Wielkanoc

Fra Ange­li­co • Zmar­twych­wsta­nie (1440−42)

Wszyst­kim, któ­rzy choć­by spo­ra­dycz­nie odwie­dza­ją moją stro­nę, z oka­zji Świąt Wiel­kiej Nocy życzę szczę­ścia i uśmie­chów każ­de­go dnia.

Weso­łych Świąt!

Mesjasz”

Wczo­raj byłem na kon­cer­cie Fil­har­mo­nii Kali­skiej. Orkie­stra przed­sta­wi­ła wraz z Chó­rem Fil­har­mo­nii Wro­cław­skiej ora­to­rium „Mesjasz” Hän­dla. Uwiel­biam muzy­kę baro­ko­wą, więc byłem usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny; z resz­tą chy­ba nie tyl­ko ja, bo pra­wie cała sala (na 400 osób) była peł­na. Ora­to­rium jest bar­dzo dłu­gie, trwa­ło pra­wie 3 godzi­ny. Jego wadą jest to, że gdy soli­ści po pięć razy śpie­wa­li jed­no zda­nie, to robi­ło się to nużące.

Chór Fil­har­mo­nii Wrocławskiej
Agniesz­ka Fran­ków-Żela­zny- kie­row­nic­two arty­stycz­ne, przy­go­to­wa­nie chóru

ORKIESTRA FILHARMONII KALISKIEJ
Andrzej KOSENDIAK – dyrygent
Mar­ta Niedź­wiec­ka – pozytyw

w pro­gra­mie:
G. F. Haen­del – Mesjasz

A teraz słu­cham tran­smi­sji z festi­wa­lu Miste­ria Pas­cha­lia w Krakowie.

Słuchawkowi wisielce

Na począ­tek mało opty­mia­stycz­na refleksja.

Gdy byłem w gim­na­zjum (czy­li ponad 5 lat temu) poja­wi­ły się w Pol­sce (przy­naj­mniej na szer­szą ska­lę) odtwa­rza­cze mp3, czy­li tak zwa­ne „empe­trój­ki”. Dosyć szyb­ko zyski­wa­ły one na popu­lar­no­ści; rów­nież ja wte­dy naby­łem swo­je­go iPo­da shuf­fle pierw­szej gene­ra­cji, któ­re­go mam do dzi­siaj, a któ­ry dzi­siaj mógł­by zostać sprze­da­ny na Alle­gro w dzia­le „Anty­ki”.

Myślę, że melo­ma­nia, któ­ra wte­dy owład­nę­ła spo­łe­czeń­stwem, nie­dłu­go zacznie zbie­rać swo­je krwa­we żni­wo. W jaki spo­sób? A w ten, że nie­dłu­go apa­ra­ty słu­cho­we będą czymś zupeł­nie masowym.

Pro­ble­mem nie jest rzecz jasna słu­cha­nie sobie muzy­ki przez odtwa­rzacz, ale spo­sób, w jaki się to robi. Nie­ste­ty nie­któ­rzy zosta­li tak owład­nię­ci przez Lady Gagę i Justi­na Bie­be­ra, że nie mogą się bez ich hitów obyć nawet w środ­kach komu­ni­ka­cji miej­skiej. I tu poja­wia się pro­blem: bo czy się jedzie auto­bu­sem, czy tram­wa­jem – zwy­kle jest tam gło­śno. Oka­zu­je się, że nie moż­na muzy­ki słu­chać ze „zwy­kłą” gło­śno­ścią, tyl­ko trze­ba pod­gło­sić, ile się da. Ktoś mógł­by pomy­śleć, że sko­ro hałas wytwa­rza­ny przez np. auto­bus nie jest groź­ny, to jeśli pod­gło­si­my odro­bi­nę gło­śniej, tyl­ko tyl­ko, by zagłu­szyć pojazd, to nasz słuch na tym nie ucier­pi. Tak jed­nak nie jest. Słuch bowiem uszka­dza się nie od gło­śno­ści, tyl­ko od ciśnie­nia wytwa­rza­ne­go w uchu przez drga­ją­cą mem­bra­nę gło­śni­ka. Te drga­nia powo­du­ją, że ucho prze­sta­je reago­wać na deli­kat­niej­sze bodź­ce, by być w koń­cu podat­nym tyl­ko na „łupa­nie” (to z resz­tą doty­czy nie tyl­ko słuchu).

