Wybrałem się do lasku, w którym ostatnią rzetelną wycieczkę miałem w czerwcu 2021 roku (tzn. przeszedłem parę kilometrów); a przecież to niedaleko i lasek też jest ciekawy. Pogoda była zupełnie inna, niż 2 tygodnie temu. Chociaż jest luty, to było bardzo ciepło; wiał lekki wietrzyk, słońce świeciło, ale delikatnie.
Pola, łąki i rzeka w lutym
Mrozów ciąg dalszy, chociaż te mrozy nie są zbyt wielkie. Za to wyszło dzisiaj słońce; na dworze jest więc całkiem przyjemnie.
W Prośnie wody bardzo przybyło. Pewnie to skutek ostatnich opadów deszczu i śniegu. Był już krzak, na którym widoczne były pąki.
Mroźny styczeń w lesie
Początek roku był ciepły, za to od końca stycznia robiło się co raz zimniej. Bardzo dużo padało. Pogoda była chlapowata i odechciewało mi się gdziekolwiek wychodzić. To odpowiedź na pytanie, dlaczego przez cały miesiąc nie pojechałem „w teren”. Dopiero w ostatnią niedzielę stycznia zebrałem się, aby pojęchać do Rezerwatu.
Był lekki mróz, niebo było zachmurzone. W gęstym lesie nie było zbyt jasno. Jednak zima to tak naprawdę najlepsza pora na odwiedzenie lasu: nie ma komarów, ani innych robali; jednocześnie nie ma też liści na krzakach i można wejść w miejsca normalnie niedostępne.
Odwiedziłem miejsce, w którym przez las przepływa strumień. Bardzo często strumień jest bez wody, która pojawia się tylko w okresach wilgotnych – na wiosnę i jesienią. Tym razem jednak, ku mojemu zdziwieniu, strumień był wypełniony wodą. Pewnie była to zasługa wcześniejszych opadów.
Las na zakończenie roku
Na zakończenie roku postanowiłem wybrać się do trochę odleglejszego lasu.
Pogoda nie jest ani trochę zimowa. Mrozy i śniegi są w tej chwili wspomnieniem, chociaż jest możliwe, że jeszcze powrócą (prawdziwa zima nieraz zaczyna się dopiero w styczniu lub w lutym). Teraz jest wiosenno-jesiennie (fuj, nie cierpię wiosny). Ale wczoraj było bardzo przyjemnie: było ok. 7º i świeciło słońce. Z jednej strony można było zrobić lepsze zdjęcia, bo teren był oświetlony, ale niestety często też zdjęcia były „pod słońce”. Dzisiaj natomiast pogoda przechodzi samą siebie, bo jest kilkanaście stopni.
Las, do którego pojechałem, odkryłem 2 lata temu i od tego czasu jeżdżę do niego 2 – 3 razy do roku. Jest o tyle ciekawy, że teren nie jest płaski, tylko jest urozmaicony, a poza tym w środku znajdują się stawy. Wczoraj woda była nie we wszystkich; jeden natomiast jest już zupełnie zarośnięty i istnieje tylko na mapie.
Teren jest bardzo malowniczy, ale tez bardzo zaśmiecony. I to nie tylko przy drodze, ale także w głębi lasu znajdują się wywalone wysypiska śmieci – ale to bardzo charakterystyczne dla wsi, że wszędzie tam, gdzie można wjechać samochodem, zaraz robi się śmietnik (a tam niestety można wjechać), pewnie w związku ze stawami.
Kalisz zimowo
Na północ Puszczy Pyzdrskiej
Jak co roku późną jesienią, a właściwie na początek zimy, wybrałem się na północ, do Środkowej Wielkopolski, aby kolejny raz podjąć próbę penetracji Puszczy Pyzdrskiej. Do samej puszczy tym razem było daleko, bowiem lasów tam nie ma (a przynajmniej nie aż tak wiele) – wybrałem się tak naprawdę do Nadwarciańskiego Parku Krajobrazowego, który stanowi północną granicę Puszczy Pyzdrskiej.
