W czasie mojego ostatniego pobytu w Krakowie, musiałem się jeszcze wybrać na Kazimierz. Kraków w dalszym ciągu jest jeszcze opustoszały (zdjęcia z marca) i, prawdę mówiąc, taki mi odpowiada. Wygląda to wręcz trochę nienaturalnie.
Na tych zdjęciach widać wczesną wiosnę, bo wiosna w tym roku się spóźnia.
Pierwszy wpis z Krakowa zamieściłem w 2016 roku, czyli 5 lat temu. Teraz moje cykliczne wyjazdy do stolicy Małopolski pewnie dobiegną końca, a przynajmniej nie będą już regularne.
W to miejsce wracam już od 5 lat co roku w marcu. Ale jakoś tak się stało, że poprzedni (i jedyny raz) jakieś zdjęcia z tego miejsca wrzuciłem 2 lata temu.
Stawy przygodzickie to w gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego. Asfalt, śmieci, dziurawa droga, trochę wody, pola, rów, ptaki, znowu śmieci. Ale za pierwszym razem zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie, przede wszystkim ze względu na to, że są naprawdę duże. A druga kwestia jest taka, że to właśnie na południe od Ostrowa Wielkopolskiego rozpoczyna się Dolina Baryczy. Jak każdy wie, Dolina Baryczy uchodzi za miejsce wyjątkowo ładne. Niestety do tej pory nie miałem okazji zbadać jej dokładnie.
Jak się spojrzy na mapę, to widać wyraźnie, że od tego miejsca, w kierunku zachodnim, wije się Barycz. W okolicach Przygodzic jest to bardzo bylejaka, wąska, płytka rzeka. Ale za Odolanowem to już zupełnie co innego. Barycz otoczona jest kilkoma kompleksami stawów, które zasila. Stawy przygodzickie to pierwszy z tych kompleksów.
Trzcina nad stawami
Łabędzie (?) na polu
Staw bez wody
Krajobraz jest raczej monotonny, nic szczególnego; trudno w południowej Wielkopolsce znaleźć tereny atrakcyjne przyrodniczo. Stawy są siedliskiem dla bardzo wielu ptaków, które jednak bardziej słychać niż widać. Bez lornetki trudno cokolwiek zobaczyć, bo ptaki nie są przy brzegu, tylko wolą spokój na środku stawów, z dala od ludzi.
Dla osób, które chciałyby się wybrać w te okolice, dodam, że przebiega tamtędy czarny szlak turystyczny, którym można się poruszać.
Rezerwat w zróżnicowanym lesie jest ciekawy o każdej porze roku. Jeśli występuje w nim epizodyczny strumień, to jeszcze lepiej. Na wiosnę napełnia się wodą. Niestety szybko wysycha.
Kraków to może trochę nudny temat, nie raz już o nim pisałem. Jednak już sam Wawel jest takim miejscem, gdzie trzeba wracać i za każdym razem zobaczy się coś innego. A gdy ten Wawel jest zupełnie pusty, to jest jeszcze lepiej.
Tak się stało, że po półtorarocznej przerwie znowu musiałem pojechać do Krakowa. Pandemia sprawiła, że miasto jest zupełnie inne i wygląda trochę jak makieta. Szkoda, że zawsze nie jest tak pusto.
Była sobota, od rana był mróz, spadły 2 cm śniegu.
Krzysztofa Vargę od strony literackiej poznałem w 2019 roku. Wtedy, w tym jednym roku, przeczytałem chyba 6 jego książek: „Aleję Niepodległości”, „Trociny”, „Nagrobek z lastryko” i serię węgierską: „Gulasz z turula”, „Czardasz z mangalicą” i „Langosza w jurcie”. W sumie nie wiem, jak to się stało, że tak nagle skoczyłem do książek tego pół-Węgra. Ale od strony dziennikarskiej znałem go znacznie dłużej, tj. odkąd regularnie kupowałem najpierw czwartkową, a później poniedziałkową „Gazetę Wyborczą”, tak naprawdę w celu czytania „Dużego Formatu”, w czasach gdy czytanie DF miało jeszcze jakiś sens. No bo w końcu Varga przez lata był dziennikarzem „Gazety Wyborczej” i co tydzień ukazywał się jego felieton w „Dużym Formacie”. Nie wiem, kiedy zacząłem je czytać, ale raczej było to pod koniec studiów. Wcześniej czytałem regularnie felietony Mariusza Szczygła, które niestety w pewnym momencie zaczęły mnie nudzić, jak z resztą całe jego dziennikarstwo. I wtedy pojawił się Krzysztof Varga, ze swoim ciętym humorem, sarkazmem i świetnym rozeznaniem w świecie kultury, także tej współczesnej, niegardzący ani książką, ani serialem. To dla „Gazety Wyborczej” niepowetowana strata, że taki pisarz i dziennikarz opuścił jej łamy z końcem 2020 roku i przeniósł się do konkurencji; dla mnie to kolejny powód mniej żeby jeszcze kupować raz w tygodniu „Wyborczą”.