Kie­dyś było tak, że gdy ktoś miał włą­czo­ną empe­trój­kę, to tyl­ko on ją sły­szał (takie z resz­tą było zało­że­nie tego urzą­dze­nia); gdy moż­na ją było usły­szeć „przez słu­chaw­ki” użyt­kow­ni­ka, to uzna­wa­no, że taka oso­ba to „miło­śnik moc­nych wra­żeń”. Dzi­siaj to dru­gie sta­ło się regu­łą. Nagmin­ną jest pla­gą, że musi­my słu­chać czy­je­goś odtwa­rza­cza przez czy­jeś słu­chaw­ki, któ­re wci­śnię­te są prze­cież do cudze­go ucha. Cza­sem z dru­gie­go koń­ca tram­wa­ju… Pół bie­dy, gdy jest to muzy­ka na pozio­mie, ale to się nie­ste­ty rzad­ko zda­rza. Zwy­kle są to prze­bo­je eski lub radia zet. Jed­nym sło­wem – ręce opadają.

Wnio­sek jest z tego taki, że przez słu­cha­nie muzy­ki w hała­śli­wym śro­do­wi­sku, słuch będzie się uszka­dzał. Te oso­by powin­ny już zbie­rać pie­nią­dze na apa­ra­ty słu­cho­we, bo jest kwe­stią lat, gdy będą głu­che, jak pień. Dla­te­go nie słu­cham muzy­ki w środ­kach komu­ni­ka­cji miej­skiej, ani tam, gdzie jest nad­mier­ny hałas.

Wyj­ściem z tej sytu­acji są słu­chaw­ki nausz­ne lub dousz­ne. Te są jed­nak jesz­cze rzadkością.

Teraz jesz­cze coś o wyda­rze­niach bieżących.

(1) Media dono­szą o despe­ra­tach, któ­rzy nie rzu­cim zie­mi… tzn. gło­du­ją w inten­cji nie­wpro­wa­dza­nia w życie refor­my edu­ka­cji doty­czą­cej naucza­nia histo­rii. Są to chy­ba zupeł­ni igno­ran­ci, któ­rzy nie mają bla­de­go poję­cia o tym, jak wyglą­da nauka histo­rii w szko­le. Są tak prze­czu­le­ni na wszel­kie zmia­ny, że na każ­dą pró­bę zre­for­mo­wa­nia sys­te­mu – któ­ry nie jest naj­lep­szy – reagu­ją aler­gicz­ne. Ich zabie­gi są dosyć śmieszne.

Śpie­szę z wyja­śnie­niem, dla­cze­go. Sam bowiem prze­ży­łem to na wła­snej skórze.

Obec­nie sche­mat nauki histo­rii w szko­łach wyglą­da tak, że – jak to ktoś ład­nie ujął – ucznio­wie mają trzy razy od mamu­ta do Bie­ru­ta. W szko­le pod­sta­wo­wej, gim­na­zjum, liceum uczy się w kół­ko tego same­go: cały cykl od pre­hi­sto­rii do (w teo­rii) XXI wie­ku, tyle tyl­ko, że ze stop­nio­wa­nym pozio­mem trud­no­ści i szcze­gó­ło­wo­ści (nauczy­cie­le mówią na to „tech­ni­ka spi­ra­li” czy jakoś tak).

Nie­ste­ty to nie do koń­ca zda­je egza­min. Po pierw­sze dla­te­go, że licz­ba godzin histo­rii w szko­le jest mała i nauczy­ciel nie jest w sta­nie omó­wić całe­go mate­ria­łu. Jeśli więc doje­dzie do II RP, to jest to suk­ces. Po dru­gie,  szcze­gól­nie w liceum – uczniom, któ­rzy nie są w kla­sach z roz­sze­rzo­ną histo­ria, ten przed­miot czę­sto po pro­stu zwi­sa i jest jedy­nie dodat­ko­wym utrud­nie­niem, i kolej­ną kło­dą rzu­co­ną pod nogi. Roz­sąd­niej więc by było, żeby w liceum uczyć – tych, któ­rzy nie mają histo­rii na pozio­mie roz­sze­rzo­nym – tyl­ko histo­rii XX wie­ku. Jest to chy­ba jed­na z nie­licz­nych roz­sąd­nych reform edu­ka­cji w ostat­nich latach.

(2) Już pią­ty 4 dzień kwiet­nia, więc za 6 dni… wszy­scy wie­dzą co. Uak­tyw­nia­ją się już smo­leń­skie wdo­wy i posłusz­ne woj­ska radia toruń­sko­ka­to­lic­kie­go. Na nowo zaczę­to młó­cić mgłę, brzo­zę, sta­tecz­nik etc. Macie­re­wicz – w szczy­to­wej for­mie – bo może swo­je świet­ne pomy­sły gło­sić nawet na ante­nie TVN 24. A fak­ty są, jakie były.

