Popołudnie w Sandomierzu
Skoro znalazłem się już we wschodniej części naszego kraju, grzechem byłoby nie zajrzeć do Sandomierza. Po drodze wstąpiłem także do Baranowa Sandomierskiego (woj. podkarpackie), gdzie znajduje się urokliwy zamek, nie bez powodu nazywany „małym Wawelem” (szkoda tylko, że wyposażenie, choć stylizowane – jest generalnie współczesne).
Sandomierz jest w sam raz na jedno popołudnie. Myśląc o tym mieście od razu każdy kojarzy je z „Ojcem Mateuszem”. Wydaje mi się jednak, że serial nie do końca oddaje charakter tego miasta. Sandomierz jest rzeczywiście małym miastaczkiem (ok. 20 tys. mieszkańców – trochę większy od Pleszewa w woj. wielkopolskim). Nie jest to jednak wieś. Powiem więcej, Sandomierz wraz ze swoimi dosyć rozległymi przedmieściami, sprawia wrażenie miasta znacznie większego, niż jest w rzeczywistości. W filmie miasto zostało przedstawione jako taka „duża wiocha”, chociaż to nie jest prawda. Natomiast wygląd starówki, jej usytuowanie, mnogość zabytków, wskazują na to, że w przeszłości był to ważny punkt na mapie.
Sandomierska starówka jest położona na wzgórzu, tak więc wszystkie drogi do niej prowadzą pod górę. Najważniejszym jej elementem jest katedra sandomierska – piękna i straszna jednocześnie (ze względu na makabryczne obrazy, które znajdują się w środku). Jest tam obowiązkowo średniowieczny układ urbanistyczny. Równie dobrze Sandomierz wygląda nocą.
Nieopodal Sandomierza znajdują się ruiny Zamku Krzyżtopór – naprawdę niesamowite.
Beskid Niski
Dzisiaj ostatni dzień jestem w Beskidzie Niskim. Trochę szkoda, bo jest tu naprawdę malowniczo, a poza tym mam wrażenie, że te góry są trochę inne, niż pozostałe pasma górskie.
W zasadzie zwiedziłem tylko fragment zachodniej części Beskidu Niskiego, co wynika z tego, że bazę wypadową miałem w Małastowie – wsi w gminie Sękowa – na zachód od Magurskiego Parku Narodowego. W tych górach chyba nawet najciekawsze nie są same góry, które są niezbyt wysokie, a podejścia na nie nie aż takie ostre, ale raczej obecne na każdym kroku ślady po przeszłości i ludziach, którzy żyli tam kiedyś.
W Beskid Niski
Dzisiaj rozpocząłem drugi etap swojej wycieczki: dojechałem do jej właściwego celu, czyli w Beskid Niski.
Za Beskiem Niskim zacząłem wzdychać już osiem lat temu, tj. w czasie wyjazdu w Bieszczady. Beskid Niski, dzięki swojej pokrętnej historii, ma opinię jeszcze bardziej tajemniczego i nieprzystępnego, niż Bieszczady. Coś w tym jest, chociaż z drugiej strony, samochodem wszędzie można w miarę łatwo dojechać, chociaż trochę to trwa. Nietrudno się domyślić, że taka masowa komunikacja ma swoje dobre i złe strony. Bez samochodów, mieszkańcy takich regionów, jak Beskid Niski, byliby odcięci od świata. Z drugiej strony, samochody psują naturale walory takich miejsc (jak z resztą każdych innych też, o czym za chwilę).
Z Zawoi w okolice Gorlic, gdzie się zatrzymałem, jest ok. 150 kilometrów. Niby nie jest to dużo, ale pokonanie tej drogi zajęło mi ponad pół dnia. Przede wszystkim zatrzymałem się po drodze w dwóch miejscach: w skansenie kolei w Chabówce oraz w Nowym Sączu. Po drugie, drogi na Podhalu są nienadzwyczajne. Nie chodzi mi o to, że są dziury w asfalcie – bo ich nie ma, drogi krajowe sprawiają wrażenie, jakby były po remoncie albo w trakcie remontu. Problem jednak polega na tym (i ten problem dotyczy chyba większości dróg krajowych w Polsce, chociaż z różnym natężeniem), że Podhale jest jedną wielką, rozciągniętą wiochą, z chaotyczną zabudową, co powoduje, że droga krajowa to prawie ciągle teren zabudowany. Nawet na drodze krajowej niewiele jest fragmentów gdzie da się jechać z prędkością powyżej 80 km/h (i to nie tylko ze względu na ograniczenia prędkości, ale także ze względu na ukształtowanie terenu). Do tego dochodzą zakręty, serpentyny, górki, mostki itp. W dodatku dzisiaj przez większą część mojej drogi lał deszcz.
