Organy i Blues Brothers
Dzisiaj ostatni dzień sierpnia, więc powinienem napisać jakąś sentymentalną bzdurę: że jaka szkoda, że koniec lata etc. Dla mnie ani szkoda, ani koniec. Po pierwsze przede mną jeszcze miesiąc wakacji (wszyscy mogą zazdrościć), a po drugie koniec lata też jeszcze się nie zbliża (ja tego przynajmniej nie czuję). A nawet jak się skończy, to co z tego? Jesień też jest fantastyczna.
Tydzień temu byłem na koncercie Kaliskiego Forum Organowego. Koncerty są dosyć fajne pomijając okropnie niewygodne ławki w kościele garnizonowym. Nie do zniesienia jest też ględzenie konferansjera pomiędzy utworami: intelektualna zupa, które i tak nikt nie jest w stanie zrozumieć ani spamiętać.
Jutro coś zupełnie innego: koncert Blues Brothers. Nie spodziewałem się, że przyjadą kiedyś do Kalisza (w ogóle wcześniej nie wiedziałem, że koncertują).
Brzydota nasza powszechna
O napisaniu tego posta myślę już od jakiegoś czasu. Postanowiłem, że aby nie być gołosłownym powinienem wcześniej przygotować jakąś dokumentację fotograficzną. A to okazało się znacznie prostsze niż przypuszczałem.
Natchnieniem był krótki odcinek drogi między Opatówkiem a centrum Kalisza – jedzie się 10 – 15 minut. W tym czasie – parafrazując Gombrowicza – jest się gwałconym przez oczy. Krajobraz nie przypomina wjazdu do miasta w środku Europy, aspirującego do miana „kulturalnego”, „nowoczesnego”, „postępowego” lub choćby (jakie to prozaiczne) „czystego”, ale raczej drogę przez jakiś kraj trzeciego świata.
Prawda jest taka, że otacza nas estetycznych chaos (powiedziane najdelikatniej jak się da); a mówiąc dosadniej syf i brzydota. Obszarpane krawędzie dróg, dziurawe chodniki, sypiące się kamienice – to tylko wierzchołek góry lodowej.
Wiadomo, że jakiś budynek może być zapuszczony, na poboczu mogą rosnąć dwumetrowe krzaczory. Problem jest taki, że prawdziwą zmorą krajobrazu są wszechobecne reklamy, narąbane gdzie się da. Do tego dochodzą jeszcze – modne ostatnio – LEDowe wyświetlacze z jakimiś kretyńskimi informacjami.
Podobno jest miasto, gdzie wygrano walkę o przestrzeń publiczną; jest to São Paulo. Ciekawe, czy kiedyś dotrze to do Kalisza.
Nie musiałem jechać do wjazdu do Kalisza, aby zrobić dokumentację fotograficzną. Już sama ulica Częstochowska jest wystarczająco szpetna.
Lato w pełni
W czasie, gdy odbywałem swoje dwutygodniowe praktyki w kancelarii adwokackiej, pogoda była bardzo zmienna i wcale nie było czuć, że to lato. Teraz jest znacznie lepiej. Do wczoraj panowały obezwładniające upały.
Mniej więcej tydzień temu wybrałem się na właściwie pierwszą tego lata, porządną wyprawę rowerową. Poniżej zamieszczam zdjęcia.
Lipiec
Od dwóch dni chodzę na praktyki do kancelarii adwokackiej. Tak realizują się póki co moje plany wakacyjne. Spędzam tam parę godzin i tyle; mam nadzieję, że czegoś się nauczę. Z innych planów wakacyjnych – pojadę do Budapesztu; termin nie jest jednak jeszcze ustalony. Poza tym będę jeździł na rowerze, robił masę zdjęć i pisał głupoty na swojej stronie. Może też trochę zmodyfikuję jej wygląd, bo ten mi się już trochę znudził.
Poza tym na bieżąco śledzę to, co dzieje się w kraju i za granicą. Miałbym czasem ochotę to skomentować, ale pewnie nie każdemu by się to spodobało.
Zamiast tego daję łączę do ciekawego komentarza dotyczącego orzeczenia Trybunału ws. ogródków działkowych (połowa przepisów w ustawie niezgodna z konstytucją).
Nie ma ciszy w bloku
Tytuł tego wpisu został zaczerpnięty z felietonu Sylwii Chutnik z najnowszego numeru „Polityki”. Świetnie się składa, bo od kiedy mieszkam w bloku (1,5 roku), to mam ochotę o tym napisać, ale dopiero teraz poczułem się wystarczająco zmobilizowany. Tym bardziej, że jak się okazuje, w przeżywaniu swych boleści nie jestem sam.
