Zima nie jest straszna, o ile to coś, co jest za oknem można nazwać zimą (0º). Ale na robienie zdjęć zawsze jest dobra pogoda. Te pochodzą z 1 lutego.
Należy klikać na strzałki na zdjęciach, aby je przewijać.
wycieczki, krajobrazy, zdjęcia i inne głupoty
Zima nie jest straszna, o ile to coś, co jest za oknem można nazwać zimą (0º). Ale na robienie zdjęć zawsze jest dobra pogoda. Te pochodzą z 1 lutego.
Należy klikać na strzałki na zdjęciach, aby je przewijać.
Ostatnimi czasy przeczytałem kilka książek (no, bo w końcu ciągle coś czytam, ale czasami idzie mi powoli) i chciałbym coś więcej napisać o jednej z nich. Mam na myśli „Wszystko, co lśni” autorstwa Eleanor Catton (ang. The Luminaries). Do jej przeczytania zainspirowała mnie Trójkowa audycja, którą można też odsłuchać w internecie.
Autorka mieszka w Nowej Zelandii i pisze o Nowej Zelandii, która dla nas jest bardzo odległa w przenośni i dosłownie. Coś tam kojarzymy na temat Australii, informacje na jej temat próbujemy rozciągać na Nową Zelandię, jednak w wielu kwestiach ten kraj może nas jeszcze zaskoczyć (mnie zaskoczył fakt, że w NZ nie występowały naturalnie żyjące ssaki). Warto dodać, że powieść została nagrodzona jakąś, ponoć prestiżową, nagrodą literacką.
Powieść przenosi nas do XIX wieku i czasu nowozelandzkiej gorączki złota. Jednym z głównych bohaterów jest Walter Moody, który z Wielkiej Brytanii przybył do Nowej Zelandii, aby się trochę wzbogacić. Wchodzi do hotelu „Korona”, w którym przypadkowo natrafia na grupę, z pozoru, przypadkowych osób. Z jedną z nich zaczyna rozmawiać i zostaje wciągnięty w pewną dosyć zawiłą intrygę. Okazało się bowiem, że pewnej nocy zdarzyło się kilka – trudnych do wyjaśnienia – sytuacji, które, jak się okazuje, w pewien sposób wszystkie ze sobą łączą.
O tym opowiada pierwsze 400 stron, a przez następne 400 stron następuje rozwikłanie intrygi. Eleanor Catton zachęca do tego, aby odpowiedzi szukać w astrologii, ale jest to jednak dosyć trudne. Dlatego warto posłuchać audycji, do której link jest powyżej; ona nieco rozjaśnia.
Książkę warto przeczytać nie tylko ze względu na jej doskonałą atmosferę, rozległą wiedzę autorki dotyczącą realiów tamtych czasów, ale także na fantastyczny język, którym jest napisana (i genialne tłumaczenie, pełne trudnych słów 🙂 ). Jest pełna niepokoju, ale jej zakończenie powoduje lekki niedosyt; miałem trochę wrażenie, że jednak brakuje tam pewnego rozwiązania akcji. No ale tak to już jest w literaturze postmodernistycznej…
Jest to książka odrobinkę ambitniejsza, ma blisko 1000 stron, ale czyta się dosyć gładko.
Dzisiaj z braku czegokolwiek lepszego do roboty znowu poszedłem zrobić kilka zdjęć, tym razem jednak w inną stronę. Temperatura się podniosła, po mrozie nie ma śladu, może jedynie w postaci błota i kałuż. Zdjęcia mają mdłe barwy, są prześwietlone, barwy są nieostre. Na komputerze aż ręka świerzbi, żeby je trochę poprawić; w końcu to bardzo łatwe. Sęk w tym, że tak świat wygląda teraz naprawdę.
PS. Ten blog powstał już sześć lat temu, w styczniu 2009 roku.
Zima u nas w tym roku licha, ale na zdjęciach i tak prezentuje się całkiem ładnie.
