Początek roku był ciepły, za to od końca stycznia robiło się co raz zimniej. Bardzo dużo padało. Pogoda była chlapowata i odechciewało mi się gdziekolwiek wychodzić. To odpowiedź na pytanie, dlaczego przez cały miesiąc nie pojechałem „w teren”. Dopiero w ostatnią niedzielę stycznia zebrałem się, aby pojęchać do Rezerwatu.
Był lekki mróz, niebo było zachmurzone. W gęstym lesie nie było zbyt jasno. Jednak zima to tak naprawdę najlepsza pora na odwiedzenie lasu: nie ma komarów, ani innych robali; jednocześnie nie ma też liści na krzakach i można wejść w miejsca normalnie niedostępne.
Odwiedziłem miejsce, w którym przez las przepływa strumień. Bardzo często strumień jest bez wody, która pojawia się tylko w okresach wilgotnych – na wiosnę i jesienią. Tym razem jednak, ku mojemu zdziwieniu, strumień był wypełniony wodą. Pewnie była to zasługa wcześniejszych opadów.
Cały dzień świeciło zimowe słońce oświetlające drzewa
Na zakończenie roku postanowiłem wybrać się do trochę odleglejszego lasu.
Pogoda nie jest ani trochę zimowa. Mrozy i śniegi są w tej chwili wspomnieniem, chociaż jest możliwe, że jeszcze powrócą (prawdziwa zima nieraz zaczyna się dopiero w styczniu lub w lutym). Teraz jest wiosenno-jesiennie (fuj, nie cierpię wiosny). Ale wczoraj było bardzo przyjemnie: było ok. 7º i świeciło słońce. Z jednej strony można było zrobić lepsze zdjęcia, bo teren był oświetlony, ale niestety często też zdjęcia były „pod słońce”. Dzisiaj natomiast pogoda przechodzi samą siebie, bo jest kilkanaście stopni.
Las, do którego pojechałem, odkryłem 2 lata temu i od tego czasu jeżdżę do niego 2 – 3 razy do roku. Jest o tyle ciekawy, że teren nie jest płaski, tylko jest urozmaicony, a poza tym w środku znajdują się stawy. Wczoraj woda była nie we wszystkich; jeden natomiast jest już zupełnie zarośnięty i istnieje tylko na mapie.
Teren jest bardzo malowniczy, ale tez bardzo zaśmiecony. I to nie tylko przy drodze, ale także w głębi lasu znajdują się wywalone wysypiska śmieci – ale to bardzo charakterystyczne dla wsi, że wszędzie tam, gdzie można wjechać samochodem, zaraz robi się śmietnik (a tam niestety można wjechać), pewnie w związku ze stawami.
Las rozświetlony słońcemNad zarośniętym stawemSosenki
Jak co roku późną jesienią, a właściwie na początek zimy, wybrałem się na północ, do Środkowej Wielkopolski, aby kolejny raz podjąć próbę penetracji Puszczy Pyzdrskiej. Do samej puszczy tym razem było daleko, bowiem lasów tam nie ma (a przynajmniej nie aż tak wiele) – wybrałem się tak naprawdę do Nadwarciańskiego Parku Krajobrazowego, który stanowi północną granicę Puszczy Pyzdrskiej.
Rzecz jasna nie mogłem nie odwiedzić (już po raz trzeci) ujścia Prosny do Warty nieopodal Pyzdr. Tak się złożyło, że chociaż ogólnie było pochmurnie, wtedy na chwilę wyszło słońce i zrobiło się nie dość, że dosyć ciepło, to jeszcze mogłem zrobić niezłe zdjęcia.
Ujście Prosny do Warty jest takim punktem granicznym, bo z jednej strony coś się kończy – rzeka Prosna, która biegła kilkaset kilometrów, ale też coś się zaczyna – bo odtąd stanowi część znacznie większego organizmu, jakim jest Warta – rzeka, która w tamtym miejscu wygląda naprawdę potężnie i imponująco (aż dziwne, że dalej na północ, w Poznaniu, zamienia się w taki wąski kanałek).
