Wczoraj po raz czwarty pojechałem w okolice Poznania, do Mosiny, do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Pierwszy raz byłem w nim 2 lata temu, w 2021 roku – a to przecież nie aż tak daleko.
Teraz pogoda był o wiele przyjemniejsza, niż wtedy. To chyba był ostatni ciepły dzień tej jesieni. Temperatura dochodziła do 20 stopni. I chociaż było zachmurzone, a momentami kropił deszcz, to była przyjemnie. Dziarskim krokiem zrobiłem 12-kilometrową pętelkę. Od dzisiaj pogoda jest zimniejsza, chociaż też chwilami świeciło słońce.
Wczoraj również zacząłem moją wędrówkę w okolicach Jeziora Kociołek. Jednak tym razem nie rozpoczynałem w Osowej Górze, a przy szpitalu pulmonologicznym w Ludwikowie, skąd można w kilka minut dojść do jeziora. A potem trasa była już dobrze znana: wzdłuż Jeziora Góreckiego, koło pałacowej wyspy, a na koniec przez urozmaicony las.
Wracając zahaczyłem też o Poznań. Pojechałem taką trasą, jak 3 lata temu, w szczycie pandemii, z Rogalina do Poznania. Wtedy jechałem do Poznania po szczepionkę przeciwko grypie. Wstąpiłem do opustoszałego Rogalina, a w drodze do Poznania jechałem malowniczą drogą wzdłuż Warty. W Wiórku jest miejsce, gdzie droga biegnie skarpą nad rzeką. Postanowiłem się tym razem na chwilę w tym miejscu zatrzymać.
Nie byłem w Beskidzie Śląskim od 2017 roku i bardzo tego żałuję, bo to naprawdę dobre góry do wędrówek. Może nie aż takie widowiskowe, ale także mają swój urok. Ponownie na swoją bazę wybrałem Brenną, która jest dobrym punktem wypadowym na szlaki turystyczne. Żałuję, że miałem tylko 2 dni na chodzenie po górach.
Pierwszego dnia wybrałem się w okolice Klimczoka, który oddziela Brenną od Szczyrku i Bielska-Białej. A to dlatego, że poprzednim razem, tzn. w 2017 roku, nie udało mi się do tej góry dojść ze względu na złą pogodę. Tym razem pogoda była piękna. Wycieczka była bardzo udana. Na sam Klimczok nie wszedłem, ponieważ wchodziłem na górę zielonym szlakiem od strony schroniska (a schodziłem czerwonym). Stamtąd niedaleko już na Szyndzielnię – na którą będę musiał iść następnym razem.
Mojego ostatniego dnia w górach pogoda się pogorszyła. Rano padało, a potem było zamglone. Dlatego zdecydowałem się tylko na krótką wycieczkę, tj. na Błatnią (była to druga góra, którą zdobyłem w 2017 roku). Było sympatycznie. Niestety widać tam degradację gór. Osiedla ludzkie i domy podchodzą co raz wyżej na stoki. Jest to zjawisko zdecydowanie negatywnie, bo szkodzi środowisku, przyrodzie i krajobrazom. Zastanawia mnie, czy ci ludzie, którzy wznoszą chałupę na stoku góry (i zwykle nie są to skromne domki letniskowe, tylko wielkie hacjendy, wznoszone zupełnie bez umiaru) zastanawiają się, jak będą do niej dojeżdżać? Latem tam się ciężko idzie, a co dopiero jedzie (i tylko samochodem terenowym np. toyotą hilux, którą widziałem, jak wiozła wikt do schroniska), a zimą? Ludzie są jednak bezmyślni.
W drodze na KlimczokaW drodze na BłatniąSchronisko na Błatniej we mgle
Nie wybierałem się na dalekie górskie wędrówki, bo chciałem jeszcze też odwiedzić śląskie miasta. Pierwszego dnia pojechałem do Cieszyna. Pamiętam, że poprzednim razem zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Tym razem było gorzej, ale to chyba dlatego, że po ostatniej wizycie miałem wygórowane oczekiwania.
