Jest już druga połowa lutego. Od początku lutego rozpocząłem coś zupełnie nowego; z czym będą wiązać się wyjazdy do Krakowa raz w miesiącu; ale, bez obaw, nie będzie z nich szczegółowych relacji. Poza tym, będę raczne mocno zajęty. Cieszę się natomiast, że studia mam już za sobą, a przed sobą jakiś cel 🙂
Wczoraj zakończyłem swoją przynajmniej dwuletnią przygodę z„Downton Abbey”. Jest to niewątpliwie jeden z najlepszych seriali, jakie oglądałem. Pamiętam, jak będąc na trzecim roku studiów, zaczynałem oglądać ten serial (wówczas były już chyba trzy, czy cztery sezony) i oglądałem nieraz, wieczorami, po dwa odcinki dziennie (choć są rzecz jasna osoby mogące obejrzeć cały sezon jednego dnia). Wczoraj natomiast, obejrzałem finałowy odcinek ostatniego, szóstego sezonu. Jak dla mnie, serial spokojnie mógłby się ciągnąć dalej.
Ten serial pokazuje, że doskonałą rozrywkę (i to na poziomie) może dostarczyć nie tylko kino, ale i mały ekran (a nawet ekran 13-calowy, w komputerze), a także, że warte uwagi są nie tylko seriale kryminalne, ale także obyczajowe i kostiumowe.
Akcja serialu rozgrywa się w latach 1914 – 1925: opowiada o rodzinie angielskiej arystokracji (nie jakiejś tam szlachty zaściankowej, tylko prawdziwych lordów) i – co najważniejsze – w powiązaniu z losami „klasy nieposiadającej”, czyli np. służby. Serial, jak mi się zdaje, dosyć wiernie pokazuje społeczeństwo na początku XX wieku, ówczesne rozterki, relacje międzyludzkie. Niewątpliwie wart jest obejrzenia.
Na koniec dodam, że paręnaście dni temu skończyłem także „Dr. House’a”. Nie widziałem wszystkich odcinków, ale na pewno widziałem przynajmniej 2 – 3 pierwsze sezony, dwa ostatnie i na pewno niektóre odcinki ze środka. Ten serial pojawił się w telewizji w czasie, gdy byłem w liceum i był to pierwszy serial, jakikiedykolwiek w miarę regularnie oglądałem w telewizji.
Zaczyna się nowy rok; jeśli nie będzie gorszy od 2015 to będzie świetnie.
W 2015 roku skończyłem studia, które przecież, dopiero co zacząłem. Teraz czas na nowe wyzwania.
Najważniejsze dla mnie jest, że jestem w Kaliszu i nie muszę już więcej jeździć do Poznania. Poznań jest, rzecz jasna, świetny, ale cieszę się, że zakończyła się moja pięcioletnia studencka tułaczka i nie muszę już siedzieć jak na szpilkach zastanawiając się, czy zdążę na autobus, pociąg itd.
W tym tygodniu byłem na filmie „Pentameron”, który reklamowano już ze dwa miesiące, ale na naszej prowincji jest tylko jeden seans – i był on w ten poniedziałek. Dodam, że film wyświetlono w kaliskim kinie Centrum, tzn. kinie studyjnym, które jest fajne, bo nie gra byle czego i nie jest tam sprzedawane jedzenie. Niestety, fotele są niewygodne (noga boli mnie do dziś), a ekran i dźwięk jednak nie są takie, jak w dużych kinach.
Film jest rzekomo włoski, ale aktorzy wzięci byli chyba z łapanki. Co odbiło się na języku, bo z jakiś przyczyn nakręcono go po angielsku i efekt jest dosyć dziwaczny. Z jednej strony – film bardzo europejski, scenariusz napisany na podstawie baśni jakiegoś włoskiego barokowego pisarza (stąd podobieństwo do „Dekameronu”), z odniesieniami do europejskich legend, mitów itd. – a z drugiej strony – cały efekt psuje ohydny angielsko-pseudo-amerykański akcent. Aktorzy ewidentnie się męczą.
Gra aktorska dosyć drewniana.
Jak przystało na baśń, są piękne zdjęcia, ładne efekty, świetna scenografia, fantastyczne kostiumy – i to jest ewidentnie na plus. Co do muzyki: wszyscy zachwycają się Desplatem; ja się nie zachwycam. Ale fabuła też trochę rozczarowuje. Niby te opowiastki są całkiem ciekawe, ale brakowało jednak jakiegoś zakończenia.
Jednym słowem: nie było źle, ale mogło być trochę lepiej.
Jesień śmiało postępuje, chociaż pogoda jest zupełnie znośna. Zupełnie znośna nawet na rower, pod warunkiem, że świeci słońce. Widoki są najlepsze w ciągu całego roku.
Natomiast ja rozpocząłem dzisiaj pierwszą poważną pracę.
Pięć lat temu relacjonowałem swoje pierwsze kroki w Poznaniu, a dzisiaj mogę zrelacjonować swój ostateczny powrót. W czasie studiów mieszkałem w dwóch miastach na raz co ma zalety, ale i wady. Do wad należą przede wszystkim czasochłonne dojazdy.
Po skończeniu studiów jeszcze przez cztery miesiące odbywałem staż w Poznaniu, ale gdy nadarzyła się okazja, zdecydowałem się osiąść jednym miejscu, czyli w Kaliszu.
Wolę jednak mniejsze miasta.
Na zakończenie – ostatnie zdjęcia z jesiennego Sołacza.