Kościół w ChoczuBarokowe wnętrze kościoła w ChoczuTypowy wielkopolski krajobraz pól, łąk i lasówRuiny wiatraka Ciemierowie-KoloniiProsna wyskakuje zza zakrętuUjście Prosny (po lewej) do WartyWarta
Tym razem nie pojechałem do Wrąbczynka, aby przejść się drogą Świętego Jakuba biegnącą przez dzikie tereny wokół Warty. Zamiast tego pojechałem na drugi brzeg rzeki, do innej atrakcji. Jakiś czas temu przeczytałem w internecie o wydmach śródlądowych. Cóż, uczciwie powiem, że trochę mnie rozczarowały, chociaż jest to kwestia mocno indywidualna. Po pierwsze, myślałem, że będą nad rzeką (jak plaża). W rzeczywistości są to łachy piachu wśród lasów i łąk. Po drugie, myślałem, że będą większe. Powiem szczerze, że gdy po 2 kilometrach marszu do nich dotarłem, nie za bardzo chciało mi się po samych wydmach chodzić. Zamiast tego poszedłem jeszcze kilkaset metrów, aby ponownie podziwiać Wartę.
W ostatnich dniach listopada robi się ciemno już ok. 15.00, a ja nie chciałem wracać po ciemku. Dlatego nie miałem zbyt wiele czasu. Wstąpiłem więc jeszcze, dosłownie na chwilę, do Lądu, aby chociaż przez parę minut popatrzeć na majestatyczne opactwo. Muszę się kiedyś zebrać, aby w końcu je zwiedzić.
Wycieczkę zakończyłem w Zagórowie, z którego wróciłem już do Kalisza.
Nieopodal Kalisz znajduje się ładny, zróżnicowany las. Las leży nad łąką, a łąka nad rzeką. Las przecięty jest strumieniami, znajdują się w nim także niewielkie zbiorniki wodne. Dzięki temu jest zdecydowanie ciekawszy, a krajobraz urozmaicony.
Późną jesienią słońca jest niewiele. Całe dnie bywają zachmurzone. Ale tego dnia, na przełomie listopada i grudnia, akurat wyszło na chwilę słońce.
Piesek czekaŚródleśne stawyWyszło trochę słońce
Od kilku już lat jeżdżę ok. 30 – 40 km do Kalisza w „dąbrowy”. Jest to bardzo szumna nazwa na kompleks leśny znajdujący się pomiędzy Ostrowem Wielkopolskim a Kaliszem. Ale jak się jedzie drogą, to rzeczywiście widać w oddali rozległą ścianę lasu. Wśród nich są również lasy liściaste i to całkiem ciekawe. Częściowo chronione są rezerwatami przyrody, w których znajdują się m.in. lasy dębowe.
Niestety w połowie listopada las nie jest już tak zachęcający; to znaczy jest zachęcający, jednak nie ma już złotych liści. W szczególności, że było pochmurno.
Latem jest tam bardzo zielono, krzaki są tak wysokie, że z trudem można przejść. Jesienią wędrówka jest łatwiejsza i można wejść w zakamarki normalnie niedostępne.
11 listopada wychodzę rano na dłuższy spacer, żeby choć przez chwilę nacieszyć się otaczającym spokojem (który niestety następuje bardzo rzadko). Dzisiaj było ciepło, chociaż nie aż tak, jak 1 listopada, ale bardzo mokro.
Zdjęcia zrobione 1 listopada o poranku – jak co roku. Była wtedy ciężka mgła, bo jesienią jest straszna wilgoć, ale jednocześnie było niespodziewanie ciepło.
W tym roku naszła mnie ochota, aby jechać w takie góry, w których jeszcze nigdy nie byłem. Postanowiłem więc pojechać w Gorce, które nie są aż tak daleko, są średniej wysokości, a zdjęcia i opisy są bardzo zachęcające.
