Ponownie odwiedziłem Lublin. Widziałem tylko jego skrawki – te pare ulic w centrum, po których się poruszałem. Podoba mi się jako miasto nadal, choć ma różne niedociągnięcia (jak wszędzie). Dla niektórych z Wielkopolski jest to „Polska C” (jak ostatnio usłyszałem taką opinię) – jest to wrażenie mylne; naprawdę można się miło rozczarować. Jest to duże nowoczesne miasto. Ze zmian – ukończono centrum komunikacyjne przy dworcu kolejowym.
Natomiast co do starego miasta – aktualne są moje uwagi sprzed 1,5 roku. Może nawet o tej porze roku te uwagi są jeszcze bardzo aktualne, ponieważ obecnie lubelskie stare miasto jeszcze bardziej przypomina skansen, gdzie co prawda kwitnie przemysł wódczano-knajpiany, ale nic tam nie ma poza tym, a w szczególności nie ma mieszkańców.
Tym razem będąc w Lublinie „zabłądziłem” do miejsca, koło którego wielokrotnie przechodziłem, ale dopiero teraz postanowiłem tam wejść, tj. na stary cmentarz przy ul. Lipowej. Zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Jaka szkoda, że w Kaliszu nie ma takiego cmentarza (tzn. jest ale albo popada w ruinę albo jest niszczony). Cmentarz składa się, podobnie jak w Kaliszu, z trzech części: katolickiej, prawosławnej i ewangelickiej. Oddzielone są od siebie niskim murkiem. Pełno jest zabytkowych nagrobków z XIX wieku. A te współczesne są zrobione w większości ze smakiem i nierzadko są wzorowane na tych starych.
Tej wiosny mamy już lato i to już chyba drugi raz; w tamtym tygodniu było ok. 10 stopni, za to obecnie temperatura przekracza 25. Choć oczywiście, jeszcze może być zimno.
Na koniec kwietnia napiszę jeszcze dwa słowa o innych miejscach, które warto było odwiedzić wiosną.
W tamtym tygodniu pierwszy raz w tym roku pojechałem nad rzekę, tzn. do doliny Prosny. Na zdjęciach dominuje zieleń: bo wszystko jest już zazielenione. Natomiast polnych kwiatów właściwie nie ma. Nad rzeką widać, jak zmienia się jej koryto. Poziom wody był zdecydowanie niższy, niż zimą. Odwiedziłem te same miejsca, co wtedy, ale widok jest zupełnie inny. Rzeka płynie niespiesznie.
Odwiedziłem także miejsce, w którym nie bywam zbyt często, chociaż jest zaledwie 20 minut drogi samochodem od miejsca, gdzie mieszkam. Są tam pola, niewielki lasek, a także bardzo malownicze rozlewiska.
Na koniec jeszcze jedno zdjęcie z wiosennego Kalisza, który na tym zdjęciu – myląco – sprawia wrażenie sympatycznego miasta.
Zanim napiszę, dokąd ruszyłem, gdy opuściłem Zawoję, muszę jeszcze wspomnieć o Pszczynie. Pszczynę odwiedziłem po raz pierwszy już rok temu jadąc do Zawoi, ale miałem jednak poczucie niedosytu. Wtedy była brzydka pogoda i nie widziałem wszystkiego.
Dlatego w tym roku tam wróciłem. Tym razem pogoda była piękna. Na rynku odbywał się jakiś festyn, chyba coś pod hasłem pożegnania lata. Nie wchodziłem ponownie do pałacu. Za to udałem się do wielkiego, pięknego parku, który jest za tym pałacem położony. Wówczas go nie odwiedziłem ze względu na ulewę. Park jest dosyć dziki, ale bardzo ładny.
Uliczki Pszczyny również lepiej prezentują się w słońcu. Poszedłem także do Muzeum Prasy Śląskiej, które planowałem odwiedzić już od dawna, ale nie starczało nigdy czasu. Spodziewałem się czegoś trochę ciekawszego. Ale było warto mimo wszystko. Bardzo podobał mi się odtworzony gabinet W. Korfantego. Ciekawe były też starodawne maszyny drukarskie, w tym np. linotyp, który dawniej służył do składu tekstu.
W stronę pszczyńskiego rynkuUliczka na starym mieścieLinotyp (muzeum prasy)
Przyjechałem do Zakopanego 3 dni temu. Dzisiaj niestety ma cały dzień padać, mogę więc napisać parę słów o tym, jakie to miasto.