W obronie tradycyjnie pokrzywdzonych

Nie­daw­no dowie­dzia­łem się przy­pad­kiem, że ktoś jed­nak cza­sem na tę moją stro­nę zaglą­da. Tro­chę mnie to prze­stra­szy­ło: bo z jed­nej stro­ny chciał­bym napi­sać to, co myślę (choć nie zawsze wiem jak ubrać to w sło­wa) ale z dru­giej – gdy­bym pisa­ło wszyst­ko, na co mam ocho­tę – wie­le osób być może wię­cej by się do mnie nie ode­zwa­ło 😀 Cho­ciaż może i to mieć swo­je dobre stro­ny. Tak więc mam pro­blem, bo muszę z jed­nej stro­ny pisać ostroż­nie, a z dru­giej: napi­sać to, co chcę powiedzieć.

Zacznij­my może od małe­go prze­glą­du stron inter­ne­to­wych. Zaglą­dam (niby przy­pad­ko­wo) na stro­nę Die­ce­zji Kali­skiej. A tam co nas wita na pierw­szej stro­nie? List w obro­nie kon­cer­nu medial­ne­go kościo­ła toruń­sko­ka­to­lic­kie­go. Naj­pierw było życie od poczę­cia, potem wał­ko­wa­nie zła in vitro, nie­dłu­go będzie obro­na embrio­nów, ale póki co – wyima­gi­no­wa­ne ata­ki na prze­mysł miło­ści ojca inka­sen­ta. Wśród zasług toruń­skie­go nadaw­cy wymie­nio­no m.in. ewan­ge­li­za­cję, sze­rze­nie patrio­ty­zmu i deba­ty kom­pe­tent­nych ludzi. Zapo­mnia­no jesz­cze o szko­le oplu­wa­nia i mery­to­rycz­nych dys­ku­sjach słu­cha­czy. Cie­ka­we czy gdy skry­bo­wie mojej kurii pisa­li o kom­pe­tent­nych ludziach mie­li na myśli głów­ne­go ide­olo­ga RM czy może kogoś jesz­cze bar­dziej kompetentnego…

Aura arcy­chrze­ści­jań­skiej roz­gło­śni roz­no­si się po Kali­szu. Na począt­ku roku w „Poli­ty­ce” napi­sa­no o nowym zja­wi­sku: chur­chin­gu. Wier­ni cho­dzą od kościo­ła do kościo­ła szu­ka­jąc takie­go, gdzie nie będzie kaza­nia dla mohe­ro­wych bere­tów, pety­cji w obro­nie RM czy gada­nia o nihi­liź­mie moral­nym złej i paskud­nej mło­dzie­ży, któ­ra gło­su­je na Pali­ka­ta. Moż­na zauwa­żyć, że coraz wię­cej ludzi cho­dzi do kościo­ła gar­ni­zo­no­we­go, gdzie nie się­ga­ją mac­ki nasze­go biskupa.

Morał z tego jest taki, że Kościół w Pol­sce jest głów­nym wspie­ra­ją­cy elek­to­rat Ruchu Pali­ko­ta, bo im wię­cej będzie takie­go glę­dze­nia przy ołta­rzu, tym wię­cej osób będzie gło­so­wać na „nihi­li­stów”. Tro­chę to smut­ne, bo pod­czas gdy Kościół na Zacho­dzie Euro­py sta­je na rzę­sach by przy­cią­gnąć wier­nych do sie­bie, nasz wspa­nia­ły epi­sko­pat raź­nym kro­kiem zmie­rza do prze­pa­ści. Nie wąt­pię w to, że wśród duchow­nych jest wie­lu wspa­nia­łych ludzi o któ­rych pew­nie nawet nie wie­my; szko­da tyl­ko, że na pierw­szej linii stoi Rydzyk z Michalikiem.

PS. Na dzi­siaj star­czy. Nid­gy nie przy­pusz­cza­łem, że na swo­jej stro­nie będę się taki­mi spra­wa­mi zajmować.

***


1 lute­go 2012

Wła­ści­wie każ­dy wiersz
mógł­by mieć tytuł «Chwi­la»…”

 (Wisła­wa Szymborska)

Film, książka i koncert

Rok zakoń­czy­łem kul­tu­ral­nie, kul­tu­ral­nie mogę więc go też zacząć.

