Wszystkim, którzy choćby sporadycznie odwiedzają moją stronę, z okazji Świąt Wielkiej Nocy życzę szczęścia i uśmiechów każdego dnia.
Wesołych Świąt!
wycieczki, krajobrazy, zdjęcia i inne głupoty
Wszystkim, którzy choćby sporadycznie odwiedzają moją stronę, z okazji Świąt Wielkiej Nocy życzę szczęścia i uśmiechów każdego dnia.
Wesołych Świąt!
Wczoraj byłem na koncercie Filharmonii Kaliskiej. Orkiestra przedstawiła wraz z Chórem Filharmonii Wrocławskiej oratorium „Mesjasz” Händla. Uwielbiam muzykę barokową, więc byłem usatysfakcjonowany; z resztą chyba nie tylko ja, bo prawie cała sala (na 400 osób) była pełna. Oratorium jest bardzo długie, trwało prawie 3 godziny. Jego wadą jest to, że gdy soliści po pięć razy śpiewali jedno zdanie, to robiło się to nużące.
Chór Filharmonii Wrocławskiej
Agnieszka Franków-Żelazny- kierownictwo artystyczne, przygotowanie chóruORKIESTRA FILHARMONII KALISKIEJ
Andrzej KOSENDIAK – dyrygent
Marta Niedźwiecka – pozytyww programie:
G. F. Haendel – Mesjasz
A teraz słucham transmisji z festiwalu Misteria Paschalia w Krakowie.
Na początek mało optymiastyczna refleksja.
Gdy byłem w gimnazjum (czyli ponad 5 lat temu) pojawiły się w Polsce (przynajmniej na szerszą skalę) odtwarzacze mp3, czyli tak zwane „empetrójki”. Dosyć szybko zyskiwały one na popularności; również ja wtedy nabyłem swojego iPoda shuffle pierwszej generacji, którego mam do dzisiaj, a który dzisiaj mógłby zostać sprzedany na Allegro w dziale „Antyki”.
Myślę, że melomania, która wtedy owładnęła społeczeństwem, niedługo zacznie zbierać swoje krwawe żniwo. W jaki sposób? A w ten, że niedługo aparaty słuchowe będą czymś zupełnie masowym.
Problemem nie jest rzecz jasna słuchanie sobie muzyki przez odtwarzacz, ale sposób, w jaki się to robi. Niestety niektórzy zostali tak owładnięci przez Lady Gagę i Justina Biebera, że nie mogą się bez ich hitów obyć nawet w środkach komunikacji miejskiej. I tu pojawia się problem: bo czy się jedzie autobusem, czy tramwajem – zwykle jest tam głośno. Okazuje się, że nie można muzyki słuchać ze „zwykłą” głośnością, tylko trzeba podgłosić, ile się da. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro hałas wytwarzany przez np. autobus nie jest groźny, to jeśli podgłosimy odrobinę głośniej, tylko tylko, by zagłuszyć pojazd, to nasz słuch na tym nie ucierpi. Tak jednak nie jest. Słuch bowiem uszkadza się nie od głośności, tylko od ciśnienia wytwarzanego w uchu przez drgającą membranę głośnika. Te drgania powodują, że ucho przestaje reagować na delikatniejsze bodźce, by być w końcu podatnym tylko na „łupanie” (to z resztą dotyczy nie tylko słuchu).
Kiedyś było tak, że gdy ktoś miał włączoną empetrójkę, to tylko on ją słyszał (takie z resztą było założenie tego urządzenia); gdy można ją było usłyszeć „przez słuchawki” użytkownika, to uznawano, że taka osoba to „miłośnik mocnych wrażeń”. Dzisiaj to drugie stało się regułą. Nagminną jest plagą, że musimy słuchać czyjegoś odtwarzacza przez czyjeś słuchawki, które wciśnięte są przecież do cudzego ucha. Czasem z drugiego końca tramwaju… Pół biedy, gdy jest to muzyka na poziomie, ale to się niestety rzadko zdarza. Zwykle są to przeboje eski lub radia zet. Jednym słowem – ręce opadają.
Wniosek jest z tego taki, że przez słuchanie muzyki w hałaśliwym środowisku, słuch będzie się uszkadzał. Te osoby powinny już zbierać pieniądze na aparaty słuchowe, bo jest kwestią lat, gdy będą głuche, jak pień. Dlatego nie słucham muzyki w środkach komunikacji miejskiej, ani tam, gdzie jest nadmierny hałas.