No bo jakie jest Podhale, to już wiadomo. Drogą S7 jedzie się świetnie i krajobrazy są takie ładne, głównie z tego względu, że tego Podhala nie widać. Bo Podhale, to gwałt przez oczy, parafrazując Gombrowicza. Epicentrum brzydoty jest, jak mi się zdaje, na drodze pomiędzy Nowym Targiem a Zakopanym. Tam wszechobecna ohyda osiąga punkt krytyczny: wszędzie reklamy, obrzydliwe szyldy, potykacze. Chaos w budownictwie: zdarzają się budynki ładne i zadbane, ale nie brakuje też ruder, które może nie wyglądałyby tak szpetnie, no bo w końcu rudery zdarzają się wszędzie, gdyby nie to, że te rudery są właśnie podlane zatęchłym lukrem reklam reklamujących „największe termy”, „najbardziej luksusowe apartamenty”, „prestiżowe hotele”. To trochę tak, jakby na nodze do amputacji zrobić makijaż. Trudno to wręcz opisać słowami.
W Zakopanym ścierają się dwie siły. Jedna siła, jak się zdaje reprezentowana przez władze miasta, chciałaby, aby miasto było kurortem, zimową stolicą, stolicą sportów zimowych, centrum kultury itp. I to się gdzieniegdzie udaje: są miejsca naprawdę zadbane, z równymi chodnikami, zielenią, bez nadmiernej ilości reklam, z drzewami, estetycznymi miejskimi meblami itp. Zakopane nie ma potrzeby, żeby odwoływać się do zagranicznych kurortów, ponieważ przecież zawsze takim kurortem było. Ślady tego widać w centrum Zakopanego, gdzie nie brakuje wielu przykładów bardzo ładnej architektury modernistycznej, świadczącej o bogatej historii miasta; nie przeszkadza, że ta historia nie jest długa. I wcale nie wszystko musi być pokryte „góralską pozłotą” czyli stylem pseudo-góralskim. Bo ten modernizm bardzo harmonijnie się tu komponuje.
Na przeciwległym biegunie jest góralski turbokapitalizm – czyli wszystko na sprzedaż. A w pierwszej kolejności na sprzedaż jest podhalańskie dziedzictwo, kultura, zwyczaje, no i nieruchomości. Oczywiście osoba bardziej uświadomiona szybka zda sobie sprawę, że ten cały góralski entourage obecny na Podhalu jest wyłącznie picem dla turystów, bo przecież przeciętny mieszkaniec Zakopanego nie jeździ furą, nie chodzi w baranim kożuchu, nie ma ciupagi przy pasie i przede wszystkim – nie mówi gwarą. Problem polega na tym, że te „towary na sprzedaż” są zwykle tandetne, w złym guście i nierzadko „made in China”. Obecnie góralska tandeta wygrywa. Najbardziej widać to chyba na Krupówkach, czyli na najważniejszym deptaku w mieście; najważniejszym, nie znaczy najpiękniejszym. Krupówki zostały zrewitalizowane już lata temu i byłoby na nich całkiem przyjemnie, gdyby niestety nie ten cały góralski syf, którego grubą warstwą są pokryte. Te wszystkie śmierdzące knajpy, jazgocząca muzyka, kramy z dziadostwem, „biały miś”, różne dziwne przybytki nielicujące z miastem-kurortem jak papugarnia, kociarnia, czy ohydne pseudo-salony gier. Ładne miejsca są niewidoczne spod badziewia. Niestety tak jest nie tylko na Krupówkach.
W dodatku ma się wrażenie, że całe Zakopane jest podporządkowane ruchowi turystycznemu, a jak wiadomo, turystyka w nadmiernej ilości zabija miasta. Powstaje cała masa jakiś dziwnych hoteli, pensjonatów, „luksusowych apartamentów” ociekających prestiżem, wzbudzających raczej zażenowanie i politowanie. Budują się jakieś budynki wielorodzinne, ale z „apartamentami inwestycyjnymi” ze złotymi klamkami. Rodzi się pytanie: a gdzie budownictwo dla zwykłych mieszkańców? Są w mieście ładne budynki wielorodzinne, ale wszystkie powstały kilka dekad temu. A teraz?
No i te wszystkie „superluksusowe” i „superprestiżowe” lokale są w stylu pseudo-góralskim; często jeszcze mają jakieś idiotyczne nazwy. Moim numerem jeden jest przybytek o nazwie „Crocus”, tzn. „krokus”, ale żeby było bardziej światowo, to przez „c”.