Nie­bez­piecz­na metoda

(1) Po pierw­sze w śro­dę byłem na fil­mie „Nie­bez­piecz­na meto­da”. Nie wiem, co mam o nim napi­sać, bo recen­zje ma śred­nio pochleb­ne – mnie jed­nak się podo­bał; było to dobrze zain­we­sto­wa­ne 15 zł, tym bar­dziej, że pro­jek­cja odby­ła się w kinie stu­dyj­nym, z sze­ścio­ma inny­mi oso­ba­mi na widow­ni. Tro­chę mnie to dzi­wi­ło: nie jest to może film kaso­wy, ze wzglę­du na tema­ty­kę (wyma­ga deli­kat­ne­go wysi­le­nia mózgow­ni­cy, nie ma tu nie­bie­skich stwo­rów ani kosmo­su); akto­rzy, któ­rzy w nim zagra­li, to jed­nak nie tru­pa pro­win­cjo­nal­ne­go teatru: Keira Kni­gh­tley, Vig­go Mor­ten­sen. A jed­nak film prze­szedł zupeł­nie bez echa, choć jego zwia­stun widzia­łem już ze trzy mie­sią­ce temu.

Film opo­wia­da o trzech oso­bach: Freu­dzie, Jun­gu i jesz­cze jakieś pan­nie Spiel­re­in, któ­ra naj­pierw jest pacjent­ką tego dru­gie­go, a potem sama sta­je się leka­rzem. Gdy­by ktoś chciał dowie­dzieć się cze­goś o psy­cho­ana­li­zie, to się raczej zawie­dzie, bo infor­ma­cje przed­sta­wio­ne w fil­mie są raczej szcząt­ko­we; co gor­sza – auto­rzy nawią­zu­ją do kon­flik­tu pomię­dzy Jun­giem i Freu­dem, ale wła­ści­wie nie wia­do­mo skąd on się wziął. Dla mnie – dogma­tycz­ne spo­ry przed­sta­wio­ne w fil­mie były męt­ne i nie­zro­zu­mia­łe. Dener­wu­ją­ce są też prze­sko­ki cza­so­we w akcji.

Za to Keira Kni­gh­tley (zna­na choć­by z wyjąt­ko­wo sła­bej ekra­ni­za­cji „Dumy i uprze­dze­nia”) świet­nie – w moim odczu­ciu – gra oso­bę cho­rą psy­chicz­nie; ata­ki histe­rii w jej wyko­na­niu są wyjąt­ko­wo wiarygodne.

Umber­to Eco – „Cmen­tarz w Pradze”

(2) W pew­nej mie­rze wią­że się to z dru­gą rze­czą, o któ­rej chcia­łem napi­sać: tj. o książ­ce Umber­to Eco „Cmen­tarz w Pra­dze”. Podob­no recen­zje nie zawsze były na jej temat pochleb­ne, ale nie wiem, bo ich nie czy­ta­łem, bo po co się zra­żać; tak czy owak Eco pozo­sta­je dla mnie zna­ko­mi­tym pisa­rzem, choć może z jego ksią­żek bije lek­kie zadęcie.

Opo­wieść jest dosyć nie­kon­wen­cjo­nal­na i mogę to stwier­dzić, choć nie prze­czy­ta­łem jesz­cze 200 stron. Jak na razie – mamy tu trzech nar­ra­to­rów i dla każ­de­go jest prze­wi­dzia­na inna czcion­ka. Przy­znam, że począt­ko­wo myśla­łem, że jest to błąd skła­du. Głów­nym boha­te­rem jest fał­szerz doku­men­tów Simo­ni­ni, o dosyć dziw­nych poglą­dach, choć nie zawsze moż­na to zro­zu­mieć, bo wyma­ga to choć­by jakiejś zna­jo­mo­ści histo­rii Włoch. Sam się w tym tro­chę gubię. I to jest chy­ba sła­bość ksią­żek Eco; wyda­je się, że chwi­la­mi jest w nich za dużo „eru­dy­cyj­no­ści”, co zwy­kle jest dobre, ale nie w książ­kach dla zwy­kłe­go zja­da­cze chle­ba. Tak czy owak, czy­ta się dobrze, choć nie ukry­wam – nie wszyst­ko jest zro­zu­mia­łe. Jed­nak, gdy czy­ta­łem „Imię róży”, mia­łem takie samo wrażenie.

Moim zda­niem, książ­ka war­ta jest pole­ce­nia. Dla zachę­ty – jak fał­szerz opi­su­je swo­ją profesję:

— Nie zro­zum mnie źle, dro­gi Simo­ne – tłu­ma­czył zwra­ca­jąc się już do nie­go per ty. – Ja nie spo­rzą­dzam doku­men­tów fał­szy­wych, lecz kopie doku­men­tów auten­tycz­nych, któ­re zgi­nę­ły lub któ­re przez pro­sty przy­pa­dek nigdy nie powsta­ły, ale któ­re mogły i powin­ny były powstać.