Wyjściem z tej sytuacji są słuchawki nauszne lub douszne. Te są jednak jeszcze rzadkością.
Teraz jeszcze coś o wydarzeniach bieżących.
(1) Media donoszą o desperatach, którzy nie rzucim ziemi… tzn. głodują w intencji niewprowadzania w życie reformy edukacji dotyczącej nauczania historii. Są to chyba zupełni ignoranci, którzy nie mają bladego pojęcia o tym, jak wygląda nauka historii w szkole. Są tak przeczuleni na wszelkie zmiany, że na każdą próbę zreformowania systemu – który nie jest najlepszy – reagują alergiczne. Ich zabiegi są dosyć śmieszne.
Śpieszę z wyjaśnieniem, dlaczego. Sam bowiem przeżyłem to na własnej skórze.
Obecnie schemat nauki historii w szkołach wygląda tak, że – jak to ktoś ładnie ujął – uczniowie mają trzy razy od mamuta do Bieruta. W szkole podstawowej, gimnazjum, liceum uczy się w kółko tego samego: cały cykl od prehistorii do (w teorii) XXI wieku, tyle tylko, że ze stopniowanym poziomem trudności i szczegółowości (nauczyciele mówią na to „technika spirali” czy jakoś tak).
Niestety to nie do końca zdaje egzamin. Po pierwsze dlatego, że liczba godzin historii w szkole jest mała i nauczyciel nie jest w stanie omówić całego materiału. Jeśli więc dojedzie do II RP, to jest to sukces. Po drugie, szczególnie w liceum – uczniom, którzy nie są w klasach z rozszerzoną historia, ten przedmiot często po prostu zwisa i jest jedynie dodatkowym utrudnieniem, i kolejną kłodą rzuconą pod nogi. Rozsądniej więc by było, żeby w liceum uczyć – tych, którzy nie mają historii na poziomie rozszerzonym – tylko historii XX wieku. Jest to chyba jedna z nielicznych rozsądnych reform edukacji w ostatnich latach.
(2) Już piąty 4 dzień kwietnia, więc za 6 dni… wszyscy wiedzą co. Uaktywniają się już smoleńskie wdowy i posłuszne wojska radia toruńskokatolickiego. Na nowo zaczęto młócić mgłę, brzozę, statecznik etc. Macierewicz – w szczytowej formie – bo może swoje świetne pomysły głosić nawet na antenie TVN 24. A fakty są, jakie były.
Niedawno dowiedziałem się przypadkiem, że ktoś jednak czasem na tę moją stronę zagląda. Trochę mnie to przestraszyło: bo z jednej strony chciałbym napisać to, co myślę (choć nie zawsze wiem jak ubrać to w słowa) ale z drugiej – gdybym pisało wszystko, na co mam ochotę – wiele osób być może więcej by się do mnie nie odezwało 😀 Chociaż może i to mieć swoje dobre strony. Tak więc mam problem, bo muszę z jednej strony pisać ostrożnie, a z drugiej: napisać to, co chcę powiedzieć.
Zacznijmy może od małego przeglądu stron internetowych. Zaglądam (niby przypadkowo) na stronę Diecezji Kaliskiej. A tam co nas wita na pierwszej stronie? List w obronie koncernu medialnego kościoła toruńskokatolickiego. Najpierw było życie od poczęcia, potem wałkowanie zła in vitro, niedługo będzie obrona embrionów, ale póki co – wyimaginowane ataki na przemysł miłości ojca inkasenta. Wśród zasług toruńskiego nadawcy wymieniono m.in. ewangelizację, szerzenie patriotyzmu i debaty kompetentnych ludzi. Zapomniano jeszcze o szkole opluwania i merytorycznych dyskusjach słuchaczy. Ciekawe czy gdy skrybowie mojej kurii pisali o kompetentnych ludziach mieli na myśli głównego ideologa RM czy może kogoś jeszcze bardziej kompetentnego…
Aura arcychrześcijańskiej rozgłośni roznosi się po Kaliszu. Na początku roku w „Polityce” napisano o nowym zjawisku: churchingu. Wierni chodzą od kościoła do kościoła szukając takiego, gdzie nie będzie kazania dla moherowych beretów, petycji w obronie RM czy gadania o nihiliźmie moralnym złej i paskudnej młodzieży, która głosuje na Palikata. Można zauważyć, że coraz więcej ludzi chodzi do kościoła garnizonowego, gdzie nie sięgają macki naszego biskupa.