Nowy Sącz jest ładnym miasteczkiem; w dodatku, jak się dowiedziałem, jest trzecim największym miastem w Małopolsce. Dość powiedzieć, że jest siedzibą sądu okręgowego 🙂 Niestety trawi to miasteczko taka sama choroba, jak podobne jemu mieściny (w tym Kalisz) – a mianowicie ruch samochodowy pożerający to miasto jak nowotwór. Dzisiaj był sobota, a korki niesamowite; sytuację pogarsza remont jakiegoś mostu. W dodatku drogi w mieście raczej średnie. Sprawdziłem, że komunikacja miejska jest tak samo beznadziejna jak w Kaliszu, tj. jeden autobus raz na godzinę. Kolejki samochodów przecinające miasto znacznie odbierają mu urok. Przed Nowym Sączem znajduje się jeszcze jeden dziw natury, a mianowicie Limanowa. To zapewne byłoby urokliwe górskie miasteczko, gdyby nie to, że droga krajowa przechodzi przez rynek (!). Jednak jest to problem, który dotyczy wielu miast w Małopolsce i jeszcze większej ilości w Polsce. Wydaje mi się, że już rok temu o tym pisałem przy okazji wspomnień z Andrychowa i Kalwarii Zebrzydowskiej. Rozwiązania nie widać.
U stóp Babiej Góry
Dzisiaj mija mój trzeci dzień w Zawoi. Zawoja jest położona u stóp Babiej Góry, która jest najwyższym szczytem Beskidu Żywickiego. Można powiedzieć, że jest to wstęp do Tatr. Ja mieszkam rzeczywiście u stóp tej Góry, ponieważ z miejsca, gdzie piszę, od wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego dzieli mnie tylko ok. 1000 metrów.
Sama Zawoja nie ma właściwie żadnych atrakcji, natomiast wszystko rekompensują góry. Rzecz jasna nie ma tu takich fajerwerków jak w Tatrach, większość gór pokryta jest gęstym lasem, ale i tak mają swoje zalety – przede wszystkim nie ma tutaj tłumów. Wczoraj wdrapałem się na Babią Górę i ku mojemu dużemu zaskoczeniu, gdy przyjechałem na parking na Przełęczy Krowiarki było już bardzo wiele samochodów. Przyjechałem wcześnie, bo już po 7 rano i pamiętam, że rok temu o tej porze nie było tam nikogo. Wczoraj było inaczej. W dodatku, wchodząc na Sokolicę (czyli pierwszy etap podejścia na masyw Babiej Góry), nie spotkałem prawie nikogo wchodzącego na Górę, ale za to tłumy ludzi z niej schodziły. Jak się okazało, niektórzy przyjeżdżają w nocy, aby zobaczyć „wschód słońca na Babiej Górze”; jednak nie dla mnie wstawanie o 2 w nocy.
Dzisiaj natomiast mam dzień prawie wolny, ale nie bezczynny. Zrobiłem kilkukilometrową pętlę po wsi (zahaczając przy tym o las), a potem ze względu na bolące nogi, wróciłem. Jednak zamiast wchodzić na górę zafundowałem sobie za to wjazd kolejką linową na Mosorny Groń – bardzo ciekawe doświadczenie.
Jutro kolejny przystanek – czas na Beskid Niski.
Letnie niebo
Saloniki
Na przełomie maja i czerwca byłem w Salonikach. Poniżej kilka zdjęć.
Grecja jest podobno piękna, natomiast druga co do wielkości metropolia w tym kraju – taka sobie.
Beskid Śląski
Dawno nic na blogu nie pisałem, bo też nie dzieje się nic, co warte byłoby opisania. Teraz jednak postanowiłem odrobinę odkurzyć klawiaturę ze względu na wakacyjną wycieczkę.