(3) I jesz­cze coś z zupeł­nie innej becz­ki. Wczo­raj byłem na kon­cer­cie nowo­rocz­nym w Fil­har­mo­nii Kali­skiej. Było jesz­cze wię­cej atrak­cji niż zwy­kle, w tym oczy­wi­ście „Marsz Radeckiego”.

J. Strauss – Uwer­tu­ra do ope­ry ” Zemsta nietoperza”
A. Dvo­rak – 4 tań­ce słowiańskie
M. Ravel – Tzigane
J. Strauss – Czar­dasz z ope­ry „Rit­ter Pasman”
J. Brahms – 3 tań­ce węgierskie
P. Sara­sa­te – Melo­die cygańskie

Na koniec roku

To będzie dwu­dzie­sty ósmy – i pew­nie ostat­ni – wpis w tym roku. Cie­ka­we, jak mi pój­dzie w Nowym Roku. Na deser: zdję­cie z Kalisza:

Ratusz w Kaliszu

W tym roku żad­ne spek­ta­ku­lar­ne wyda­rze­nia nie mia­ły miej­sca, nawet na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu 🙂 Dobrze, że przy­naj­mniej pierw­szy rok stu­diów za mną i wła­ści­wie, to jestem w poło­wie drugiego.

Szczę­śli­we­go Nowe­go Roku!

Grudniowy dylemat

Pastwi­łem się wczo­raj nad wie­ko­pom­nym dzie­łem Ter­ren­ce­’a Malic­ka i zupeł­nie prze­sze­dłem obo­jęt­nie wobec fak­tu Świąt Boże­go Naro­dze­nia. Cze­ka­łem na nie dwa­na­ście mie­się­cy, a ich już nie ma. Chęt­nie bym sobie posłu­chał jesz­cze swo­jej kolek­cji muzy­ki bożo­na­ro­dze­nio­wej – lek­kich ame­ry­kań­skich pio­se­nek, czy choć­by „Baro­ko­wych Świąt”, ale nie jestem pewien, czy wypa­da. Przez cały rok nie słu­cha­łem pły­ty Lore­eny McKen­nitt „A win­ter…” (coś­tam) cze­ka­jąc na odpo­wied­nią chwi­lę, tj. Wigi­lię – nie chciał­bym bowiem, żeby mi te utwo­ry się znu­dzi­ły lub spo­wsze­dnia­ły; nie miał­bym wte­dy, cze­go słu­chać za rok. Tak czy owak, nie wiem, co teraz zro­bić. Na szczę­ście zosta­ło jesz­cze parę wol­nych dni. Poza tym zbli­ża się koniec roku i wszyst­kie sta­cje tele­wi­zyj­ne będą się prze­ści­gać na pod­su­mo­wa­nia i „nju­sy roku” – któ­ra kata­stro­fa była naj­więk­sza, w któ­rym ata­ku ter­ro­ry­stycz­nym zgi­nę­ło naj­wię­cej ludzi etc. Strach włą­czać telewizor.

Drzewo o niczym

W ostat­niej „Poli­ty­ce” moż­na prze­czy­tać o tym, że film „Drze­wo życia” został uzna­ny jako naj­pierw­szo­rzęd­niej­szy. Szko­da tyl­ko, że nie wia­do­mo, czy jest to pierw­szy – w sen­sie naj­lep­szy fil­my, czy pierw­szy – w sen­sie nalep­szy od koń­ca, czy­li naj­gor­szy film mija­ją­ce­go roku. Tak się skła­da, że jakiś czas temu mia­łem oka­zję go obej­rzeć, więc skła­niam się raczej ku tej dru­giej opinii.