Morał z tego jest taki, że Kościół w Polsce jest głównym wspierający elektorat Ruchu Palikota, bo im więcej będzie takiego ględzenia przy ołtarzu, tym więcej osób będzie głosować na „nihilistów”. Trochę to smutne, bo podczas gdy Kościół na Zachodzie Europy staje na rzęsach by przyciągnąć wiernych do siebie, nasz wspaniały episkopat raźnym krokiem zmierza do przepaści. Nie wątpię w to, że wśród duchownych jest wielu wspaniałych ludzi o których pewnie nawet nie wiemy; szkoda tylko, że na pierwszej linii stoi Rydzyk z Michalikiem.
PS. Na dzisiaj starczy. Nidgy nie przypuszczałem, że na swojej stronie będę się takimi sprawami zajmować.
¶
1 lutego 2012
„Właściwie każdy wiersz
mógłby mieć tytuł «Chwila»…”(Wisława Szymborska)
Rok zakończyłem kulturalnie, kulturalnie mogę więc go też zacząć.
(1) Po pierwsze w środę byłem na filmie „Niebezpieczna metoda”. Nie wiem, co mam o nim napisać, bo recenzje ma średnio pochlebne – mnie jednak się podobał; było to dobrze zainwestowane 15 zł, tym bardziej, że projekcja odbyła się w kinie studyjnym, z sześcioma innymi osobami na widowni. Trochę mnie to dziwiło: nie jest to może film kasowy, ze względu na tematykę (wymaga delikatnego wysilenia mózgownicy, nie ma tu niebieskich stworów ani kosmosu); aktorzy, którzy w nim zagrali, to jednak nie trupa prowincjonalnego teatru: Keira Knightley, Viggo Mortensen. A jednak film przeszedł zupełnie bez echa, choć jego zwiastun widziałem już ze trzy miesiące temu.
Film opowiada o trzech osobach: Freudzie, Jungu i jeszcze jakieś pannie Spielrein, która najpierw jest pacjentką tego drugiego, a potem sama staje się lekarzem. Gdyby ktoś chciał dowiedzieć się czegoś o psychoanalizie, to się raczej zawiedzie, bo informacje przedstawione w filmie są raczej szczątkowe; co gorsza – autorzy nawiązują do konfliktu pomiędzy Jungiem i Freudem, ale właściwie nie wiadomo skąd on się wziął. Dla mnie – dogmatyczne spory przedstawione w filmie były mętne i niezrozumiałe. Denerwujące są też przeskoki czasowe w akcji.
Za to Keira Knightley (znana choćby z wyjątkowo słabej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia”) świetnie – w moim odczuciu – gra osobę chorą psychicznie; ataki histerii w jej wykonaniu są wyjątkowo wiarygodne.
(2) W pewnej mierze wiąże się to z drugą rzeczą, o której chciałem napisać: tj. o książce Umberto Eco „Cmentarz w Pradze”. Podobno recenzje nie zawsze były na jej temat pochlebne, ale nie wiem, bo ich nie czytałem, bo po co się zrażać; tak czy owak Eco pozostaje dla mnie znakomitym pisarzem, choć może z jego książek bije lekkie zadęcie.
Opowieść jest dosyć niekonwencjonalna i mogę to stwierdzić, choć nie przeczytałem jeszcze 200 stron. Jak na razie – mamy tu trzech narratorów i dla każdego jest przewidziana inna czcionka. Przyznam, że początkowo myślałem, że jest to błąd składu. Głównym bohaterem jest fałszerz dokumentów Simonini, o dosyć dziwnych poglądach, choć nie zawsze można to zrozumieć, bo wymaga to choćby jakiejś znajomości historii Włoch. Sam się w tym trochę gubię. I to jest chyba słabość książek Eco; wydaje się, że chwilami jest w nich za dużo „erudycyjności”, co zwykle jest dobre, ale nie w książkach dla zwykłego zjadacze chleba. Tak czy owak, czyta się dobrze, choć nie ukrywam – nie wszystko jest zrozumiałe. Jednak, gdy czytałem „Imię róży”, miałem takie samo wrażenie.
Moim zdaniem, książka warta jest polecenia. Dla zachęty – jak fałszerz opisuje swoją profesję:
— Nie zrozum mnie źle, drogi Simone – tłumaczył zwracając się już do niego per ty. – Ja nie sporządzam dokumentów fałszywych, lecz kopie dokumentów autentycznych, które zginęły lub które przez prosty przypadek nigdy nie powstały, ale które mogły i powinny były powstać.