Rzecz jasna nie mogłem nie odwiedzić (już po raz trzeci) ujścia Prosny do Warty nieopodal Pyzdr. Tak się złożyło, że chociaż ogólnie było pochmurnie, wtedy na chwilę wyszło słońce i zrobiło się nie dość, że dosyć ciepło, to jeszcze mogłem zrobić niezłe zdjęcia.
Ujście Prosny do Warty jest takim punktem granicznym, bo z jednej strony coś się kończy – rzeka Prosna, która biegła kilkaset kilometrów, ale też coś się zaczyna – bo odtąd stanowi część znacznie większego organizmu, jakim jest Warta – rzeka, która w tamtym miejscu wygląda naprawdę potężnie i imponująco (aż dziwne, że dalej na północ, w Poznaniu, zamienia się w taki wąski kanałek).
Tym razem nie pojechałem do Wrąbczynka, aby przejść się drogą Świętego Jakuba biegnącą przez dzikie tereny wokół Warty. Zamiast tego pojechałem na drugi brzeg rzeki, do innej atrakcji. Jakiś czas temu przeczytałem w internecie o wydmach śródlądowych. Cóż, uczciwie powiem, że trochę mnie rozczarowały, chociaż jest to kwestia mocno indywidualna. Po pierwsze, myślałem, że będą nad rzeką (jak plaża). W rzeczywistości są to łachy piachu wśród lasów i łąk. Po drugie, myślałem, że będą większe. Powiem szczerze, że gdy po 2 kilometrach marszu do nich dotarłem, nie za bardzo chciało mi się po samych wydmach chodzić. Zamiast tego poszedłem jeszcze kilkaset metrów, aby ponownie podziwiać Wartę.
W ostatnich dniach listopada robi się ciemno już ok. 15.00, a ja nie chciałem wracać po ciemku. Dlatego nie miałem zbyt wiele czasu. Wstąpiłem więc jeszcze, dosłownie na chwilę, do Lądu, aby chociaż przez parę minut popatrzeć na majestatyczne opactwo. Muszę się kiedyś zebrać, aby w końcu je zwiedzić.
Wycieczkę zakończyłem w Zagórowie, z którego wróciłem już do Kalisza.
Zobacz także:
Las późną jesienią
Nieopodal Kalisz znajduje się ładny, zróżnicowany las. Las leży nad łąką, a łąka nad rzeką. Las przecięty jest strumieniami, znajdują się w nim także niewielkie zbiorniki wodne. Dzięki temu jest zdecydowanie ciekawszy, a krajobraz urozmaicony.
Późną jesienią słońca jest niewiele. Całe dnie bywają zachmurzone. Ale tego dnia, na przełomie listopada i grudnia, akurat wyszło na chwilę słońce.
Brzeg rzeki w listopadowy poranek
11 listopada wychodzę rano na dłuższy spacer, żeby choć przez chwilę nacieszyć się otaczającym spokojem (który niestety następuje bardzo rzadko). Dzisiaj było ciepło, chociaż nie aż tak, jak 1 listopada, ale bardzo mokro.
Rzeka we mgle
Zdjęcia zrobione 1 listopada o poranku – jak co roku. Była wtedy ciężka mgła, bo jesienią jest straszna wilgoć, ale jednocześnie było niespodziewanie ciepło.
Cmentarne Las Vegas A.D. 2022
Z rozrzewnieniem wspominam rok 2020, w którym Rząd zrobił z okazji pandemii wszystkim wspaniałą niespodziankę, a mianowicie dzień przed 1 listopada zamknięto na 2 – 3 dni wszystkie cmentarze. Wspaniałe to było wydarzenie, nie zapomnę go nigdy.
W tym roku niestety nie udało się już uniknąć cmentarnych peregrynacji, które przez pozostałe 364 dni w roku są znośne, natomiast 1 listopada dochodzi do zbiorowej niepoczytalności.
Z tej okazji kilka zdjęć z wieczornego cmentarza miejskiego w Kaliszu.
Orawa i Słowacja
Będąc parę dni w Zawoi po raz pierwszy postanowiłem wybrać się choćby na krótką wycieczkę na Słowację. Byłem na Słowacji do tej pory tylko 1 raz i to przejazdem (w drodze do Budapesztu), tak więc niczego nie widziałem. A to przecież nasz Sąsiad!