Przyznam, że byłem tam tylko 2 pełne dni, zatem nie przesadnie długo. Same góry są świetne, gorzej niestety z noclegiem. Poręba Wielka, w której miałem kwaterę, niestety nie jest tak sympatyczna i kameralna, jak Zawoja. To już niestety Podhale.……
W drodze na Turbacz. Beskid Wyspowy z oddali
Gorce leżą na północ od Tatr, także na północ od Kotliny Orawsko-Nowotarskiej. Można powiedzieć, że są położone pomiędzy Rabką a Nowym Targiem. Najwyższa góra to Turbacz, o wysokości bezwzględnej ponad 1300 m. Jednak w masywie Turbacza są jeszcze inne szczyty, nie tak wybitne, ale też trzeba się na nie wdrapać. Ochronę przyrody zapewnia Gorczański Park Narodowy.
Wędrówka po tych górach jest bardzo przyjemna, chociaż były momenty trudne, gdy trzeba było iść ostro pod górę. No ale to w końcu góry. Idzie się głównie przez las. Ale przed samym Turbaczem znajduje się wielka Hala zapewniająca piękne widoki po rozległym terenie.
Góry zadeptane umiarkowanie. Gdy szedłem na Turbacz było sporo ludzi, ale to była niedziela. Niestety i tutaj Krakauery przyjeżdżają na weekend robiąc tłum. Następnego dnia szedłem na jakiś niższy szczyt (nie pamiętam jaki) i chociaż pogoda była paskudna i mglista, to poza mną na szlaku spotkałem jedynie pojedynczych turystów.
Tak więc Gorce będę musiał jeszcze koniecznie odwiedzić.
Z Turbaczyka na TurbaczPrzez Halę TurbaczaCzoło TurbaczaSchronisko na TurbaczuGorczańskie krowyW drodze do bacówki PTTKSalamandra, symbol Parku Narodowego. Miałem szczęście, że zobaczyłem ją chociaż ostatniego dnia pobytu w górach.Masyw Turbacza we mgle
Z rozrzewnieniem wspominam rok 2020, w którym Rząd zrobił z okazji pandemii wszystkim wspaniałą niespodziankę, a mianowicie dzień przed 1 listopada zamknięto na 2 – 3 dni wszystkie cmentarze. Wspaniałe to było wydarzenie, nie zapomnę go nigdy.
W tym roku niestety nie udało się już uniknąć cmentarnych peregrynacji, które przez pozostałe 364 dni w roku są znośne, natomiast 1 listopada dochodzi do zbiorowej niepoczytalności.
Z tej okazji kilka zdjęć z wieczornego cmentarza miejskiego w Kaliszu.
Rabka do tej pory kojarzyła mi się ze smogiem, ewentualnie z gruźlicą, chociaż jest to trochę krzywdzące uproszczenie (w końcu pod Kaliszem też jest szpital od gruźlicy, a i smogu u nas pod dostatkiem). Dojazd jest ciężki. W ogóle jazda przez Małopolskę to mordęga, bo ma się wrażenie, że jedzie się przez jedną, ohydną, rozciągniętą wiochę (chociaż może jest tak nie tylko tam). A Podhale, to – parafrazując Gombrowicza – gwałt przez oczy.
Obrzeża Rabki są tak samo obrzydliwe jak większości polskich miast. Ale wśród tych parszywych przedmieść znajduje się Chabówka, a w niej unikalny skansen taboru kolejowego. W tymże skansenie byłem już drugi raz; nadal mi się podoba, chociaż przyznaję, że te mankamenty, które skansen miał wtedy, po czterech latach nie zostały naprawione (przede wszystkim brak opisów wagonów i brak możliwości wejścia do ich wnętrza).
Wagon boczniak w skansenie. Jedyny wagon, który można zwiedzać.