PS. Jeszcze jedna kwestia przyszła mi do głowy. Już osiem lat temu zauważyłem, że notoryczną praktyką w zakopiańskiej komunikacji lokalnej jest niewydawanie pasażerom paragonów ani biletów: tzn. płaci się dopiero przy wyjściu z busa, wszyscy ruszają do wyjścia na przystanku, wszyscy płacą, ale dla niepoznaki paragon wydawany jest tylko jeden, tj. pierwszemu płacącemu. Jest to ewidentne oszustwo podatkowe. Pomimo upływu lat, nic się nie zmieniło. Czy naprawdę nikt z miejscowego urzędu skarbowego nie potrafi zrobić z tym porządku? Tymczasem 120 km na północ, w jurze krakowsko-częstochowskiej, funkcjonuje sobie od lat parking, na którym zawsze się zatrzymuję. Prowadzi go pewna pani, która prawdopodobnie udostępnia turystom kawałek swojego pola czy łąki do parkowania. Parking jest tani i każdy dostaje paragon.
Tak naprawdę w Krakowie spędziłem 1 dzień, no ale jeszcze dzień na przyjazd i dzień na odjazd. Pierwszego dnia pogoda była ładna. Na plantach rosły imponujące kępy żonkili, które wtedy akurat kwitły. Niestety kolejne dni były zimne, wietrzne i mokre – momentami padał deszcz ze śniegiem.
Udało mi się odwiedzić miejsce, w którym nigdy nie byłem, chociaż wielokrotnie podróżowałem do Krakowa, czyli Zamek na Wawelu. Rzeczywiście jest imponujący. Katedrę sobie odpuściłem, bo byłem w niej już kilka razy.
Gdy idzie o sam festiwal, to zespoły, które grały, były bardzo dobre. Natomiast repertuar średnio przypadł mi do gustu. To znaczy była to taka muzyka z gatunku takich utworów, które wyświetlają mi się jako propozycje na Spotify do odsłuchania – ja je odsłuchuję, a potem kasuję. Raczej nie kupiłbym sobie płyty z takimi utworami. Pieśni wykonywane w ramach „ciemnej jutrzni” czy też adoracji ciała Chrystusa są piękne, jest to jednak muzyka trudna w odbiorze. Spodziewałem się raczej czegoś trochę innego.
Wiosna na plantachWnętrze kościoła św. Katarzyny AleksandryjskiejScenaŚw. RitaWawel późnym wieczoremPlantyNa WawelRozmowa Noego z BogiemEkspresja lwowskaFiliżanka z ręcznie malowanymi wrąbkami 🙂Śnieg z deszczem na rynku
Prawie tydzień temu wróciłem z Lublina, więc mogę w końcu podzielić się jakimiś swoimi przemyśleniami. Dla kogoś, kto całe życie mieszka w Wielkopolsce, Lublin jest terenem odległym. Jednak jest to po prostu duże miasto, które nie różni się od Poznania czy Wrocławia.
Na uwagę zasługuje starówka, która jednak budzi moje mocno mieszane uczucia. Niewątpliwie jest ona oryginalna, w tym sensie, że zachowała się z dawnych czasów aż do dzisiaj, co nie jest u nas regułą. Jest więc bardzo ciekawa, pełna oryginalnych miejsc. Jej architektura i topografia różni się również trochę od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni bardziej na zachodzie: choćby ułożenie Rynku, znajdującego się na nim Trybunału (ratusz jest poza murami starego miasta i jest raczej nietypowy), inny układ ulic.
Niestety starówka traci po bliższym przyjrzeniu. I wcale nie dlatego, że jest pełna rozpadających się, odrapanych kamienic (co ma swój urok), ale z przyczyn zupełnie prozaicznych. Jest to po prostu skansen. To znaczy, nikt tam właściwie nie mieszka, wieczorem okna kamienic, nawet tych wyglądających nieźle, są ciemne. Niestety jest to choroba trawiącą polskie centra miast: śródmieścia są zamieniane w wesołe miasteczka dla turystów, składające się z knajp i pijalni wódki. Zapomina się jednak o tym, że miasto jest żywe wtedy, gdy żyją w nim mieszkańcy. Natomiast w wielu centrach miast te tereny pustoszeją, bo po prostu życie w nich staje się niemożliwe. Można powiedzieć, że miejsca turystyczne padają ofiarą swojego sukcesu. I jest to problem nie tylko w Wenecji czy w Barcelonie, ale jak widać, także w Krakowie (którego centrum zamienione jest w miejsce libacji dla zagranicznych turystów), Gdańsku (sytuacja na Długim Targu jest podobna) i pewnie w jeszcze innych miejscach. W Kaliszu te negatywne zjawiska nie przybrały aż tak na sile (w końcu Kalisz nie jest miastem turystycznym, bo i nie ma niczego do zaoferowania, ale może to i lepiej), ale też widać, że centrum miasta jest raczej miejscem, z którego ludzie się wyprowadzają, niż do którego się wprowadzają. Winna jest na pewno po części przestarzała architektura, nieprzystająca do wymogów dla budynków mieszkalnych w XXI wieku.
