Pierwszy gwizdek

Po paru dniach spę­dzo­nych w Kali­szu, za chwi­lę zno­wu wra­cam do Pozna­nia i wca­le mnie to nie cie­szy. Spę­dzę tam jesz­cze z prze­rwa­mi 3 tygo­dnie. Jutro zaczy­na się sesja i ja rów­nież mam pierw­szy egzamin.

Przed­wczo­raj był pierw­szy mecz mistrzostw: Pol­ska-Gre­cja, zakoń­czo­ny remi­sem. Spor­to­wy aspekt mistrzostw za bar­dzo mnie nie inte­re­su­je, ale oglą­da­łem cere­mo­nię otwar­cia, któ­ra nie była zbyt spek­ta­ku­lar­na, ale nie była też zła. Po niej, uda­li­śmy się na rowe­rze do kali­skiej stre­fy kibica.

Dzisiaj pierwszy mecz

Dzi­siaj począ­tek EURO i pierw­szy mecz w War­sza­wie. Pił­ką noż­ną wca­le się nie inte­re­su­ję, ale cere­mo­nię otwar­cia na pew­no będę oglądał.

W Kali­szu pozo­sta­je do nie­dzie­li. W ponie­dzia­łek mam pierw­szy poważ­ny egza­min i tego też dnia pierw­szy raz będę pra­co­wać jako wolon­ta­riusz. Moje opo­wie­ści o kne­blo­wa­niu wolon­ta­riu­szy były przed­wcze­sne. W mojej umo­wie nicze­go na ten temat nie znalazłem.

Życzę wszyst­kim uda­nej zabawy!

Dworzec

Ostat­ni mój wpis pocho­dzi sprzed dwóch tygo­dni, kie­dy to week­end spę­dza­łem w Pozna­niu. Dzi­siaj też jest nie­dzie­la i też sie­dzę w Pozna­niu. Jed­na z tego przy­czyn jest taka, że dzi­siaj zaczy­na­ją się szko­le­nia dla wolon­ta­riu­szy miast-gospo­da­rzy EURO; potrwa­ją do śro­dy, kie­dy w koń­cu wró­cę do domu. Do tego nie są wca­le krót­kie! Od rana do wieczora.

Nie wiem, czy potem będę mógł pisać cokol­wiek na ten temat, bo podob­no wolon­ta­riu­szom zabra­nia się (!) komu­ni­ko­wa­nia z media­mi i wypo­wia­da­nia publicz­nie na temat ich pra­cy. Może będę pisał szyfrem…

W pią­tek odwie­dzi­łem nowy budy­nek dwor­ca w Pozna­niu, któ­ry został wybu­do­wa­ny w eks­pre­so­wym tem­pie. Mogę powie­dzieć tyle: nie jest źle. Ale wła­ści­wie to nic wię­cej. Dwo­rzec sam w sobie jest dosyć ład­ny, choć dokoń­czo­ny jest może w 15 tego, co ma być dopie­ro pod koniec 2013 roku. Naj­gor­sze jest jed­nak to, że póki co roz­wią­za­nia komu­ni­ka­cyj­ne są tam fatal­ne. Dwo­rzec roz­cią­ga się nad pero­na­mi pierw­szym, dru­gim i trze­cim. A jak podróż­ni mają dostać się na czwar­ty, pią­ty lub szó­sty? Z nowe­go dwor­ca muszą zje­chać na peron, gnać kil­ka­set metrów do przej­ścia pod­ziem­ne­go, potem sta­rym przej­ściem prze­do­stać się na swój peron. Strasz­nie dale­ko! Poza tym nie jest łatwo wejść do dwor­ca. Na sta­ry dwo­rzec podróż­ni dosta­ją się z pozio­mu uli­cy Dwor­co­wej, co dla pasa­że­rów, któ­rzy przy­je­cha­li tram­wa­jem jest bar­dzo nie­wy­god­ne, bo trze­ba wali­zy tachać po scho­dach (po poko­na­niu masy głu­pich wyse­pek i przejść dla pie­szych). Teraz na Dwor­co­wą nie trze­ba scho­dzić, ale za to trze­ba przejść więk­szość Mostu Dwor­co­we­go, bo wej­ście jest dale­ko. Może do 2013 będzie lepiej, ale na razie jest nienadzwyczajnie.

Rosyjska dusza

Ostat­nio byli­śmy w fil­har­mo­nii na fan­ta­stycz­nym kon­cer­cie pt „Rosyj­ska dusza”. Gwiaz­da­mi wie­czo­ru byli dwaj muzy­zy z Rosji: pia­ni­sta i dyrygent.