Nie zmienia to jednak tego, że skansen w Chabówce jest unikatowy, takich skansenów jest bardzo niewiele. Szczegółowe informacje o wagonach można znaleźć w internecie. Wielka szkoda, że tylko wagon boczniak można zwiedzać od środka. Dla przeciętnego pasażera kolei wagony są najciekawsze, te są jednak w większości niedostępne.
Największe wrażenie robią chyba jednak monstrualnej wielkości stare lokomotywy parowe. Ich koła sięgają średnicy 2 metrów. To prawdziwe bestie. Chociaż niestety większość jest w stanie rozkładu.
Wagon boczniakWnętrze boczniakaOlbrzymia lokomotywa parowaSpychaczPaszcza kotłaCiuchcia odpicowanaWagony odstawione na boczny torCiuchcia w zdecydowanie gorszym stanie
Ze zdziwieniem odkryłem, że prawie nie mam zdjęć z Rabki-Zdroju. Park zdrojowy w Rabce nie ustępuje temu ze Świeradowa. W ogóle centrum Rabki bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Centrum uzdrowiska jest bardzo ładne i zadbane, żałuję, że nie miałem więcej czasu na jego zwiedzanie. Szkoda tylko, że w parkomatach nie można płacić kartą.
Będąc parę dni w Zawoi po raz pierwszy postanowiłem wybrać się choćby na krótką wycieczkę na Słowację. Byłem na Słowacji do tej pory tylko 1 raz i to przejazdem (w drodze do Budapesztu), tak więc niczego nie widziałem. A to przecież nasz Sąsiad!
Ale najpierw trzeba parę słów o Orawie. Jadąc z Zawoi na południowy-wschód rozpoczyna się już po kilku kilometrach, wystarczy minąć Przełęcz Lipnicką (Krowiarki) i już kolejna miejscowość to jest Orawa. Po bardziej szczegółowe informacje odsyłam do kompetentniejszych źródeł. Jest to kraina historyczna wchodząca w skład dawnego „imperium austro-węgierskiego”, obecnie leżąca na pograniczu Słowacji i Polski, przy czym w Polsce leży jej niewielki fragmencie, zaledwie ok. 10 miejscowości. Cechuje się odrębnością kulturową, a większość Orawian wypowiedziała się za przynależnością do Słowacji. Niemniej jednak jest to region wart odwiedzenia, znajduje się tu wiele ciekawych miejsc, m.in. Orawski Park Etnograficzny, w którym na 12 hektarach zebrano stare domy, kościół, budynki użyteczności publicznej, szkołę – które pokazują, jak mieszkali tutaj ludzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu.
Jak już wspomniałem, większość tej krainy znajduje się na Słowacji. Miałem niewiele czasu, dlatego chciałem zobaczyć miejsca w odległości maksymalnie 100 km.
Zamek jest tak duży, że właściwie nie da się mu zrobić ładnego zdjęcia. Tu widać niewielki wycinek.
Pierwsze z nich to Zamek Orawski w Orawskim Podzamczu. Gdy się pod niego podejdzie, jest tak wielki, że go nie widać – bo jest skryty za drzewami. Najlepiej widać go z obwodnicy miasteczka – wtedy widok jest nieziemski, ale raczej trudno jest zrobić zdjęcie prowadząc samochód.
Zamek składa się z kilku części, ponieważ na przestrzeni wieków był wielokrotnie rozbudowywany przez różnych właścicieli, którzy chcieli zbudować dla siebie siedzibę i urządzić ją po swojemu. We wnętrzach znajdują się ciekawe ekspozycje poświęcone dawnym czasom, jak żyła tamtejsza arystokracja, co jadła, w co się ubierała i czym się zajmowała. W zamku znajduje się imponująca kolekcja zabytkowych mebli; komnaty są urządzone przekonująco i dobrze pokazują styl życia w dawnych czasach.
Najmniej ciekawa jest najwyższa część (tzw. cytadela), gdzie znajduje się wystawa archeologiczna. Za to widok jest świetny.