Porządnych wakacji nie miałem w zasadzie od dwóch lat – wówczas byłem na krótkim wyjeździe w Tatrach. Rok temu nigdzie nie pojechałem, ponieważ program szkolenia nie przewidywał wakacji :/ w tym roku jest za to trochę lepiej i dlatego postanowiłem pojechać w góry. Dawniej jeździłem co roku na bardzo krótkie zagraniczne wycieczki, ale teraz jakoś mnie do zagranicznych stolic nie ciągnie. Zdecydowanie wolę obecnie przyrodę 🙂
Wybrałem Beskid Śląski i częściowo także Beskid Żywiecki. W Beskidzie Śląskim w zasadzie nigdy nie byłem. Jako bazę wycieczki wybrałem Brennę. Jest to mała, niezbyt ciekawa wiocha, rozciągnięta na długości blisko 10 kilometrów w dolinie rzeki Brennicy. Miejscowości (Wisła, Brenna, Ustroń) w Beskidzie Śląskim starają się uchodzić za „kurorty”, ale wychodzi im to niezbyt dobrze i, niechętnie to przyznaję, ale poza górami niewiele mają do zaoferowania. W dodatku są dosyć brzydkie, brudne i zawładnięte przez wszelkiej maści tandetę w stylu budek z plastykowymi ciupagami &c. Niemniej jednak Brenna, pomimo wszystkich tych dolegliwości, jest świetnym miejscem wypadowym na szlaki turystyczne w Beskidzie Śląskim. Co więcej, pomimo turystycznego oblężenia, jakie ma miejsce w dolinach (tj. w miejscowościach), na szlakach jest praktycznie pusto. Oczywiście, zdarzają się pojedynczy turyści, czy też niewielkie grupy, ale nie da się tego porównać z tym, co dzieje się o tej porze roku w Tatrach. A przecież pojechałem w sierpniu! Zaryzykuję stwierdzenie, że na samych szlakach turystycznych w Beskidzie Śląskim w sierpniu jest mniej ludzi niż w Tatrach we wrześniu (czyli w zasadzie poza sezonem). W dodatku ja zwykle wychodziłem w góry dosyć wcześnie rano, aby uniknąć upałów, dzięki temu często szczyty zdobywałem samotnie.
Niewątpliwie Beskid Śląski nie jest tak urokliwy jak Tatry, jednak spokój, jaki tam panuje, wynagradza te braki. Stoki gór w zdecydowanej części pokryte są lasami (co latem daje schronienie przed słońcem). Górki nie są może wysokie, ale za to często strome i podejście pod nie wcale nie należą do lekkich i przyjemnych. Ale jeśli się spokojnie idzie pod górę, odpoczywając co pewien czas, to na pewno się dojdzie do celu.
W ten sposób ja wszedłem na Równicę, Błatnią, Baranią Górę i Kotarz. Wszystkie te miejsca są warte polecenia.
W dalszej kolejności pojechałem na skraj Beskidu Żywieckiego, a konkretnie w okolice Babiogórskiego Parku Narodowego. Tam czuje się już przedsmak Tatr, ponieważ masyw Babiej Góry jest zdecydowanie wyższy (jest to najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego, a sam Beskid jest drugim najwyższym pasmem górskim po Tatrach). Pierwszego dnia zrobiłem sobie długą okrężną wycieczkę po Parku Narodowym, z wizytą w schronisku, rzecz jasna. Następnego dnia zdobyłem samą Babią Górę (a konkretnie Diablak, tj. najwyższy szczyt w masywie Babiej Góry), która nie była aż tak niedostępna, jak przypuszczałem. Trzeba tylko wybrać odpowiednią trasę 🙂
Moją wycieczkę kończę w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, skąd właśnie piszę. Tutaj miałem nadzieję obejrzeć ruiny średniowiecznych warowni. Dotychczas odwiedziłem zamek Rabsztyn, Ogrodzieniec, Smoleń i Ojców. Najbardziej widowiskowy i najlepszy do zwiedzania jest niewątpliwie zamek Ogrodzieniec, który jest zachowany w bardzo dużej części, ruiny są niesłychanie okazałe i robią duże wrażenie. Niestety wadą zamku jest „podzamcze”, gdzie koszmarna pstrokacizna i budy z wszelkiego rodzaju tandetą, parafrazując Gombrowicza, gwałcą przez oczy.
Dzisiaj natomiast odwiedziłem Ojcowski Park Narodowy. Okazuje się, że Ojców w XX-leciu międzywojennym był małopolskim kurortem, czymś w rodzaju uzdrowiska (pewnie leczono się tam z krakowskiego smogu). Z tego powodu jest dosyć mocno skomercjalizowany (jak na park narodowy), ale i tak jest wart zobaczenia.
Łódź
Rok temu byłem w Tatrach, a teraz niestety wakacji z prawdziwego zdarzenia nie miałem. Zamiast tego miałem nieplanowaną tygodniową wycieczkę do Łodzi. Początkowo wywarła na mnie negatywne wrażenie, bo miejsce w którym mieszkałem (ul. Legionów), wyglądała jak kaliska ulica Jabłkowskiego, tyle tylko, że dużo dłuższa. Ale po bliższym przyjrzeniu Łódź bardzo zyskuje.
Sarny
Wakacje zbliżają się do końca, ale mnie to nie robi żadnej różnicy. Pogoda ładna, aż za bardzo. Na łąkach sarenki i bażanty.
Kraków latem
Grobowce Gostyczyny
W Gostyczynie znajduje się mały kościółek. Z zewnątrz bardzo zwyczajny, z dachem z blachodachówki. W środku – o ile dobrze dojrzałem – wnętrze barokowe, całkiem ciekawe. Według tablicy znajdującej się obok kościoła początki parafii sięgają XIII wieku. Dookoła kościoła znajduje się intrygująca kolekcja grobowców, zapewne jakiś dawnych miejscowych notabli.