Jacob Kat­snel­son fortepian
Orkie­stra Sym­fo­nicz­na Fil­har­mo­nii Kaliskiej
Igor Ver­bit­sky dyrygent

w pro­gra­mie:
M. Rim­ski-Kor­sa­kow – Narze­czo­na cara – uwertura
S. Pro­ko­fiew – I Kon­cert for­te­pia­no­wy Des-dur op. 10
P. Czaj­kow­ski – Sym­fo­nia „Man­fred” op. 58

Niezwykłym i nie leda piórem… czyli dzień z życia dziennikarza ekonomicznego

Jak czę­sto robię w nie­dziel­ne poran­ki, tak i w dzi­siej­szy odda­łem się lek­tu­rze „The New York Times Maga­zi­ne”. A tam – repor­taż o Joe Weisen­tha­lu wraz z gale­rią zdjęć opo­wia­da­ją­cy o jego żywo­cie w roli dziennikarza-blogera.

Otóż Joe wsta­je przed świ­tem, a kła­dzie się spać póź­ną nocą. Przed więk­szość dnia wle­pia gały w moni­tor: tele­fo­nu, lap­to­pa albo bate­rię ekra­nów przy swo­im biur­ku w pra­cy. Jest bowiem dzien­ni­ka­rzem w jakimś ame­ry­kań­skim por­ta­lu infor­ma­cyj­nym zaj­mu­ją­cym się wszyst­kim, co zwią­za­ne z eko­no­mią. Coś jak nasze TVN CNBC, tyle, że chy­ba jesz­cze  bar­dziej ogłu­pia­ją­ce. No i w internecie.

Joe rano budzi się z prze­ra­ża­ją­cą myślą, że być może kie­dy spał, zda­rzy­ło się coś, co wpły­nę­ło na ryn­ki. Lito­ści!

During the cour­se of an ave­ra­ge 16-hour day, Weisen­thal wri­tes 15 posts, ran­ging from charts with a few lines of expla­na­to­ry text to seve­ral hun­dred words of clo­se­ly reaso­ned ana­ly­sis. He mana­ges near­ly a dozen repor­ters, deman­ding and redi­rec­ting sto­ry ide­as. He fid­dles inces­san­tly with the look and con­tents of the site. And all the whi­le he holds a run­ning conver­sa­tion with the rough­ly 19,000 people who fol­low his Twit­ter alter ego, the Stal­wart. He spars, jokes, asks and answers questions, adver­ti­ses his work and, in the spi­rit of our time, reports on his meals, his whe­re­abo­uts and wha­te­ver else is on his mind.

Potem zaczy­na się cało­dzien­na infor­ma­cyj­na bie­gun­ka: z jed­nej stro­ny śle­dze­nie tabel, wykre­sów, depesz agen­cji infor­ma­cyj­nych, z jed­nym okiem na tele­wi­zo­rze a dru­gim na moni­to­rze – z dru­giej stro­ny z pisa­niem kil­ku­na­stu postów dzien­nie („na gorą­co”). A wła­ści­wie nie pisa­nie, tyl­ko wyrzu­ce­nie ich z sie­bie, choć nazwał­bym to raczej mniej elegancko.

Joe, jak na raso­we­go pra­co­ho­li­ka przy­sta­ło, dzień zaczy­na od espres­so z wiel­kie­go kub­ka. Jego die­ta też jest cie­ka­wa: naj­pierw był wege­ta­ria­ni­nem, potem wega­nem, a teraz je głów­nie mię­so. Gdy cho­dzi o poglą­dy na eko­no­mię, naj­pierw uwa­ża­no go za kon­ser­wa­ty­stę, a teraz za libe­ra­ła, choć w sumie nie wiem, czy ma to jakie­kol­wiek znaczenie.

Sły­nie z traf­nych pro­gnoz, choć rów­nie czę­sto się myli. Nie­ustan­nie obdzie­la swy­mi myśla­mi rze­sze słu­cha­czy, poprzez twe­ete­ra (żało­sne narzę­dzie), face­bo­oka, czy w koń­cu swo­je­go blo­ga. I w rze­czy­wi­sto­ści jest akto­rem, bo sła­wę i poklask uwiel­bia. Nie wzię­ło się z to z przy­pad­ku – począt­ko­wo chciał być dramatopisarzem.