(3) I jeszcze coś z zupełnie innej beczki. Wczoraj byłem na koncercie noworocznym w Filharmonii Kaliskiej. Było jeszcze więcej atrakcji niż zwykle, w tym oczywiście „Marsz Radeckiego”.
J. Strauss – Uwertura do opery ” Zemsta nietoperza”
A. Dvorak – 4 tańce słowiańskie
M. Ravel – Tzigane
J. Strauss – Czardasz z opery „Ritter Pasman”
J. Brahms – 3 tańce węgierskie
P. Sarasate – Melodie cygańskie
To będzie dwudziesty ósmy – i pewnie ostatni – wpis w tym roku. Ciekawe, jak mi pójdzie w Nowym Roku. Na deser: zdjęcie z Kalisza:
W tym roku żadne spektakularne wydarzenia nie miały miejsca, nawet na Krakowskim Przedmieściu 🙂 Dobrze, że przynajmniej pierwszy rok studiów za mną i właściwie, to jestem w połowie drugiego.
Szczęśliwego Nowego Roku!
Pastwiłem się wczoraj nad wiekopomnym dziełem Terrence’a Malicka i zupełnie przeszedłem obojętnie wobec faktu Świąt Bożego Narodzenia. Czekałem na nie dwanaście miesięcy, a ich już nie ma. Chętnie bym sobie posłuchał jeszcze swojej kolekcji muzyki bożonarodzeniowej – lekkich amerykańskich piosenek, czy choćby „Barokowych Świąt”, ale nie jestem pewien, czy wypada. Przez cały rok nie słuchałem płyty Loreeny McKennitt „A winter…” (cośtam) czekając na odpowiednią chwilę, tj. Wigilię – nie chciałbym bowiem, żeby mi te utwory się znudziły lub spowszedniały; nie miałbym wtedy, czego słuchać za rok. Tak czy owak, nie wiem, co teraz zrobić. Na szczęście zostało jeszcze parę wolnych dni. Poza tym zbliża się koniec roku i wszystkie stacje telewizyjne będą się prześcigać na podsumowania i „njusy roku” – która katastrofa była największa, w którym ataku terrorystycznym zginęło najwięcej ludzi etc. Strach włączać telewizor.
W ostatniej „Polityce” można przeczytać o tym, że film „Drzewo życia” został uznany jako najpierwszorzędniejszy. Szkoda tylko, że nie wiadomo, czy jest to pierwszy – w sensie najlepszy filmy, czy pierwszy – w sensie nalepszy od końca, czyli najgorszy film mijającego roku. Tak się składa, że jakiś czas temu miałem okazję go obejrzeć, więc skłaniam się raczej ku tej drugiej opinii.
Film jest istotnie piękny, zdjęcia są – wspaniałe. Piękne zdjęcia, niezła muzyka. Szkoda tylko, że jest to film zupełnie o niczym. Gniot straszny. Bez żadnej fabuły, bez akcji, bez dialogów. Nie można nawet powiedzieć, że jest to „ględzenie o niczym”, bo tam nikt zupełnie nie ględzi. Coś strasznego. Dwie godziny siedziałem przed ekranem z nieustającą nadzieją, że akcja jakoś się rozkręci. Lubię filmy egzystencjalne, ale takie, z których coś wynika. A tu – zupełnie nie wiadomo, co powiedzieć. Początek jest intrygujący, ale dalej jest coraz gorzej. W filmie przedstawiono – nie wiadomo po kiego grzyba – jakieś reakcje chemiczne, zdjęcia kosmosu etc.; byłoby to ładne, to prawda, ale przez minutę-dwie. A nie przez minut dwadzieścia. Z wciśniętymi na siłę zdjęciami dinozaurów. Żenujące.
Oto, co można przeczytać w internecie na forach dyskusyjnych:
To fatalny gniot, a nie arcydzieło. O ile w stosunku do filmu można użyć określenia „grafomania”, to do tego „czegoś” pasuje ono idealnie.