Tak więc starówka lubelska jest martwa i za Bramą Krakowską poza knajpami i pubami nie ma właściwie niczego, a chodzenie po niej jest na dłuższą metę depresyjne – bo to takie nie-miasto. Ogląda się to jak skansen – i mieszka się tam też pewnie niezbyt dobrze. Rozmawiałem z jedną z mieszkanek Lublina, która stwierdziła, że jest to wina tego, że starówka stała się siedzibą dla tak-zwanej-patologii, którą ostatecznie stamtąd wysiedlono, ale za nim się to stało, cała dzielnica upadła. To podobna sytuacja, jak na Kazimierzu w Krakowie.
Trybunał (na Rynku)Brama grodzkaBrama krakowskaKamień nieszczęściaŚmietniki to jakiś znak, że jeszcze nie wszyscy mieszkańcy się wynieśliPlac Po Farze
Przykład ciągle żywego starego miasta to np. Byczyną (wpisy z 2019 i z 2020)
Z rozrzewnieniem wspominam rok 2020, w którym Rząd zrobił z okazji pandemii wszystkim wspaniałą niespodziankę, a mianowicie dzień przed 1 listopada zamknięto na 2 – 3 dni wszystkie cmentarze. Wspaniałe to było wydarzenie, nie zapomnę go nigdy.
W tym roku niestety nie udało się już uniknąć cmentarnych peregrynacji, które przez pozostałe 364 dni w roku są znośne, natomiast 1 listopada dochodzi do zbiorowej niepoczytalności.
Z tej okazji kilka zdjęć z wieczornego cmentarza miejskiego w Kaliszu.
We wrześniu 2022 roku kontynuowałem wakacyjną tradycję wyjazdów w Beskidy. Tym razem w drodze w góry zahaczyłem o Pszczynę, czyli miasteczko, o którym mówi się, że jest perłą Górnego Śląska.
Niewątpliwie jest w tym sporo prawdy, ale ja nie mogłem zobaczyć go w pełnej krasie ze względu na paskudną pogodę. No ale cóż, będę mieć powód, żeby jechać tam znowu.
Najciekawszy w Pszczynie jest pałac, należący niegdyś do jakiejś arystokratycznej rodziny; bywał w nim nawet cesarz Niemiec. Pałac położony jest w rozległym parku.
Widok z pałacowego tarasu w stronę centrum PszczynyPałac w PszczynieDzbanuszekCesarskie WCWyrko cesarzaPszczyński zaułekPlakaty z okresu plebiscytów na Śląsku
Poprzednim razem w Świeradowie byłem ponad 10 lat temu. Krótkie wrażenia z obecnego wyjazdu:
Aktualizacja 25.10.2022
Napiszę jeszcze kilka słów o Świeradowie, bo widzę, że jest tu pusto. Jest to niewielka, nie aż tak popularna miejscowość w Górach Izerskich, przy granicy z Czechami. Niedaleko jest Szklarską Poręba, która właściwie leży w przełęczy oddzielającej Góry Izerskie od Karkonoszy. Tak, czy inaczej, są to Sudety. Jednak Świeradów jest zdecydowanie ładniejszy i spokojniejszy. Szklarska Poręba, to sudeckie Zakopane, co raczej nie jest komplementem. W czasie tegorocznego wyjazdu byłem tam raz i mniej więcej po 15 minutach zawróciłem na parking. Ale może jestem uprzedzony. Świeradów aspiruje do bycia elegancką miejscowością uzdrowiskową, mówiąc krótko taką, jak na „zgniłym Zachodzie”. Częściowo się to udaje. Dużą zaletą jest to, że jest kompaktowy i po najważniejszych jego częściach można poruszać się na piechotę. Zdecydowanie mi się podoba.
W Lublinie byłem pierwszy raz, tylko na niecałe 3 dni i w dodatku służbowo, tak więc zbyt wiele niestety nie widziałem. Jednak to, co widziałem, tylko mnie zachęca, by w te strony przyjechać ponownie.
Głównie byłem w ścisłym centrum. Miałem bardzo blisko do lubelskiego Starego Miasta, które jest naprawdę imponujące. Lubelska starówka bardzo przypadła mi do gustu i nie jest gorsza od innych znanych zabytkowych centrów miast. Jak dla mnie, jest trochę podobna do starówki krakowskiej, chociaż oczywiście jest o wiele mniejsza.
Podobało mi się to, że nie jest tak zupełnie zrewitalizowana i wyremontowana – nie brakuje tam starych ruder i sypiących się kamienic. Ale to tylko dodaje uroku i autentyczności.
Brama krakowskaTrybunał Główny Koronny dla prowincji małopolskiejKu FarzeWidok na zamek z bramy grodzkiejOd strony zamkuWieczorem