Teraz mu się to uda­je, bo jego wpi­sy śle­dzą milio­ny ludzi w Sta­nach cze­ka­jąc na to, co tym razem go olśni­ło i jak on olśni eko­no­micz­nych igno­ran­tów. Jest akto­rem, a jego sce­ną jest  inter­net. Gra całą dobę (z prze­rwa­mi na toa­le­tę). W jed­nej spra­wie potra­fi zmie­nić zda­nie 3 razy w cią­gu dnia. Gdy dosta­je raport z dany­mi makro­eko­no­micz­ny­mi na począt­ku pisze, że są „złe”, potem, że jed­nak „nie aż tak”, aż w koń­cu, że „cacy”.

Świet­nie; jego blo­ga czy­ta­ją finan­si­ści, ban­kow­cy i inni eko­no­mi­ści, a potem na ich pod­sta­wie podej­mu­ją decy­zję. Czy­li już wiem, skąd jest kryzys.

Żyje­my w spo­łe­czeń­stwie infor­ma­cyj­nym. Kar­mi­my się infor­ma­cja­mi i cią­gle chce­my wię­cej; nie­usta­nie jeste­śmy nie­na­sy­ce­ni. Nie cho­dzi tu tyl­ko o tanią sen­sa­cję w sty­lu „Fak­tu”. Chce­my być poin­for­mo­wa­ni i up-to-date.  Dla­te­go co 10 minut spraw­dza­my wia­do­mo­ści na stro­nie „Gaze­ty”, TVN24 i itp.

Dla­te­go inter­net wci­ska się nam wszę­dzie: do kom­pu­te­rów, do tele­fo­nów, w domu, na uczel­ni i ostat­nio tak­że w auto­bu­sie; w toa­le­cie… żeby mieć złud­ne poczu­cie poinformowania.

Komen­ta­rze pod tek­stem nie są przy­chyl­ne: „trud­no wyobra­zić sobie życie rów­nie nie­szczę­śli­we i puste”. Gdy komuś to odpo­wia­da, to prze­cież może to robić. Cza­sem chy­ba jed­nak powi­nien sobie kabel od inter­ne­tu z zadka wyciągnąć.

Nie ma ciszy w bloku

Tytuł tego wpi­su został zaczerp­nię­ty z felie­to­nu Syl­wii Chut­nik z naj­now­sze­go nume­ru „Poli­ty­ki”. Świet­nie się skła­da, bo od kie­dy miesz­kam w blo­ku (1,5 roku), to mam ocho­tę o tym napi­sać, ale dopie­ro teraz poczu­łem się wystar­cza­ją­co zmo­bi­li­zo­wa­ny. Tym bar­dziej, że jak się oka­zu­je, w prze­ży­wa­niu swych bole­ści nie jestem sam.

Ja w prze­ci­wień­stwo do Miro­na Bia­ło­szew­skie­go nie jestem (jesz­cze!) ogar­nię­ty obse­syj­ną manią śle­dze­nia wszel­kich dźwię­ków dobie­ga­ją­cych spo­za blo­ko­we­go miesz­ka­nia. A prze­cież takie miesz­ka­nie jest jak pudeł­ko zapa­łek. Maleń­kie – w porów­na­niu do całe­go budyn­ku. A tych maleń­kich pude­łek znaj­du­ją się set­ki – uło­żo­ne jed­no na dru­gim i obok sie­bie; połą­czo­ne szy­ba­mi wen­ty­la­cyj­ny­mi i pio­nem kana­li­za­cyj­nym; prze­dzie­lo­ne ścia­na­mi jak kart­ką papieru.

Dźwię­ki trza­ska­ją­ce­go nie­do­mknię­te­go okna, trza­ska­nia drzwia­mi, czy czy­je­goś bez­sen­sow­ne­go glę­dze­nia na klat­ce scho­do­wej to napraw­dę nic w porów­na­niu z inny­mi odgło­sa­mi. Naj­wię­cej sły­chać w toa­le­cie: czy­jąś pral­kę, roz­mo­wy, czy­jeś plu­ska­nie się w wan­nie. Chy­ba nie­je­den dok­to­rat moż­na by na ten temat napi­sać. A CBA nie musi chy­ba mieć pozwo­le­nia na pod­słuch: wystar­czy gumo­we ucho agenta.

To wszyst­ko nic. Choć miesz­ka­nie w blo­ku ma wie­le zalet, ma też zasad­ni­czą wadę. Ta wada pole­ga na tym, że w pudał­kach nad nami, pod nami, z lewej i z pra­wej też ktoś miesz­ka! Może to być na przy­kład świa­dek koron­ny (o czym pisze dzi­siej­sza „Wybor­cza”).

Pół bie­dy, jeśli sie­dzi cicho; zda­rza się to rzad­ko. A wszyst­kie­mu win­ne wstręt­ne pudło, któ­re­mu na imię telewizor.