(…) „Drzewo życia” to pseudoartystyczny gniot, udający że ma coś ważnego do powiedzenia, podczas gdy w rzeczywistości nie mówi zupełnie nic. W pociętych, poszatkowanych ujęciach dostajemy pomieszanie rozpaczy matki po zmarłym synu, wspomnień z dzieciństwa brata zmarłego (stanowiących zlepek wszelakich możliwych banałów, jakie w kinie powiedziano na temat rodziny), wizji – nie wiadomo czy przeżywanych we śnie, czy w trakcie modlitwy – i scen będących nieudolnym naśladownictwem filmów w rodzaju „Koyaanisqatsi” czy „Home” (a cały film wyglada na nieudolną próbę naśladowania „Mr Nobody”). To wszystko podlane padającymi z offu patetycznymi wypowiedziami kierowanymi do Boga i nieznośnie irytującą muzyką (która w założeniu miała chyba być podniosła i uroczysta, ale wyszła właśnie irytująca). Pomiędzy poszczególnymi scenami filmu nagminnie nadużywane są też wyciemnienia, mające chyba zaakcentować to, jak bardzo nic nie wynika ze sceny, która właśnie się zakończyła, i dać widzowi chwilę czasu na zastanowienie, dlaczego on właściwie jeszcze to ogląda… Wysiedzenie dwóch godzin z hakiem na tym „czymś” to naprawdę wielki wysiłek.
Ocena na Filmwebie: 5,8 – jednym słowem – dno.
O ile pamiętam, wspomniałem coś ostatnio o niezbędnym dla każdego procesie odchamiania. To znaczy – niezbędnej konieczności obcowania – od czasu do czasu – z kulturą, na tym ziemskim padole 🙂 W tym roku akademickim byłem się odchamić jak dotąd dwa razy: w październiku byłem na filmie „Habemus Papam”, a zaledwie trzy dni temu na balecie „Romeo i Julia”. Poza tym czytam przecież jeszcze książki i słucham dobrej muzyki, ale nie wiem, czy to wystarczy do zeskrobania chamstwa powszedniego. By usunąć grubszą warstwę potrzebna jest terapia szokowa – np. balet albo opera (nawet teatr dramatyczny to chyba za mało) 🙂
Na początku – o tym pierwszym – filmie „Habemus Papam” w reżyserii włoskiego reżysera Nanniego Morettiego. Mamy tam też polską reprezentację w osobie Jerzego Stuhra.
To drugi film tego reżysera, który widziałem (pierwszym był „Pokój syna”) i jak zwykle reżyser ten, gra właściwie w swoim filmie główną rolę. Co więcej, jak w poprzednim filmie, gra tu osobę określonej profesji – psychoanalityka, i to najlepszego. Freud pewnie by się tu popastwił nad skrywanymi marzeniami.
Podobno sam reżyser jest wojującym i zatwardziałem ateistą, więc gdy zrobił film o jądrze Kościoła Katolickiego, od razu etatowi krzykacze zrobili raban, że na pewno jest zły i antyklerykalny. Nic bardziej mylnego! Kościół być może jest tutaj pokazany po trosze w krzywym zwierciadle, ale na pewno jest to wizja dosyć przychylna, ale może też trochę pobłażliwa. Obraz opowiada bowiem o nieszczęsnym kardynale, który wbrew własnej woli został wybrany na papieża i pod naciskiem „opinii kardynalskiej” zgodził się przyjąć urząd. A potem wpadł w głęboką depresję, na co rzecznik Stolicy Apostolskiej – grany przez J. Stuhra – postanowił wezwać psychoanalityka. Warto zobaczyć.
Po drugie – „Romeo i Julia” w Operze w Poznaniu. Sytuacja jest pewnie taka, jak w przypadku „Tosci”, gdy pierwszy raz byłem w operze. Gdybym oglądał to w telewizorni albo na DVD, wynudziłbym się pewnie okropnie. Jednak na żywo – jest to świetne widowisko, nawet gdy siedzi się na jaskółkach.
Balet jest dosyć naiwny pod względem przekazu, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Jest jednak bardzo sugestywny, więc nawet, jeśli ktoś o nieszczęśliwych kochankach nigdy nie słyszał, to i tak domyśli się, o co cała afera. Muzyka świetna (i na pewno lżejsza, bo bardziej współczesna). Z tego baletu pochodzi doskonale znany „Taniec rycerski”. Szkoda tylko, że scenografia była raczej rozczarowująca.
Prawie miesiąc minął od kiedy ostatni raz zaszczyciłem tę stronę jakimś swoim wpisem – tak się niestety układa, że albo nie mam czas, albo mi się nie chce albo o tym zapomnę. Teraz mam czas i mi się chce, więc szybko coś tutaj wyskrobię. Chociaż nie ma chyba nawet za bardzo o czym.