Widok na cieszyński zamek, obecnie siedzibę szkoły muzycznej.
Obrzeża miasta są nieciekawe, jak prawie wszędzie. Centrum jest niezłe. Starówka bardzo ładna. Ale jednak sporo jest tam chaosu urbanistycznego. Zatrzymałem się na jakimś parkingu (w miejscu po jakimś amfiteatrze – bardzo ciekawe), szedłem wzdłuż Olzy i nie podobało mi się tak, jak kiedyś. Wszędzie chaos reklamowy, czysto średnio, wiele miejsc zapuszczonych, jakieś dzikie parkingi. Wydaje mi się, że było lepiej.
Olza w CieszyniePod cieszyńskim zamkiemWidok na Olzę i Czeski CieszynRynek w Cieszynie
Kolejnego dnia padła kolej na Bielsko-Białą. To miasto o zupełnie innym charakterze. Dużo większe, z większymi ambicjami, duży ośrodek przemysłowy (choćby fabryka malucha).
Gdy byłem tam poprzednim razem, był taki upał, że myślałem tylko o tym, aby schronić się gdzieś w klimatyzacji. Tym razem na szczęście było chłodniej, chociaż i tak ciepło. W zasadzie bielskiej starówce nie poświęciłem uwagi, ponieważ zostałem pochłonięty przez Starą Fabrykę, czyli bardzo ciekawe muzeum przemysłu. Muzeum, w którym są ciekawe eksponaty, a nawet bardzo ciekawy film o produkcji tkanin, opowiada o historii przemysłu w mieście aż do czasów współczesnych. Nie wiedziałem, że w przeszłości Bielsko-Biała była tak ważnym ośrodkiem przemysłowym (i to również włókienniczym).
Bielsko-BiałaStara fabryka – muzeumKamienica z żabamiRynek w Bielsku-Białej
Następnego dnia wracałem do Kalisza. Zahaczyłem wówczas o Byczynę, którą pierwszy raz odwiedziłem również podczas pierwszego wyjazdu w Beskid Śląski. Ostatni raz byłem w Byczynie 3 lata temu, w 2020 roku (w czasie pandemii). Widać, że coś się dzieje za murami średniowiecznego miasta. Same mury są poddawane konserwacji. Rynek też jakby trochę żywszy. Pojawiła się tam fontanna 🙂
Kościół otoczony jest cmentarzem z całkiem współczesnymi grobami.Jedno z malowideł na ścianieDrewniany barokowy ołtarBudynek na deptaku w Twardoszynie
Dalej skierowałem się do Rużomberka, który planowałem odwiedzić już w tamtym roku, ale odwiedziłem tylko tamtejszego Lidla 🙂 Gdy myślę o Rużomberku, to zawsze przypomina mi się piosenka Agnieszki Osieckiej „Hej Hanno…”, w której wspomniane jest to słowackie miasto.
W tamtym roku odwiedziłem Vlkoliniec, natomiast w tym roku w pierwszej kolejności skierowałem się do zamku likawskiego. Jest to niestety duże rozczarowanie. Nie jest to zamek, ale tylko ruiny i to skąpe. Coś w stylu, jak ruiny zamku Wleń, ale jednak tamte są znacznie ciekawsze. Do Ogrodzieńca nie ma nawet co startować. Do zamku trzeba sporo dojść pod górę, co trwa ze 20 minut, natomiast samo zwiedzanie to 5 minut, bo wszystko ogranicza się do ruin zgromadzonych na dziedzińcu. Można wejść do wieży, gdzie jest ekspozycja archeologiczna, ale wszystkie informacje są po słowacku. Z resztą ekspozycje archeologiczne z natury nie są zbyt ciekawe.