Jestem pewien, że kiedyś felietony Vargi, niezrównane pod względem dowcipu i inteligencji, zostaną wydane w formie jakiegoś jednego opasłego tomu. Sam Varga nie stronił od komentarzy do aktualnych wydarzeń, często w świecie kultury, krytykując je zjadliwie.
Ale chciałem tu napisać o innej pozycji Autora, o wydanym pod koniec 2020 roku „Dzienniku hipopotama”. Jest to dziennik, czyli można powiedzieć, blog na papierze; forma z czasów, gdy nie było internetu. To oczywista kontynuacja dzienników Leopolda Tyrmanda, Marii Dąbrowskiej, Agnieszki Osieckiej i wielu innych pisarzy/poetów, którzy zapragnęli podzielić się z gawiedzią swoimi przemyśleniami nad różnymi sprawami. Trzeba przyznać, że tego rodzaju publikacja, w ogóle napisanie czegoś takiego, jest już samo w sobie mocno kabotyńskie. No bo rozumiem pisać sobie pamiętniczek do szuflady; no ale przecież nie po to pisarz coś pisze, żeby później papier w szufladzie był zjadany przez myszy. Pisarz przecież po to pisze, żeby szerokie masy czytelnicze się z tym zapoznały no i przede wszystkim po to, żeby się w ten sposób unieśmiertelnić. Nikt przecież chyba nie uwierzy w to, że jakiś pisarz napisał akurat dziennik lub pamiętnik i tylko po to, żeby później makulaturą napalić w piecu. Chodzi raczej o znalezienie ujścia dla swojego ego; konieczność podzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami na każdy temat jest silniejsza od rozsądku; chęć opublikowania czegokolwiek zwycięża, w nadziei, że publiczność padnie na kolana przed geniuszem i przenikliwością pisarza. Prawdę mówiąc, od pisania dziennika w celu jego wydania, już niedaleka droga do influenserek, publikujących na instagramie swoje słitfocie.
Wyzłośliwiam się może trochę na wyrost. Ale tak to już jest w czasach internetu. Dawniej byle głupek mógł co najwyżej swoje przemyślenia uwiecznić na drzwiach od wychodka; dzisiaj ma od tego Facebooka. Natomiast pisarze mają lepszą formę, bo książkową.
W każdym razie Varga też postanowił się unieśmiertelnić i tym razem nie poprzez powieść czy felieton, ale właśnie poprzez dziennik.
Relacje z codzienności zaczynają się w 2018 roku, a kończą na początku 2020 roku, na progu epidemii. Wiadomo, że każdy człowiek chciałby bliżej poznać swojego ulubionego pisarza/muzyka/aktora/sportowca, zajrzeć mu pod kołdrę, zobaczyć jak żyje, jaką ma rodziną, jak mieszka, czym jeździ, jak spędza wolny czas &c. Więc taki dziennik mógłby być doskonałą okazją do tego, żeby pisarza, np. Krzysztofa Vargę, poznać nie tylko od strony zawodowej, tj. pisarsko-dziennikarskiej, ale także od strony prywatnej: gdzie mieszka, czym jeździ, co je, jak spędza czas, czy ma rodzinę i dziesiątki tego typu kwestii. Ale Krzysztof Varga (inni dziennikopisarze może też, nie wiem, nie czytałem innych dzienników, bo do tej pory ta forma mnie odpychała) ściśle dozuje informacje, które przekazuje czytelnikom. Wiadomo, że taką książkę jak dziennik, kupią tylko wielbiciele literatury danego twórcy, bo co innych ludzi obchodzi, czy ten czy inny autor słodzi herbatę czy nie, czy ma plomby w zębach, czy też nie. Ale Krzysztof Varga nawet tym swoim wiernym czytelnikom informacji skąpi. Można wręcz odnieść wrażenie, że w wielu miejscach dokonuje autocenzury. W jego opowieści, dosyć swoją drogą ciekawej, są pewne luki, niedomówienia, nieścisłości; dowiadujemy się o jakiś osobach i miejscach, ale bez bliższych informacji. Domyślamy się, że autor przeżywa jakieś problemy osobiste, ale nie wiemy, jakie dokładnie. Widać wyraźnie, że autor chce podzielić się swoimi opiniami na pewne tematy, szczególnie społeczne, kulturalne, polityczne, ale o sobie samym pisze niewiele. Informacja jest ściśle reglamentowana. Z tego powodu czytelnik ma uczucie niedosytu; ma wrażenie, że coś go omija, a sam autor nie jest do końca szczery (no a jak zdecydował się na taki literacki ekshibicjonizm, to chyba powinien się obnażyć zupełnie, a nie tylko pępek).