Siedzę sobie teraz w bibliotece, bo tu jest lepszy internet; mam przy tym nadzieję, że uda mi się jakieś zdjęcia wgrać i się nimi podzielić. Spędzam ten łikend w Poznaniu – i to na pewno ostatni w tym roku, przynajmniej kalendarzowym. Za trzy tygodnie Boże Narodzenie, czyli najprzyjemniejsze święto w roku. Ale jest niestety problem: pogoda. Zima wyjątkowo nawala w tym roku, a właściwie to nie może powiedzieć, że cokolwiek robi, bo tak właściwie, to jej nie ma. Po prostu – nie pojawiła się; ale co o tym będę pisał, przecież każdy ma w domu termometr i widzi, a jak nie ma termometru, to sobie to może organoleptycznie sprawdzić wychodząc na dwór. Temperatura od dwóch tygodni nie spadła poniżej zera, pogoda dosyć ładna, ciepło, trochę tylko deszcz wczoraj padał. Ale od jutra ma się wszystko naprawić – będzie śnieg!
Jesień jest oczywiście najpiękniejszą porą roku ze wszystkich, ale chyba powoli zaczęła mi się nudzić.
Dzisiaj odwiedziłem Park Sołacki i zrobiłem tam parę zdjęć. Jakość słaba, ale tak to jest, jak się robi zdjęcia aparatem w telefonie przy złym świetle.
Wałkuję tak w kółko tę pogodę, to mógłbym napisać też coś ciekawszego: nie wiem tylko o czym. Jak będę pamiętał, to napiszę o filmie na którym byłem – „Habemus papam”, poza tym za dwa tygodnię pójdę na balet „Romeo i Julia”, ale nie wiem, czy cokolwiek zobaczę, bo siedzę w ostatnim rzędzie na drugim balkonie. Poza tym wciąż jestem na drugim roku studiów; zaczynają niektórzy już z lekkim niepokojem wymawiać słowo na s.….
I proszę – dopiero co jedne święta się skończyły, a już mamy następne. Dzisiaj bowiem przypada Święto Niepodległości, które choć miłe i przyjemne, to nie zapewnia takich atrakcji jak Wszystkich Świętych (w czasie których można uprawiać grobbing). No i pogoda nie jest już taka, jak była, bo znacznie się oziębiło, ale kogo to obchodzi, gdy nie trzeba wcale z domu wychodzić, tylko można grzać kulasy przy kaloryferze.
Uroczystość, którą dzisiaj obchodzimy wywołuje niestety też trochę mieszane uczucia, gdy pomyśli się o atrakcjach, które niektórzy chcą zgotować innym. Mówię tu o planowanych „marszach niepodległości” organizowanych przez szowinistów i ksenofobów z Młodzieży Wszechpolskiej i tym podobnych różnych śmiesznych organizacji. W Kaliszu nam to nie grozi, ale w większych miastach można spodziewać się burd wywoływanych przez wszechpolaków w asyście kiboli i różnych faszyzujących ugrupowań. Ich zdaniem marsz jest to marsz patriotów, ale jakoś w SJP nie natrafiłem na żadne stwierdzenie sugerujące, że patriota to ktoś, kto biega z pochodniami po ulicy krzycząc, że „Polska dla Polaków” i „Żydzi na Madagaskar”.
Skoro wałkuję już ten nieprzyjemny temat, to dodam do tego drugi. Chodzi mi mianowicie o kneblowanie ks. Bonieckiego. Oczywiście, skoro należy on do zgromadzenia marianów, to winien jest im posłuszeństwo, bo pewnie takowe ślubował. Szkoda tylko, że ktoś, kto podjął tę decyzję zapomniał o tym, że w ten sposób zmusza się do milczenia jeden z nielicznych głosów rozsądku w polskim Kościele. Episkopat każe nam słuchać radia ojca-inkasenta, które z chrześcijańską miłością bliźniego ma niewiele wspólnego, bo i po co, skoro łatwiej wciskać ludziom kit – a zabrania wypowiadania się człowiekowi, który robi co może, by nie zniechęcać (bo w tej materii Episkopat radzi sobie świetnie), a wręcz zachęcać do Kościoła. Ciekawe, kiedy szanowna Konferencja zreflektuje się, że w ten sposób postępując szkodzi przede wszystkim sobie.