Ja w przeciwieństwo do Mirona Białoszewskiego nie jestem (jeszcze!) ogarnięty obsesyjną manią śledzenia wszelkich dźwięków dobiegających spoza blokowego mieszkania. A przecież takie mieszkanie jest jak pudełko zapałek. Maleńkie – w porównaniu do całego budynku. A tych maleńkich pudełek znajdują się setki – ułożone jedno na drugim i obok siebie; połączone szybami wentylacyjnymi i pionem kanalizacyjnym; przedzielone ścianami jak kartką papieru.
Dźwięki trzaskającego niedomkniętego okna, trzaskania drzwiami, czy czyjegoś bezsensownego ględzenia na klatce schodowej to naprawdę nic w porównaniu z innymi odgłosami. Najwięcej słychać w toalecie: czyjąś pralkę, rozmowy, czyjeś pluskanie się w wannie. Chyba niejeden doktorat można by na ten temat napisać. A CBA nie musi chyba mieć pozwolenia na podsłuch: wystarczy gumowe ucho agenta.
To wszystko nic. Choć mieszkanie w bloku ma wiele zalet, ma też zasadniczą wadę. Ta wada polega na tym, że w pudałkach nad nami, pod nami, z lewej i z prawej też ktoś mieszka! Może to być na przykład świadek koronny (o czym pisze dzisiejsza „Wyborcza”).
Pół biedy, jeśli siedzi cicho; zdarza się to rzadko. A wszystkiemu winne wstrętne pudło, któremu na imię telewizor.
Niestety większość ludzi nie zna umiaru w głośności i nie bierze pod uwagę tego, że sąsiad nie chce go słuchać. Ktoś mógłby powiedzieć „cisza nocna – wtedy ma być cisza”. Ale to nie ma nic do rzeczy! To, że jest taki wynalazek jak cisza nocna i że (zgodnie z regulaminem) remonty można przeprowadzać od 8 do 20, i że należy wcześniej powiadomić sąsiadów… to wszystko nic nie znaczy. Bo tak, czy owak, w świetle prawa cywilnego (art. 23 KC) zakłócanie komuś spokoju w jakikolwiek sposób: poprzez emitowanie hałasu, smrodu czy zwykłe obrażanie są takimi samymi naruszeniami dóbr osobistych. Jednym słowem istnienie ciszy nocnej nie oznacza, że poza nią, można sobie robić co się chce.
Szkoda tylko, że bliźni nasi mają w pogardzie kodeks cywilny.
Sąsiedzi z mojego bloku hałasują nagminnie; ale co tam – zatyczki do uszu piankowe, tylko 1,9 zł. Najlepiej ich nie wyciągać. Gdybym umiał, zrobiłbym karczemną awanturę, ale nie umiem, więc chodzę od apteki do apteki w poszukiwaniu zatyczek.
Grudniowy dylemat
Pastwiłem się wczoraj nad wiekopomnym dziełem Terrence’a Malicka i zupełnie przeszedłem obojętnie wobec faktu Świąt Bożego Narodzenia. Czekałem na nie dwanaście miesięcy, a ich już nie ma. Chętnie bym sobie posłuchał jeszcze swojej kolekcji muzyki bożonarodzeniowej – lekkich amerykańskich piosenek, czy choćby „Barokowych Świąt”, ale nie jestem pewien, czy wypada. Przez cały rok nie słuchałem płyty Loreeny McKennitt „A winter…” (cośtam) czekając na odpowiednią chwilę, tj. Wigilię – nie chciałbym bowiem, żeby mi te utwory się znudziły lub spowszedniały; nie miałbym wtedy, czego słuchać za rok. Tak czy owak, nie wiem, co teraz zrobić. Na szczęście zostało jeszcze parę wolnych dni. Poza tym zbliża się koniec roku i wszystkie stacje telewizyjne będą się prześcigać na podsumowania i „njusy roku” – która katastrofa była największa, w którym ataku terrorystycznym zginęło najwięcej ludzi etc. Strach włączać telewizor.
11 listopada (11.11.11)
I proszę – dopiero co jedne święta się skończyły, a już mamy następne. Dzisiaj bowiem przypada Święto Niepodległości, które choć miłe i przyjemne, to nie zapewnia takich atrakcji jak Wszystkich Świętych (w czasie których można uprawiać grobbing). No i pogoda nie jest już taka, jak była, bo znacznie się oziębiło, ale kogo to obchodzi, gdy nie trzeba wcale z domu wychodzić, tylko można grzać kulasy przy kaloryferze.
