której usługi pozostawiają mieszane wrażenia. Niektóre autobusy są nowe, ale większość to rozklekotane gruchoty. Połączenia między większymi gminami są niezłe, ale poza tym, to jest raczej kiepsko. Poza tym – nawet, jeśli autobus jest na rozkładzie – to wcale nie można być zupełnie pewnym, że przyjedzie. Może będzie, a może nie. Trochę jak z PKP. Poza tym, jest to przewoźnik prywatny i większości ulg nie honoruje.
O Sanie To rzeka dość szeroka, z wartkim nurtem. Jednak w górach przypomina raczej większy potok. Jest raczej płytka. Dno jest bardzo kamieniste, brzegi są zbudowane ze skał. Kiedy spadnie deszcz, poziom nieznacznie się podnosi, a woda staje się mętna.
O Rzeszowie To miasto z piękną starówką, stolica woj. podkarpackiego. Nieopodal dworca znajduje się centrum handlowe, dobrze zaopatrzone. Znajduje się tam chyba jedyny wyremontowany dworzec kolejowy w kraju.
Lipiec dopiero co się zaczął, a już właściwie się kończy (dziś ostatni!!!). Łączę się w bólu ze wszystkimi, którzy muszą iść pierwszego września do szkoły. Moje wakacje trwają już 3 miesiące, a potrwają jeszcze 2.
Do tej pory robiłem „wszystko i nic”. Ale właściwie, to nic szczególnie wakacyjnego, bo przecież w roku szkolnym np. książki też się czyta. Przyszła więc chyba pora na odrobinę szaleństwa, wakacyjnej przygody etc. etc. Czyli jakiś wyjazd. Ja już za 4 dni wyjeżdżam z przyjaciółmi w góry! A konkretnie w Bieszczady! Ale będzie jazda!
Jest to prawie na końcu świata. Będziemy się tłuc pociągami i autobusami chyba z 15 – 18 godzin, ale dojedziemy… Naszym końcowym celem jest Zatwarnica, a właściwie należący do niej Sękowiec.