Nie­ste­ty więk­szość ludzi nie zna umia­ru w gło­śno­ści i nie bie­rze pod uwa­gę tego, że sąsiad nie chce go słu­chać. Ktoś mógł­by powie­dzieć „cisza noc­na – wte­dy ma być cisza”. Ale to nie ma nic do rze­czy! To, że jest taki wyna­la­zek jak cisza noc­na i że (zgod­nie z regu­la­mi­nem) remon­ty moż­na prze­pro­wa­dzać od 8 do 20, i że nale­ży wcze­śniej powia­do­mić sąsia­dów… to wszyst­ko nic nie zna­czy. Bo tak, czy owak, w świe­tle pra­wa cywil­ne­go (art. 23 KC) zakłó­ca­nie komuś spo­ko­ju w jaki­kol­wiek spo­sób: poprzez emi­to­wa­nie hała­su, smro­du czy zwy­kłe obra­ża­nie są taki­mi samy­mi naru­sze­nia­mi dóbr oso­bi­stych. Jed­nym sło­wem ist­nie­nie ciszy noc­nej nie ozna­cza, że poza nią, moż­na sobie robić co się chce.

Szko­da tyl­ko, że bliź­ni nasi mają w pogar­dzie kodeks cywilny.

Sąsie­dzi z moje­go blo­ku hała­su­ją nagmin­nie; ale co tam – zatycz­ki do uszu pian­ko­we, tyl­ko 1,9 zł. Naj­le­piej ich nie wycią­gać. Gdy­bym umiał, zro­bił­bym kar­czem­ną awan­tu­rę, ale nie umiem, więc cho­dzę od apte­ki do apte­ki w poszu­ki­wa­niu zatyczek.

Bydgoszcz

IMG311.jpg
Byd­go­ska „Wene­cja”

Dwa dni temu byłem w Byd­gosz­czy – mie­ście, o któ­re jest sto­li­cą woje­wódz­twa kujaw­sko-pomor­skie­go, nie­zbyt lubi się z Toru­niem i o któ­rym moż­na w prze­wod­ni­kach prze­czy­tać, że jest „roz­wi­ja­ją­cą się metro­po­lią”. Jecha­łem tam z obra­zem „byd­go­skiej Wene­cji” i bul­wa­rów nad Brdą w gło­wie. Gdy z nie­go wyjeż­dża­łem, budził jed­nak we mnie mie­sza­ne uczucia.

Metro­po­lia to to raczej nie jest – 400 tys. miesz­kań­ców. Choć mia­sto sili się na nowo­cze­sność, to nie­ste­ty jest raczej dosyć pro­win­cjo­nal­ne. Nie ma tam tylu ludzi i tyle ruchu co we Wro­cła­wiu czy w Pozna­niu. Ale to nie zna­czy, że nie jest piękne.

Gdy wysia­dłem z pocią­gu, obraz był dosyć prze­ra­ża­ją­cy, ale prze­ra­ża­ją­cy obraz przy dwor­cu kole­jo­wym, to raczej nor­ma pol­skich miast. Ani w Kali­szu, ani w Pozna­niu nie jest lepiej. W kie­run­ku cen­trum sze­dłem uli­cą Dwor­co­wą, któ­ra na począt­ku zbyt ład­na nie była. Z każ­dym kro­kiem robi­ło się coraz cie­ka­wiej. Cen­trum, to wła­ści­wie skrzy­żo­wa­nie ulic Dwor­co­wej i Gdań­skiej – tam zaczę­ło mi się podo­bać. Dalej, było tyl­ko lepiej.

Nie­opo­dal jest Plac Wol­no­ści (jak w Pozna­niu); idąc w kie­run­ku połu­dnio­wym, zbli­ża­my się do Brdy. Uli­cą Mosto­wa docho­dzi się do Sta­re­go Ryn­ku. Na jego środ­ku stoi dosyć paskud­ny pomnik, ale sama sta­rów­ka jest bar­dzo ład­na. Naj­więk­szą jed­nak atrak­cją – i słusz­nie – jest Wyspa Młyń­ska, czy­li praw­dzi­wa „Wene­cja”. War­to było się tam wybrać.