Uroczystość, którą dzisiaj obchodzimy wywołuje niestety też trochę mieszane uczucia, gdy pomyśli się o atrakcjach, które niektórzy chcą zgotować innym. Mówię tu o planowanych „marszach niepodległości” organizowanych przez szowinistów i ksenofobów z Młodzieży Wszechpolskiej i tym podobnych różnych śmiesznych organizacji. W Kaliszu nam to nie grozi, ale w większych miastach można spodziewać się burd wywoływanych przez wszechpolaków w asyście kiboli i różnych faszyzujących ugrupowań. Ich zdaniem marsz jest to marsz patriotów, ale jakoś w SJP nie natrafiłem na żadne stwierdzenie sugerujące, że patriota to ktoś, kto biega z pochodniami po ulicy krzycząc, że „Polska dla Polaków” i „Żydzi na Madagaskar”.
Skoro wałkuję już ten nieprzyjemny temat, to dodam do tego drugi. Chodzi mi mianowicie o kneblowanie ks. Bonieckiego. Oczywiście, skoro należy on do zgromadzenia marianów, to winien jest im posłuszeństwo, bo pewnie takowe ślubował. Szkoda tylko, że ktoś, kto podjął tę decyzję zapomniał o tym, że w ten sposób zmusza się do milczenia jeden z nielicznych głosów rozsądku w polskim Kościele. Episkopat każe nam słuchać radia ojca-inkasenta, które z chrześcijańską miłością bliźniego ma niewiele wspólnego, bo i po co, skoro łatwiej wciskać ludziom kit – a zabrania wypowiadania się człowiekowi, który robi co może, by nie zniechęcać (bo w tej materii Episkopat radzi sobie świetnie), a wręcz zachęcać do Kościoła. Ciekawe, kiedy szanowna Konferencja zreflektuje się, że w ten sposób postępując szkodzi przede wszystkim sobie.
Jesień
Odliczanie do jesieni
Dzisiaj, po godzinie 11 oficjalnie rozpocznie się jesień. Tak więc ja, korzystając z ostatków lata (pół godziny) jeszcze coś napiszę. Trudno dokonywać jakiekolwiek podsumowania lata, bo po co – było ono bardziej niż zwyczajne. Ale lato, to jednak lato – czyli przede wszystkim wolne.
Lato, to dla mnie zawsze czas czytania książek i jeżdżenia na rowerze – w tym roku pod tym względem było gorzej, bo nie odbyłem wielu dalekich rowerowych wypraw, a właściwie to chyba ani jednej; może uda mi się to jeszcze jesienią nadrobić. Ale, gdy jeżdżę na rowerze, to robię też zdjęcia. Często całkiem udane.
§
Z internetu:
- Zapraszam do czytania świetnego wpisu D. Chętkowskiego – blogera „Polityki”, który odkrywa przed laikami kulisy pracy pedagogów. Warto przeczytać jego ostatni wpis dot. tematyki „fekalijnej”.
- Ostatnio internetem (szczególnie w Anglii) wstrząsnęła seria zdjęć polskiego fotografa emigracyjnego, który uwiecznił Anglików nie jako panów w surdutach, ale raczej zarzyganych jaskiniowców. (Daily Mail)
Poza tym świetnie się składa, bo jesień, to moja ulubiona pora roku.
A to jest dwusetny wpis na blogu.
Jeszcze nie koniec wakacji
Jest kilka spraw, które teraz poruszę:
(1) Nastał już wrzesień, ale dla mnie wiele to nie zmienia, bo wciąż mam wakacje. Ale już niedługo – bowiem już 26 września rozpoczynają się nowe zajęcia (miejmy nadzieję) – drugi rok.
(2) Zanim to jednak nastąpi, muszę zaliczyć jeszcze jeden egzamin. Nie jestem wcale zadowolony, bo jeżdżenie do Poznania w tę i z powrotem to okropna strata czasu, a do tego stres. Myślę, że teraz pójdzie mi już dobrze i wreszcie (!) będę mógł naprawdę odetchnąć. Do tego dochodzi jeszcze kwestia biegania z indeksem, ale na szczęście i to jest już chyba rozwiązane.