Parę intensywniejszych dni i już blog totalnie zapuszczony. Zimy na dworze nie ma wcale, więc trzeba się zadowolić jakimś starym zdjęciem.
A do domciu Rzęcholino.
Rok akademicki sprawia, że nie mam czasu, aby się tu rozpisywać. Nie mam też na to specjalnej ochoty, ani tematy. Mógłbym napisać coś o wyborach samorządowych, bo to w sumie dosyć ciekawe: mieszkańcy Kalisza mieli dosyć Pęcherza, a mieszkańcy Poznania – Grobelnego. Janusz Pęcherz raczej nie był złym prezydentem Kalisza, Grobelny Poznania też nie – ale niewątpliwie czas na zmianę.
Tydzień temu miałem chwilę, by pójść na poznańską Cytadelę i, choć było niebywale zimno, nie żałuję.
Trwa już drugi tydzień roku akademickiego, ale to nie znaczy, że przestałem czytać. Bo czytam, nie tylko podręczniki.
W tamtym tygodniu skończyłem „Morfinę” Szczepana Twardocha. Dochodzę do wniosku, że zdolności interpretacyjne tekstów literackich w znacznej chyba mierze utraciłem; a może wcale nigdy ich nie miałem (przynajmniej w odniesieniu do powieści tego typu)? Filolog tę książkę zdiagnozowałby jako powieść postmodernistyczną (czytaj: trudną do zdzierżenia): wielu narratorów, rozchwiany emocjonalnie bohater, wątpliwości co do tożsamości, dziwne „głosy znikąd”, retrospekcje, introspekcje, przeniesienia do przyszłości itd. Książkę czyta się nader przyjemnie i nie mam wątpliwości co do tego, że były to pieniądze dobrze zainwestowane, bo pióra Twardocha jest bardzo sprawne, z pewnością sprawniejsze niż moje paluszki biegające po klawiaturze piszące te słowa.
W jego powieści nie brakuje wielu błyskotliwych porównań, pięknie użytych przekleństw, bogatego folkloru językowego; nie ma tu żadnej pruderii – nie jest więc to lektura dla każdego, a przynajmniej nie dla osób, które nie mają dystansu do rzeczywistości (i historii).
Nie będę pisał, o czym książka jest, bo każdy może się sam przekonać.
Wiele miejsca można by też poświęcić samej osobie autora, który jest „zadeklarowanym śląskim patriotą”. Jest chyba także w pewnym sensie mistrzem w kreowaniu własnego wizerunku. Wystarczy spojrzeć na jego stare i nowe zdjęcia (odsyłam do Google Obrazy).
Już w środę rozpoczął się rok akademicki, dla mnie już V. Jednak ja zajęcia miałem tylko w teorii, bo w rzeczywistości prawdziwa praca rozpocznie się od poniedziałku. Ale to na razie nieważne!
Dzisiaj znowu wybrałem się na rower z myślę, że nie wiem, czy jeszcze się uda w tym roku. Pogoda jest bardzo abstrakcyjna; gdyby to było lato, to przy 13 – 15 stopniach nigdy nie wyszedłbym z domu, ale teraz nie ma co narzekać. Rzuca się w oczy, że świat jest jakby uśpiony i barwy straciły blask. To nowe spojrzenie na zdjęcia!
Jutro rozpoczyna się rok akademicki. Ale ja swoją obecnością inauguracji nie planuję uświetniać. Mogę sobie potem obejrzeć w internecie.
Dopiero, co rozpoczynałem pierwszy rok studiów, a już rozpoczynam ostatni. Co tu dużo pisać… Zajęcia, wykłady, praktyki, praca magisterska – czas zaczynać. Znowu wyruszam do Poznania i czuję się trochę jak hobbit opuszczający swoją norę. Chociaż to już po raz piąty.
Ostatnie dni wakacji tradycyjnie na rowerze.