Film jest istot­nie pięk­ny, zdję­cia są – wspa­nia­łe. Pięk­ne zdję­cia, nie­zła muzy­ka. Szko­da tyl­ko, że jest to film zupeł­nie o niczym. Gniot strasz­ny. Bez żad­nej fabu­ły, bez akcji, bez dia­lo­gów. Nie moż­na nawet powie­dzieć, że jest to „glę­dze­nie o niczym”, bo tam nikt zupeł­nie nie glę­dzi. Coś strasz­ne­go. Dwie godzi­ny sie­dzia­łem przed ekra­nem z nie­usta­ją­cą nadzie­ją, że akcja jakoś się roz­krę­ci. Lubię fil­my egzy­sten­cjal­ne, ale takie, z któ­rych coś wyni­ka. A tu – zupeł­nie nie wia­do­mo, co powie­dzieć. Począ­tek jest intry­gu­ją­cy, ale dalej jest coraz gorzej. W fil­mie przed­sta­wio­no – nie wia­do­mo po kie­go grzy­ba – jakieś reak­cje che­micz­ne, zdję­cia kosmo­su etc.; było­by to ład­ne, to praw­da, ale przez minu­tę-dwie. A nie przez minut dwa­dzie­ścia. Z wci­śnię­ty­mi na siłę zdję­cia­mi dino­zau­rów. Żenujące.

Oto, co moż­na prze­czy­tać w inter­ne­cie na forach dyskusyjnych:

To fatal­ny gniot, a nie arcy­dzie­ło. O ile w sto­sun­ku do fil­mu moż­na użyć okre­śle­nia „gra­fo­ma­nia”, to do tego „cze­goś” pasu­je ono idealnie.
(…) „Drze­wo życia” to pseu­do­ar­ty­stycz­ny gniot, uda­ją­cy że ma coś waż­ne­go do powie­dze­nia, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści nie mówi zupeł­nie nic. W pocię­tych, poszat­ko­wa­nych uję­ciach dosta­je­my pomie­sza­nie roz­pa­czy mat­ki po zmar­łym synu, wspo­mnień z dzie­ciń­stwa bra­ta zmar­łe­go (sta­no­wią­cych zle­pek wsze­la­kich moż­li­wych bana­łów, jakie w kinie powie­dzia­no na temat rodzi­ny), wizji – nie wia­do­mo czy prze­ży­wa­nych we śnie, czy w trak­cie modli­twy – i scen będą­cych nie­udol­nym naśla­dow­nic­twem fil­mów w rodza­ju „Koy­aani­sqat­si” czy „Home” (a cały film wygla­da na nie­udol­ną pró­bę naśla­do­wa­nia „Mr Nobo­dy”). To wszyst­ko pod­la­ne pada­ją­cy­mi z offu pate­tycz­ny­mi wypo­wie­dzia­mi kie­ro­wa­ny­mi do Boga i nie­zno­śnie iry­tu­ją­cą muzy­ką (któ­ra w zało­że­niu mia­ła chy­ba być pod­nio­sła i uro­czy­sta, ale wyszła wła­śnie iry­tu­ją­ca). Pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi sce­na­mi fil­mu nagmin­nie nad­uży­wa­ne są też wyciem­nie­nia, mają­ce chy­ba zaak­cen­to­wać to, jak bar­dzo nic nie wyni­ka ze sce­ny, któ­ra wła­śnie się zakoń­czy­ła, i dać widzo­wi chwi­lę cza­su na zasta­no­wie­nie, dla­cze­go on wła­ści­wie jesz­cze to oglą­da… Wysie­dze­nie dwóch godzin z hakiem na tym „czymś” to napraw­dę wiel­ki wysiłek.

Oce­na na Film­we­bie: 5,8 – jed­nym sło­wem – dno.

Kino i teatr

O ile pamię­tam, wspo­mnia­łem coś ostat­nio o nie­zbęd­nym dla każ­de­go pro­ce­sie odcha­mia­nia. To zna­czy – nie­zbęd­nej koniecz­no­ści obco­wa­nia – od cza­su do cza­su – z kul­tu­rą, na tym ziem­skim pado­le 🙂 W tym roku aka­de­mic­kim byłem się odcha­mić jak dotąd dwa razy: w paź­dzier­ni­ku byłem na fil­mie „Habe­mus Papam”, a zale­d­wie trzy dni temu na bale­cie „Romeo i Julia”. Poza tym czy­tam prze­cież jesz­cze książ­ki i słu­cham dobrej muzy­ki, ale nie wiem, czy to wystar­czy do zeskro­ba­nia cham­stwa powsze­dnie­go. By usu­nąć grub­szą war­stwę potrzeb­na jest tera­pia szo­ko­wa – np. balet albo ope­ra (nawet teatr dra­ma­tycz­ny to chy­ba za mało) 🙂

Na począt­ku – o tym pierw­szym – fil­mie „Habe­mus Papam” w reży­se­rii wło­skie­go reży­se­ra Nan­nie­go Moret­tie­go. Mamy tam też pol­ską repre­zen­ta­cję w oso­bie Jerze­go Stuhra.