W końcu trafiłem do Rużomberka, który sprawiał wrażenie miasta wymarłego, chociaż było to w sobotę, w południe. Na ulicach prawie nie było ludzi. Żadnych atrakcji również tam nie ma. Najlepsze wspomnienia mam z kawiarnią, w której wypiłem drogą, ale dobrą, kawę mrożoną.
Zamek lipawskiNa głównym placu w RużomberkuTo chyba jakiś reprezentacyjny, z założenia, deptak
Rużomberk był rozczarowaniem, za to na jego obrzeżach, zanim wstąpiłem do Lidla, jest jeszcze jeden ciekawy obiekt sakralny: XIII-wieczny gotycki kościół p.w. Wszystkich Świętych w Ludrovej. To naprawdę ciekawy zabytek, szczególnie freski znajdujące się wewnątrz oraz bardzo ciekawe elementy wyposażenia wnętrza, np. bardzo stare kościelna ławy czy komoda na stroje liturgiczne.
Pola wokół kościoła
Po wyjeździe z Rożumberka już prosto pojechałem do Terchovy (Terchovej?). Jest to właściwie wieś średniej wielkości, ale poprzez swoje położenie, stała się bazą wypadową na szlaki turystyczne w Małej Fatrze. Jest mała, ale jednak – chyba ze względu na ruch turystyczny – znajduje się w niej także Lidl 🙂
Zabudowania
Można się przy tej okazji zastanowić, jakie są różnice między Polską a Słowacją. Myślę, że niewielkie. Co więcej, myślę, że Słowacja jest bliższa Polsce, niż np. Czechy. Odniosłem wrażenie, że Słowacja to kraj podobny: pod względem rozwoju gospodarczego i społecznego. Tylko może bardziej wyluzowany. Nie jest tam ani jakoś wiele piękniej niż u nas, ani wiele brzydziej. Drogi o zbliżonym standardzie (tj. raz bardzo dobre, a raz dziury i wertepy). W sklepach to samo. Ceny również prawie takie same (chociaż akurat nocleg był wyraźnie droższy, trudno powiedzieć, z czego to wynika).
Zauważyłem na Słowacji jedynie jedną znaczącą różnicę: dużo mniejszy chaos urbanistyczno-przestrzenny. Brak ohydnych wioch ciągnących się kilometrami wzdłuż drogi. Pod tym względem porządek jest dużo większy. Z resztą Terchova jest tego najlepszych przykładem, ponieważ jest tam tylko kilka ulic; za to wszystkie ulice zabudowane są takimi samymi, dosyć ciasnymi działkami, na których stoją takie same lub bardzo podobne domy. No i wszędzie jest ogrzewanie gazowe.
Wyjeżdżając ze Słowacji wstąpiłem do Żyliny. Nie ma tam zupełnie niczego ciekawego. Z braku lepszego pomysłu odwiedziłem zamek budatinsky, którego ekspozycja to mydło i powidło. Żylińska starówka sprawiała przygnębiające wrażenie, jak jest gdzie indziej – nie wiem, bo nie miałem już siły na dalsze zwiedzanie.
Rynek w ŻylinieZamek
Wstąpiłem jeszcze do muzeum transportu. Zbiory nie są obfite i nie są związane tylko z transportem; były tam również np. stare telefony i tego rodzaju eksponaty.
Stary karawanStary rower
W każdym razie myślę, że powrót na Słowację jest tylko kwestią czasu.
Rok temu, będąc w Zawoi, pewnego dnia postanowiłem pojechać na Słowację, dosłownie na jeden dzień, aby zobaczyć Zamek Orawski. Nigdy wcześniej na Słowacji na byłem, może tylko przejazdem w drodze do Budapesztu (w 2012). Wtedy zaświtała mi myśl, że skoro na Słowacji jest tyle gór (z Tatrami na czele), to może trzeba właśnie tam udać się na górską wędrówkę.
Ten plan zrealizowałem w tym roku – konkretnie postanowiłem udać się w góry Małej Fatry, ponieważ to te góry widziałem rok temu będąc w Rużomberku i okolicach. Za bazę obrałem miejscowość Terchova, która jest centrum turystycznym Małej Fatry. Niestety spędziłem tam tylko 2 pełne dni, bo przyjechałem na próbę.