Ale najpierw trzeba parę słów o Orawie. Jadąc z Zawoi na południowy-wschód rozpoczyna się już po kilku kilometrach, wystarczy minąć Przełęcz Lipnicką (Krowiarki) i już kolejna miejscowość to jest Orawa. Po bardziej szczegółowe informacje odsyłam do kompetentniejszych źródeł. Jest to kraina historyczna wchodząca w skład dawnego „imperium austro-węgierskiego”, obecnie leżąca na pograniczu Słowacji i Polski, przy czym w Polsce leży jej niewielki fragmencie, zaledwie ok. 10 miejscowości. Cechuje się odrębnością kulturową, a większość Orawian wypowiedziała się za przynależnością do Słowacji. Niemniej jednak jest to region wart odwiedzenia, znajduje się tu wiele ciekawych miejsc, m.in. Orawski Park Etnograficzny, w którym na 12 hektarach zebrano stare domy, kościół, budynki użyteczności publicznej, szkołę – które pokazują, jak mieszkali tutaj ludzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu.
Jak już wspomniałem, większość tej krainy znajduje się na Słowacji. Miałem niewiele czasu, dlatego chciałem zobaczyć miejsca w odległości maksymalnie 100 km.
Pierwsze z nich to Zamek Orawski w Orawskim Podzamczu. Gdy się pod niego podejdzie, jest tak wielki, że go nie widać – bo jest skryty za drzewami. Najlepiej widać go z obwodnicy miasteczka – wtedy widok jest nieziemski, ale raczej trudno jest zrobić zdjęcie prowadząc samochód.
Zamek składa się z kilku części, ponieważ na przestrzeni wieków był wielokrotnie rozbudowywany przez różnych właścicieli, którzy chcieli zbudować dla siebie siedzibę i urządzić ją po swojemu. We wnętrzach znajdują się ciekawe ekspozycje poświęcone dawnym czasom, jak żyła tamtejsza arystokracja, co jadła, w co się ubierała i czym się zajmowała. W zamku znajduje się imponująca kolekcja zabytkowych mebli; komnaty są urządzone przekonująco i dobrze pokazują styl życia w dawnych czasach.
Najmniej ciekawa jest najwyższa część (tzw. cytadela), gdzie znajduje się wystawa archeologiczna. Za to widok jest świetny.
Później pojechałem dalej na południe, w stronę Różomberku. Miasta nie zwiedzałem, bo nie miałem już siły, a poza tym sporo czasu spędziłem stojąc w korku w związku z przebudową jakiegoś skrzyżowania. Za to pojechałem do Vlkolinca. Jest to wieś wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, znajdująca się na przedmieściach. Charakteryzuje się bardzo ładną i dobrze zachowaną drewnianą zabudową. Wieś jest bardzo mała, to tylko kilkanaście domów i kościół. Można odnieść wrażenie, że cywilizacja trochę tam nie dotarła, a to za sprawą bardzo trudnej dostępności. Położona jest w górach, ale jednocześnie w dolinie, prowadzi do niej bylejaka kręta droga i na swój sposób jest odcięta od świata. Pozwoliło to zachować niepowtarzalny charakter miejscowości. Częściowo jest to skansen, ale chyba nie do końca, bo jednak zdaje się, że jacyś ludzie tam mieszkają. Drewniane domy są bardzo ciekawe, do jednego z nich można wejść. Trochę, jak w Lanckoronie.
PS. Kilka informacji praktycznych. Wahałem się, czy jechać na Słowację, bo każdy słyszał opowieści o słowackiej policji polującej na kierowców. Z drugiej jednak strony zdałem sobie sprawę z tego, że w PL w ciągu kilkunastu lat byłem kontrolowany przez Policję raz czy dwa razy (i to nie z powodu jakiegoś wykroczenia), więc jakie jest prawdopodobieństwo, że zatrzymałaby mnie policja słowacka? Stwierdziłem, że skoro jeżdżę zgodnie z przepisami (a jeżdżę), to nie mam się czego bać. I miałem rację, nie było żadnych nieprzyjemnych przygód.