Plac Wolności
Plac Wol­no­ści
IMG324.jpg
Nad Brdą

Wię­cej zdjęć »

Weekend całotygodniowy

Do waka­cji pozo­sta­ło… 56 dni. Przy­naj­mniej do tych moich. Tym­cza­sem teraz dobie­ga naj­dłuż­szy week­end majo­wy, jaki pamię­tam – któ­ry trwał wła­ści­wie cały tydzień. Jak dla mnie, to mógł­by być jesz­cze dłuż­szy. Do koń­ca zajęć pozo­stał mie­siąc. Zaję­cia na stu­diach lubię, ale jeż­dże­nie do Pozna­nia jest okrop­nie męczące.

Tydzień temu dosta­łem wia­do­mość, któ­ra zaczy­na­ła się tak:

jeste­śmy pod wra­że­niem Two­jej apli­ka­cji i roz­mo­wy rekru­ta­cyj­nej. Dzię­ku­je­my za poświę­co­ny czas, zain­te­re­so­wa­nie pro­jek­tem oraz chęć współpracy.

Ozna­cza to, że zosta­łem przy­ję­ty do gro­na wolon­ta­riu­szy miast-gospo­da­rzy na czas mistrzostw w pił­ce noż­nej. Świet­nie! Taka oka­zja może się nie powtó­rzyć.  Marzy­łem o tym, by zostać wolon­ta­riu­szem na olim­pia­dę w Lon­dy­nie, ale nic z tego nie wyszło. Może kiedyś…

Nie­bo w maju

Koleje na zdjęciach

Dzi­siaj dalej będę się pastwić nad kole­ja­mi, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem Prze­wo­zów Regio­nal­nych. A że obraz wart jest tysią­ca słów, zamiesz­czam zdję­cia toa­le­ty z pocią­gu Prze­wo­zów Regio­nal­nych, z któ­rej mia­łem wąt­pli­wą przy­jem­ność korzystać.

W ramach cie­ka­wost­ki: zdję­cia z budo­wy nowe­go dwor­ca w Poznaniu.

Pod­pi­sy i wię­cej zdjęć tutaj.

Rowery na start

Parę dni temu w Pozna­niu mia­ła miej­sce pre­mie­ra Poznań­skich Rowe­rów Miej­skich. Teraz mogę zdać rela­cję na gorą­co, bo wła­śnie z nich skorzystałem.

Na począt­ku muszę zazna­czyć, że panu­je wokół nich lekk atmos­fe­ra dez­in­for­ma­cji, bo – przy­kła­do­wo – nie jest praw­dą, że moż­na zare­je­stro­wać się przy pierw­szym wypo­ży­cze­niu w sys­te­mie. Ja przy­naj­mniej tego pró­bo­wa­łem i mi się nie uda­ło. Poza tym, instruk­cje dot. obsłu­gi rowe­rów są inne w inter­ne­cie i inne na pylo­nach w ter­mi­na­lach. Jed­nym sło­wem – zamieszanie.

Rowe­ry same w sobie są świet­ne. Dobrze przy­sto­so­wa­ne do mia­sta, nie ma z nimi naj­mniej­sze­go pro­ble­mu. Faj­nie oglą­da się z nich miasto.

Nie­ste­ty ter­mi­na­li jest sta­now­czo za mało, żeby taka inwe­sty­cja mia­ła więk­szy sens. Mam nadzie­ję, że będzie ich dużo wię­cej. Wro­cła­wia­nie narze­ka­ją, bo ter­mi­na­li mają tyl­ko 18. W Pozna­niu jest ich na razie… 7.

Dru­ga spra­wa jest taka, że ścież­ki rowe­ro­we tyl­ko z pozo­ru są dobrze zor­ga­ni­zo­wa­ne. Póki się taką dro­gą jedzie, jest dobrze; ścież­ki rowe­ro­we mają jed­nak ten­den­cję do tego, by ury­wać się w nie­spo­dzie­wa­nym miejscu…

Nadzieja w pociągach

Nie­wąt­pli­wie spół­ka „Prze­wo­zy regio­nal­ne” jest wiel­ce zasłu­żo­na dla nasze­go kra­ju. Dla­cze­go? Ano dla­te­go, że ma duże zna­cze­nie gdy cho­dzi o kształ­to­wa­nie spo­łecz­nej moral­no­ści: w szcze­gól­no­ści wszel­kich cnót. Wia­ry, nadziei, miło­ści… tej ostat­niej to chy­ba tro­chę mniej.
Aby prze­ko­nać się, dla­cze­go, wystar­czy wsiąść do pocią­gu. Gdy pasa­żer zapy­ta się współ­to­wa­rzy­szy (nie­do­li) „Czy to pociąg do Pozna­nia?” albo „Czy to pociąg do Łodzi?” nie usły­szy „owszem”, albo „tak, to pociąg do Łodzi” lecz… „Mam nadzieję”.