Mała Fatra to teoretycznie pasmo górskie niższe od Beskidu Wysokiego (Żywieckiego), ponieważ najwyższa góra – Wielki Krywań – jest odrobinę niższa od najwyższej góry Beskidu – Babiej Góry. Jednak krajobraz i ukształtowanie terenu wygląda tu zdecydowanie inaczej. Przede wszystkim w BW jest wiele długich pasm górskich i masywów (np. Pasmo Policy, Pasmo Jałowieckie, Masyw Babiej Góry). W Małej Fatrze rzut oka na mapę pozwala ustalić, że tu jest trochę inaczej, ponieważ jest wiele szczytów koło siebie, tzn. wiele osobnych gór. Poza tym, moim zdaniem, Mała Fatra jest trudniejsza, bo są bardzo duże przewyższenia – nawet, jeżeli góry nie są aż tak wysokie, to i tak ma się wrażenie, że ciągle jest pod górę.
Doświadczyłem tego za każdym razem. Pierwszego dnia podjechałem do osady Vatra (jest to jeden z tamtejszych „kurortów” i początek szlaków turystycznych); wszedłem na południowy groń, a potem szczytem gór do schroniska i w końcu do górnej stacji kolejki gondolowej. Wejście było wyjątkowo strome – wchodzenie było naprawdę męczące; i to pomimo tego, że nie szedłem po jakiś skałach, tylko po prostu w górę hali.
Odniosłem wrażenie, że góry są tu bardziej skomercjalizowane. Jest za to na pewno po części odpowiedzialna kolejka gondolowa; chociaż jest to droga przyjemność, to umożliwia szybki wjazd niemalże na szczyt tłumom „turystów”.
Drugiego dnia poszedłem do „Janosikowich dierów”, czyli „Janosikowych dziur” – trochę się tu czułem jak w dolinach w jurze krakowsko-częstochowskiej, chociaż niewątpliwie wąwozy w Małej Fatrze są bardziej widowiskowe. Jest to ciekawy szlak, chociaż niestety też bardzo popularny; idzie się po kładkach, schodach, drabinach, klamrach wbitych w skały.
Niewątpliwie jeszcze w te góry wrócę, w szczególności, że nie jest to daleko od granicy.
Zanim napiszę, dokąd ruszyłem, gdy opuściłem Zawoję, muszę jeszcze wspomnieć o Pszczynie. Pszczynę odwiedziłem po raz pierwszy już rok temu jadąc do Zawoi, ale miałem jednak poczucie niedosytu. Wtedy była brzydka pogoda i nie widziałem wszystkiego.
Dlatego w tym roku tam wróciłem. Tym razem pogoda była piękna. Na rynku odbywał się jakiś festyn, chyba coś pod hasłem pożegnania lata. Nie wchodziłem ponownie do pałacu. Za to udałem się do wielkiego, pięknego parku, który jest za tym pałacem położony. Wówczas go nie odwiedziłem ze względu na ulewę. Park jest dosyć dziki, ale bardzo ładny.
Uliczki Pszczyny również lepiej prezentują się w słońcu. Poszedłem także do Muzeum Prasy Śląskiej, które planowałem odwiedzić już od dawna, ale nie starczało nigdy czasu. Spodziewałem się czegoś trochę ciekawszego. Ale było warto mimo wszystko. Bardzo podobał mi się odtworzony gabinet W. Korfantego. Ciekawe były też starodawne maszyny drukarskie, w tym np. linotyp, który dawniej służył do składu tekstu.
W stronę pszczyńskiego rynkuUliczka na starym mieścieLinotyp (muzeum prasy)
Dzisiaj jestem ostatni dzień pod Babią Górą, dobiega końca moja kolejna wizyta tutaj; nie ukrywam, że czuję się nostalgicznie. Jednak na pewno jeszcze tu wrócę.