Wejście do Zamku kosztuje kilkanaście euro, ale warto (jest też dostępna tańsza wersja wycieczki, dużo krótsza). Szkoda, że nie miałem przewodnika, wycieczka z przewodnikiem jest na pewno dużo bardziej wartościowa. Pieniądze można wypłacić w bankomacie, w wielu miejscach można tez płacić kartą. Nieproporcjonalnie drogie parkingi, ale tak jest wszędzie.
Vlkolinec zwiedza się maks. 15 minut, więc warto się zastanowić, czy opłacane jest zbaczanie z drogi, by tam dojechać (dojazd jest bardzo łatwy, szczególnie z nawigacją). Inna sprawa jest taka, że miejscowość jest ślicznie położona.
Na Słowacji nie jest drogo, mam wręcz wrażenie, że jest minimalnie taniej. Pomijam kwestię ekstremalnie słabej złotówki, kurs euro jest bardzo niekorzystny obecnie.
Do Orawskiego Parku Etnograficznego pojechałem w drodze z Zawoi do Rabki.
Miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia. Na kilkunastu hektarach można przenieść się do dawnej orawskiej wsi i przekonać się, jak ludzie żyli w tych stronach jeszcze całkiem niedawno. Tylko 1 czy 2 budynki w skansenie znajdują się w oryginalnym miejscu (tj. w miejscu, w którym stały, zanim powstał na tym terenie skansen). Reszta została przeniesiona z innych wsi orawski, zanim się zawaliła. Najciekawsze jest to, że w każdym domu znajduje się dokładny opis pomieszczeń, a także historie autentycznych ludzi, którzy dawniej w tych wnętrzach mieszkali (krawca, arystokraty, nauczyciela, aptekarze, honweda, rolnika itp.)
Zawoja po raz czwarty
(po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci był w maju 2020)
To był mój czwarty pobyt w Zawoi, u stóp Babiej Góry. Mogę tam wracać i nie mam wcale dosyć. Zawoja leży na obrzeżach Beskidu Żywieckiego. Bardzo ją lubię, bo jakkolwiek jest to już małopolska, to jednak nie ma tam tego ohydnego podhalańskiego …, który odpycha człowieka już parę kilometrów dalej. Beskid Żywiecki, nie bez przyczyny nazywany jest Beskidem Wysokim, ponieważ jest to najwyższe po Tatrach pasmo górskie. A Babia Góra (a konkretnie masyw Babiej Góry), to jego najwyższe wzniesienie. Babią Górę łatwo rozpoznać, nawet z daleka, bo jest wyraźnie wyższa od innych gór, w tym przede wszystkim od Beskidu Wyspowego, który zaczyna się nieopodal (widać tę różnicę wyraźnie patrząc z Gorc).
Pogoda nie była nadzwyczajna, tzn. często padało. Na szczęście zaopatrzyłem się zawczasu w nieodzowną pelerynę przeciwdeszczową z Lidla 🙂 bez niej byłoby krucho. Temperatura nie jest problemem, bo nawet jak jest zimno, to idąc pod górę, się tego nie czuje. Natomiast deszcz w górach jest już problemem. Pomimo tego nie próżnowałem i każdego dnia po górach chodziłem.
Na samą Babią Górę nie poszedłem, bo stwierdziłem, że nie ma to sensu przy tej pogodzie, a poza tym, byłem już na niej 3 razy.
Za to poszedłem na Mosorny Groń, o czym marzyłem od 2 lat. I przyznam, że przeżyłem tam kryzys, bo pogoda była wyjątkowo paskudna, zrobiłem kilkanaście kilometrów w błocie i pod górę, a na końcu okazało się, że schronisko jest zamknięte. Momentami miałem dosyć, chociaż rzecz jasna, nie żałuję.
Raz poszedłem także dosyć malowniczym szlakiem czerwonym, idącym wzdłuż granicy polsko-słowackiej. Wtedy była ładna pogoda, więc i widoki były lepsze.
To wszystko jednak nie zniechęca mnie do okolic Babiej Góry i myślę, że za rok znowu ją odwiedzę. Planuję także choćby krótki wypad w Beskid Makowski, który jest w sumie tuż obok.