To dru­gi film tego reży­se­ra, któ­ry widzia­łem (pierw­szym był „Pokój syna”) i jak zwy­kle reży­ser ten, gra wła­ści­wie w swo­im fil­mie głów­ną rolę. Co wię­cej, jak w poprzed­nim fil­mie, gra tu oso­bę okre­ślo­nej pro­fe­sji – psy­cho­ana­li­ty­ka, i to naj­lep­sze­go. Freud pew­nie by się tu popa­stwił nad skry­wa­ny­mi marzeniami.

Podob­no sam reży­ser jest woju­ją­cym i zatwar­dzia­łem ate­istą, więc gdy zro­bił film o jądrze Kościo­ła Kato­lic­kie­go, od razu eta­to­wi krzy­ka­cze zro­bi­li raban, że na pew­no jest zły i anty­kle­ry­kal­ny. Nic bar­dziej myl­ne­go! Kościół być może jest tutaj poka­za­ny po tro­sze w krzy­wym zwier­cia­dle, ale na pew­no jest to wizja dosyć przy­chyl­na, ale może też tro­chę pobłaż­li­wa. Obraz opo­wia­da bowiem o nie­szczę­snym kar­dy­na­le, któ­ry wbrew wła­snej woli został wybra­ny na papie­ża i pod naci­skiem „opi­nii kar­dy­nal­skiej” zgo­dził się przy­jąć urząd. A potem wpadł w głę­bo­ką depre­sję, na co rzecz­nik Sto­li­cy Apo­stol­skiej – gra­ny przez J. Stuh­ra – posta­no­wił wezwać psy­cho­ana­li­ty­ka. War­to zobaczyć.

Po dru­gie – „Romeo i Julia” w Ope­rze w Pozna­niu. Sytu­acja jest pew­nie taka, jak w przy­pad­ku „Tosci”, gdy pierw­szy raz byłem w ope­rze. Gdy­bym oglą­dał to w tele­wi­zor­ni albo na DVD, wynu­dził­bym się pew­nie okrop­nie. Jed­nak na żywo – jest to świet­ne wido­wi­sko, nawet gdy sie­dzi się na jaskółkach.

Balet jest dosyć naiw­ny pod wzglę­dem prze­ka­zu, takie przy­naj­mniej odnio­słem wra­że­nie. Jest jed­nak bar­dzo suge­styw­ny, więc nawet, jeśli ktoś o nie­szczę­śli­wych kochan­kach nigdy nie sły­szał, to i tak domy­śli się, o co cała afe­ra. Muzy­ka świet­na (i na pew­no lżej­sza, bo bar­dziej współ­cze­sna). Z tego bale­tu pocho­dzi dosko­na­le zna­ny „Taniec rycer­ski”. Szko­da tyl­ko, że sce­no­gra­fia była raczej rozczarowująca.

Od jutra zima

Pra­wie mie­siąc minął od kie­dy ostat­ni raz zaszczy­ci­łem tę stro­nę jakimś swo­im wpi­sem – tak się nie­ste­ty ukła­da, że albo nie mam czas, albo mi się nie chce albo o tym zapo­mnę. Teraz mam czas i mi się chce, więc szyb­ko coś tutaj wyskro­bię. Cho­ciaż nie ma chy­ba nawet za bar­dzo o czym.

Sie­dzę sobie teraz w biblio­te­ce, bo tu jest lep­szy inter­net; mam przy tym nadzie­ję, że uda mi się jakieś zdję­cia wgrać i się nimi podzie­lić. Spę­dzam ten łikend w Pozna­niu – i to na pew­no ostat­ni w tym roku, przy­naj­mniej kalen­da­rzo­wym. Za trzy tygo­dnie Boże Naro­dze­nie, czy­li naj­przy­jem­niej­sze świę­to w roku. Ale jest nie­ste­ty pro­blem: pogo­da. Zima wyjąt­ko­wo nawa­la w tym roku, a wła­ści­wie to nie może powie­dzieć, że cokol­wiek robi, bo tak wła­ści­wie, to jej nie ma. Po pro­stu – nie poja­wi­ła się; ale co o tym będę pisał, prze­cież każ­dy ma w domu ter­mo­metr i widzi, a jak nie ma ter­mo­me­tru, to sobie to może orga­no­lep­tycz­nie spraw­dzić wycho­dząc na dwór. Tem­pe­ra­tu­ra od dwóch tygo­dni nie spa­dła poni­żej zera, pogo­da dosyć ład­na, cie­pło, tro­chę tyl­ko deszcz wczo­raj padał. Ale od jutra ma się wszyst­ko napra­wić – będzie śnieg!