(3) Z wyjazdu, jaki myślałem, że dojdzie do skutków w tym roku niestety nic nie wyszło. Żeby sobie to jakoś wynagrodzić, postanowiłem, że pojadę na 2 dni do Pragi. Ale będzie świetnie – chodzić śladami Szwejka. Mam już bilety na pociąg z Warszawy i zarezerwowane miejsce w schronisku. Podobno jesień to najlepsza pora na zwiedzanie stolicy Czech. Pomogą mi w tym przewodnik i strona internetowa Mariusza Szczygła.
Biesy wakacyjne
Eksperci biją na alarm: do końca wakacji pozostał już tylko miesiąc! Akurat – dla mnie są to prawie dwa miesiące, he he he he. Lubię takie pełne patosu zwroty à la „Fakty” albo „Piotr Kraśko na żywo z wnętrza wulkanu…”
Wróćmy jednak do wakacji. Trzeba przyznać, że długoterminowa prognoza pogody na razie się spełnia: to znaczy w lipcu miało lać – no i leje. Ponoć w sierpniu ma być upalnie; zobaczymy… Na szczęście ja na razie siedzę w domu i kontempluję Dr Hausa oraz Ally McBeal, więc deszcz mi nie straszny.
Czytam sobie również książki. Ostatnio przeczytałem „Biesy” Fiodora Dostojewsiego. Nie sposób nie oprzeć się i nie zamieścić kilku cytacików.
Stosunek do religii
(…) Warwaro Pietrowno, w tym sensie, że im gorzej, tym lepiej. To jak w religii: im gorzej się żyje człowiekowi, albo im biedniejszy i bardziej zahukany jest lud, tym uparciej myśli o nagrodzie w raju, a jeżeli przy tym jeszcze uwija się sto tysięcy kapłanów, podniecających tę mrzonkę i spekulujących na niej, to… rozumiem panią, Warwaro Pietrowno, może pani być pewna.
Talent beztalencia
(…) zawsze dużo mówię, to znaczy dużo słów, i śpieszę się, więc nigdy nic mi nie wychodzi. A dlaczego dużo mówię i nic mi nie wychodzi? Bo nie umiem mówić. Ci, którzy umieją dobrze mówić, mówią krótko. Więc to właśnie jest moje beztalencie – prawda? Ale skoro już mam ten naturalny talent beztalencia, dlaczego nie miałbym się nim posłużyć sztucznie? Więc się posługuję. Co prawda, jak się tu wybierałem, najpierw miałem zamiar milczeć; ale przecież milczeć wielki talent, a więc mnie nie przystoi, a po drugie, milczeć to jest ryzyko; no, więc ostatecznie zdecydowałem, że najlepiej przecież mówić, ale właśnie jak beztalencie, to znaczy dużo, dużo, dużo, bardzo śpieszyć się z argumentami, a pod koniec zawsze pogubić się we własnych argumentach, żeby słuchacz odszedł bez końca, rozkładając ręce, a najlepiej, żeby splunął.
Entuzjazm administracyjny
- Entuzjazm administracyjny? Nie wiem, co to takiego. / (…) niech pani postawi jakąś najmarniejszą kreaturę, żeby sprzedawała choćby jakieś tam głupie bilety kolejowe, a tak kreatura natychmiast poczuje się w prawie spoglądać na panią z miną Jowisza, kiedy podejdzie pani po bilet, [żeby okazać pani swoją władzę]. Że niby ja ci pokażę, kto tu rządzi… I to właśnie dochodzi w nich do administracyjnego entuzjazmu.
Oprawa książek
(…) czytać i oprawiać książki – to dwa, i ogromne, okresy rozwoju. Z początku pomalutku uczy się czytać, ma się rozumieć, przez całe wieki, ale książkę przy tym wyświechta, wybrudzi, bo nie uważa jej za coś poważnego. Oprawa oznacza już szacunek dla książki, oznacza, że człowiek nie dość, że polubił czytać, ale też potraktował to poważnie. Rosja jeszcze nie weszła w ten okres. A Europa już od dawna oprawia książki.
Wpływ wódki
Kiedy poprosicie państwo prostego człowieka, żeby coś dla was zrobił, jeśli zechce, a może, usłuży starannie i dobrodusznie; lecz jeśli poprosicie go, by przyniósł wódeczkę – nawet zwykła mu spokojna dobroduszność przejdzie raptem w jakąś pośpieszną, radosną usłużność, w jakąś niemal braterską o was dbałość. Na tego, kto idzie po wódkę – chociaż pić ją będziecie wy, a nie on, czego jest z góry świadom – spływa jak gdyby cząstka waszego przyszłego ukontentowania.
Powyższe cytaty pochodzą z: Fiodor Dostojewski Biesy, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010. tłum. Adam Pomorski