Orawskie PodzamczeJeden z pieców ogrzewających zamek. Jest ich więcej. Dostęp do paleniska jest od drugiej strony, z innego pomieszczenia.Wysokie łóżko miało chronić przed szczuramiZamek Orawski składa się z kilku części ułożonych jedna nad drugą
Później pojechałem dalej na południe, w stronę Różomberku. Miasta nie zwiedzałem, bo nie miałem już siły, a poza tym sporo czasu spędziłem stojąc w korku w związku z przebudową jakiegoś skrzyżowania. Za to pojechałem do Vlkolinca. Jest to wieś wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, znajdująca się na przedmieściach. Charakteryzuje się bardzo ładną i dobrze zachowaną drewnianą zabudową. Wieś jest bardzo mała, to tylko kilkanaście domów i kościół. Można odnieść wrażenie, że cywilizacja trochę tam nie dotarła, a to za sprawą bardzo trudnej dostępności. Położona jest w górach, ale jednocześnie w dolinie, prowadzi do niej bylejaka kręta droga i na swój sposób jest odcięta od świata. Pozwoliło to zachować niepowtarzalny charakter miejscowości. Częściowo jest to skansen, ale chyba nie do końca, bo jednak zdaje się, że jacyś ludzie tam mieszkają. Drewniane domy są bardzo ciekawe, do jednego z nich można wejść. Trochę, jak w Lanckoronie.
VlkolínecNiektóre budynki są zamieszkanePolski akcent w słowackim Lidlu
PS. Kilka informacji praktycznych. Wahałem się, czy jechać na Słowację, bo każdy słyszał opowieści o słowackiej policji polującej na kierowców. Z drugiej jednak strony zdałem sobie sprawę z tego, że w PL w ciągu kilkunastu lat byłem kontrolowany przez Policję raz czy dwa razy (i to nie z powodu jakiegoś wykroczenia), więc jakie jest prawdopodobieństwo, że zatrzymałaby mnie policja słowacka? Stwierdziłem, że skoro jeżdżę zgodnie z przepisami (a jeżdżę), to nie mam się czego bać. I miałem rację, nie było żadnych nieprzyjemnych przygód.
Wejście do Zamku kosztuje kilkanaście euro, ale warto (jest też dostępna tańsza wersja wycieczki, dużo krótsza). Szkoda, że nie miałem przewodnika, wycieczka z przewodnikiem jest na pewno dużo bardziej wartościowa. Pieniądze można wypłacić w bankomacie, w wielu miejscach można tez płacić kartą. Nieproporcjonalnie drogie parkingi, ale tak jest wszędzie.
Vlkolinec zwiedza się maks. 15 minut, więc warto się zastanowić, czy opłacane jest zbaczanie z drogi, by tam dojechać (dojazd jest bardzo łatwy, szczególnie z nawigacją). Inna sprawa jest taka, że miejscowość jest ślicznie położona.
Na Słowacji nie jest drogo, mam wręcz wrażenie, że jest minimalnie taniej. Pomijam kwestię ekstremalnie słabej złotówki, kurs euro jest bardzo niekorzystny obecnie.
Do Orawskiego Parku Etnograficznego pojechałem w drodze z Zawoi do Rabki.
Miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia. Na kilkunastu hektarach można przenieść się do dawnej orawskiej wsi i przekonać się, jak ludzie żyli w tych stronach jeszcze całkiem niedawno. Tylko 1 czy 2 budynki w skansenie znajdują się w oryginalnym miejscu (tj. w miejscu, w którym stały, zanim powstał na tym terenie skansen). Reszta została przeniesiona z innych wsi orawski, zanim się zawaliła. Najciekawsze jest to, że w każdym domu znajduje się dokładny opis pomieszczeń, a także historie autentycznych ludzi, którzy dawniej w tych wnętrzach mieszkali (krawca, arystokraty, nauczyciela, aptekarze, honweda, rolnika itp.)
UleWnętrze domu szlachcicaChata tkaczaFragment olejarniAptekaDom krawca