Jesień jest oczy­wi­ście naj­pięk­niej­szą porą roku ze wszyst­kich, ale chy­ba powo­li zaczę­ła mi się nudzić.

Dzi­siaj odwie­dzi­łem Park Sołac­ki i zro­bi­łem tam parę zdjęć. Jakość sła­ba, ale tak to jest, jak się robi zdję­cia apa­ra­tem w tele­fo­nie przy złym świetle.

 

Wał­ku­ję tak w kół­ko tę pogo­dę, to mógł­bym napi­sać też coś cie­kaw­sze­go: nie wiem tyl­ko o czym. Jak będę pamię­tał, to napi­szę o fil­mie na któ­rym byłem – „Habe­mus papam”, poza tym za dwa tygo­dnię pój­dę na balet „Romeo i Julia”, ale nie wiem, czy cokol­wiek zoba­czę, bo sie­dzę w ostat­nim rzę­dzie na dru­gim bal­ko­nie. Poza tym wciąż jestem na dru­gim roku stu­diów; zaczy­na­ją nie­któ­rzy już z lek­kim nie­po­ko­jem wyma­wiać sło­wo na s.….

11 listopada (11.11.11)

I pro­szę – dopie­ro co jed­ne świę­ta się skoń­czy­ły, a już mamy następ­ne. Dzi­siaj bowiem przy­pa­da Świę­to Nie­pod­le­gło­ści, któ­re choć miłe i przy­jem­ne, to nie zapew­nia takich atrak­cji jak Wszyst­kich Świę­tych (w cza­sie któ­rych moż­na upra­wiać grob­bing). No i pogo­da nie jest już taka, jak była, bo znacz­nie się ozię­bi­ło, ale kogo to obcho­dzi, gdy nie trze­ba wca­le z domu wycho­dzić, tyl­ko moż­na grzać kula­sy przy kaloryferze.

Google pamię­ta

Uro­czy­stość, któ­rą dzi­siaj obcho­dzi­my wywo­łu­je nie­ste­ty też tro­chę mie­sza­ne uczu­cia, gdy pomy­śli się o atrak­cjach, któ­re nie­któ­rzy chcą zgo­to­wać innym. Mówię tu o pla­no­wa­nych „mar­szach nie­pod­le­gło­ści” orga­ni­zo­wa­nych przez szo­wi­ni­stów i kse­no­fo­bów z Mło­dzie­ży Wszech­pol­skiej i tym podob­nych róż­nych śmiesz­nych orga­ni­za­cji. W Kali­szu nam to nie gro­zi, ale w więk­szych mia­stach moż­na spo­dzie­wać się burd wywo­ły­wa­nych przez wszech­po­la­ków w asy­ście kibo­li i róż­nych faszy­zu­ją­cych ugru­po­wań. Ich zda­niem marsz jest to marsz patrio­tów, ale jakoś w SJP nie natra­fi­łem na żad­ne stwier­dze­nie suge­ru­ją­ce, że patrio­ta to ktoś, kto bie­ga z pochod­nia­mi po uli­cy krzy­cząc, że „Pol­ska dla Pola­ków” i „Żydzi na Madagaskar”.

Sko­ro wał­ku­ję już ten nie­przy­jem­ny temat, to dodam do tego dru­gi. Cho­dzi mi mia­no­wi­cie o kne­blo­wa­nie ks. Boniec­kie­go. Oczy­wi­ście, sko­ro nale­ży on do zgro­ma­dze­nia maria­nów, to winien jest im posłu­szeń­stwo, bo pew­nie tako­we ślu­bo­wał. Szko­da tyl­ko, że ktoś, kto pod­jął tę decy­zję zapo­mniał o tym, że w ten spo­sób zmu­sza się do mil­cze­nia jeden z nie­licz­nych gło­sów roz­sąd­ku w pol­skim Koście­le. Epi­sko­pat każe nam słu­chać radia ojca-inka­sen­ta, któ­re z chrze­ści­jań­ską miło­ścią bliź­nie­go ma nie­wie­le wspól­ne­go, bo i po co, sko­ro łatwiej wci­skać ludziom kit – a zabra­nia wypo­wia­da­nia się czło­wie­ko­wi, któ­ry robi co może, by nie znie­chę­cać (bo w tej mate­rii Epi­sko­pat radzi sobie świet­nie), a wręcz zachę­cać do Kościo­ła. Cie­ka­we, kie­dy sza­now­na Kon­fe­ren­cja zre­flek­tu­je się, że w ten spo­sób postę­pu­jąc szko­dzi przede wszyst­kim sobie.