Wczoraj wjechałem kolejką linową na Mosorny Groń. W tamtym roku wchodziłem na ten szczyt na piechotę (było ciężko). Potem zrobiłem pętlę po Paśmie Policy. Pogoda była piękna. Z Policy widać Tatry.
Dzisiaj wybrałem zmodyfikowaną wersję tradycyjnej wyprawy do Babiogórskiego Parku Narodowego. Wszedłem przyjemną ścieżką na Przełęcz Jałowiecką (Tabakowe Siodło) – do miejsca, w którym szlak biegnie wzdłuż granicy polsko-słowackiej. Potem przyjemną trasą udałem się do schroniska na Markowych Szczawinach.
Wizyta w Zawoi była bardzo udana, jak zwykle. Ale jednak tym razem było lepiej, niż poprzednio, ponieważ pogoda była bardzo dobra.
Jutro jadę odkrywać nowe miejsca – to znaczy na Słowację.
Leśna Klasa na Mokrym KozubieTajemnicze drzewa na jednym ze szczytówWjazd na Mosorny GrońWidok na Tatry z PolicyW drodze na Tabakowe Siodło
Beskid Makowski znajduje się na północ od Babiej Góry. Już od lat, odkąd jeżdżę do Zawoi, ciągnęło mnie, żeby do niego wstąpić. Do tej pory się to nie udawało – poza okazjonalnymi wizytami w Lanckoronie czy w Kalwarii Zebrzydowskiej, które jak się okazują, leżą właśnie na skraju Beskidu Średniego.
Dzisiaj wybrałem się do Makowa Podhalańskiego, który odpycha na pierwszy rzut oka, ale zyskuje przy bliższym poznaniu. Stamtąd nie ma wielkiego wyboru szlaków – więc musiałem się zadowolić tym, co było, tj. 3‑godzinną wędrówką po najbliższych okolicach. Nie ukrywam, że bardzo mi się podobało. Górki nie są wysokie, ale ciekawe i malownicze. Gdy idzie o roślinność, to głównie jest to regiel dolny. Czułem się tam trochę jak w Beskidzie Niskim, chociaż rzecz jasna tam cywilizacji jest znacznie mniej.
W Makowie nie ma właściwie niczego ciekawego, ale miasteczko mimo wszystko wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Potem pojechałem do Suchej Beskidzkiej, w której byłem już 3 razy i która raczej mnie rozczarowała.
Do zamku suskiego nie chciało mi się wchodzić. Droga do „Czarnego lasu” – zagrodzona jakimiś robotami budowlanymi. Rynek rozkopany. Karczma „Rzym” przereklamowana.
Most w Makowie Podhalańskim na Skawicy widziany ze stoków beskidówBeskid MakowskiBeskid Żywiecki widziany z Beskidu Makowskiego
Nie ma wątpliwości, że jeszcze jest lato; na potwierdzenie tego – temperatury. Jest ponad 20 stopni i świeci słońce, dawno nie miałem w górach tak pięknej pogody. I to pomimo tego, że już początek września.
Jestem już 3 dni w Zawoi. Czas spędzam aktywnie. Chodzę po szlakach, które znam i lubię, chociaż co nie co też odkrywam. W poniedziałek było zachmurzone, chociaż było ciepło i nie padało. Wybrałem się do Pasma Jałowieckiego, które zwykle odwiedzam na początek. Niestety nie mam do niego szczęścia w tym sensie, że zawsze, gdy tam jestem, jest słaba widoczność.
Wczoraj zwiedziałem już masyw Babiej Góry – też trasą, którą szedłem już kilka razy. Na samą Babią Górę się nie wybieram w tym roku.
Dzisiaj odwiedziłem też Mokry Kozub. To niewysoka góra strzegąca wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego. Na jej szczycie znajduje się ładna łąka. Po drodze jest ciekawa ścieżka dydaktyczna.
Hala KamińskiegoPiwniczkaWidok na Pasmo Policy z masywu Babiej GóryGórska łąka w Beskidzie Żywieckim
W to pochmurne wrześniowe popołudnie po raz piąty (chyba, a może szósty?) zawitałem do Zawoi pod Babią Górą. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu zobaczę szlaki, które już dobrze znam. Pogoda była mocno nostalgiczna, ale już od jutra ma być słońce.
Poprzednim razem byłem tu rok temu, we wrześniu 2022 roku (a mam wrażenie, jakby to było najwyżej miesiąc temu).
Poprzednio wspominałem o wizycie w arboretum leśnym, ale latem nie może także zabraknąć wycieczki do tradycyjnego lasu.
Pogoda na przełomie lipca i sierpnia nie była za bardzo letnia, a przynajmniej nie była to taka pogoda, do jakiej przyzwyczaiły nas upały w poprzednich latach. Bywało chłodno, szczególnie w nocy; obficie padał deszcz. Ale to nawet lepiej, bo dzięki temu jeszcze przyjemniej odwiedza się las (chociaż w sumie miło jest się schronić w chłodnym lesie nawet w upał; natomiast po deszczu nie jest aż tak dobrze, bo zwykle są komary – w tym roku było akurat).
Dąbrowa
Poprzednim razem w tym miejscu byłem jesienią, chociaż przyjeżdżam tu rzadko, acz regularnie, od kilku już lat. Nie jest to zwykły las, bo jest to las dębowy (częściowo). Jest to część większego kompleksu leśnego. W środku jest naprawdę ładnie, chociaż najciekawiej się robi, jeżeli się zejdzie z utartego szlaku. Przez las przebiegają resztki bardzo starej, brukowanej drogi. Ciekawe, dokąd prowadziła. Choć to las i chociaż jest sucho, były tam miejsca, gdzie trzeba się przedzierać przez wysoką trawę. Zdarzały się również miejsca podmokłe i błotniste, ze śladami sporych babrzysk.
Las w rozkwicieStaw między drzewamiPrzez przesiekęZwalone drzewo w dąbrowieZ wnętrza lasuWidok z ambonyWyszło słońce
Odwiedziłem również Dolinę Swędrni, chociaż od innej strony (nie od strony Kalisza). Mam wrażenie, że trochę się tam zmieniło od czasu, jak byłem tam ostatni raz, czyli rok temu. Przede wszystkim pojawiły się młodniki, czyli młode laski, których tam wcześniej nie było.
Obrałem trochę inną trasę, bardziej przez las, ale niestety okazało się, że łąki są tak zarośnięte, że nie da się przejść. W końcu udało mi się dotrzeć do doliny rzeki, ale to nie takie proste. Konieczne jest dalsze przedzieranie się przez zarośla. Samą rzekę niełatwo wypatrzeć. Znajduje się schowana głęboko, za krzakami, zaroślami, za rowem. Rzeczka jest wąska, płytka, bardzo urokliwa. Podobno czysta.
W lipcu mieliśmy okazję obejrzeć Arboretum Leśne koło Sycowa (czyli na pograniczu Wielkopolski i Dolnego Śląska). Wspominałem kiedyś o arboretum w Wojsławicach, które jest imponujące, ale jest w innym stylu. Poza tym, jest o wiele dalej. W Wojsławicach mamy stawy, oczka wodne, trawniki, grządki – wszystko pod linijkę. Natomiast w arboretum leśnym jest o wiele bardziej dziko. Szczególnie podobała mi się część leśno-rododendronowa, gdzie pomiędzy majestatycznymi starymi sosnami rosły wielkie rododendrony (poprawnie: różaneczniki). Z tego leśnego zagajnika wychodziło się na otwartą przestrzeń; i gdy miało się wrażenie, że to już koniec, okazywało się, że dochodzi się do furtki, a za nią kolejne rozległe tereny: łąki, trawniki, stawy, lasy. Nie zabrakło też bagna 🙂 Można tam spędzić cały dzień.