To wszystko nie zmienia faktu, że ci, którzy lubią felietony Vargi, będą „Dziennikami” także ukontentowani. Znajduje się w nich wiele trafnych diagnoz na temat naszego kraju, społeczeństwa itd.
O anarchii (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)
Dużo miejsca jest poświęcone kulturze, a raczej jej uwiądowi. Wiadomo, że dla Vargi, jako dla pisarza, jest to temat pierwszoplanowy. I tu pojawia się problem. Odniosłem wrażenie, że z tekstu przebija zgorzknienie. Pesymizm pisarza, który chce tworzyć ambitną literaturę, w kraju, w którym na wysoką sztukę nie ma popytu, a lud nie czyta niczego (a przynajmniej nie nic wartościowego), nawet ulotki od aspiryny. Moim zdaniem te utyskiwania są trochę przesadzone. Któż by nie marzył o napisaniu powieści, wiersza lub opowiadania; opublikowaniu go i zostaniu sławnym? Varga w części te marzenia zrealizował. Ale jego ambicje sięgają wyżej. W wielu miejscach pisze o tym, że jego czytelnicy to sami emeryci (więc ja muszę być wyjątkiem); że jest ich niewielu, że jego książki się nie sprzedają albo sprzedają się w marnych nakładach. No i pretensje do czytelników, że nie czytają ambitnej literatury (czytaj powieści napisanych przez Vargę), tylko książki tramwajowo-klozetowe, których autorów, stachanowców literatury (określenie zaczerpnięte z któregoś z felietonów), przez litość nie wymienię.
Te narzekania są na pewno częściowo uzasadnione. U nas nie ma nawyku czytania; czytanie jest dekadencką rozrywką zgniłej elity, a prawdziwy i wartościowy członek społeczeństwa, powinien się zadowolić kabaretami i Sylwestrem z Jedynką.
Upadek kultury jako objaw choroby (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)Czytelnicy są beznadziejni (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)
Czytając dziennik Vargi mam jednak chwilami wrażenie, że żyjemy na jakiś dwóch, zupełnie różnych planetach. I chyba te różnice nie wynikają tylko z tego, że on mieszka w Warszawie, a ja w prowincjonalnym, nic nieznaczącym mieście. Obraca się w światku artystycznym, wielkomiejskim. Jego znajomi, to same sławy, pisarze, aktorzy, gwiazdy estrady. Życie upływa mu na oglądaniu seriali, chodzeniu do kina/teatru i szlajaniu się po knajpach. Dziwi mnie, że zupełnie nie przyjmuje do wiadomości, że większość ludzi tak nie żyje, choćby z powodu prozaicznej konieczności zarobienia na życie. I ma pretensje, że zamiast oglądać ambitne filmy, chodzić do teatru, na odczyty poezji czy czytać książki – ludzi zajmują się, mówiąc eufemistycznie, sprawami doczesnymi. A gdy już ktoś zacznie czytać, to Varga to krytykuje – że ludzie czytają nie te książki, które jego zdaniem czytać powinni (w domyśle – te, których jest autorem). Niestety odniosłem wrażenie, że z tego wszystkiego przebija lament i zawiedzione nadzieje niespełnionego pisarza, który odniósł sukces, ale niewielki; zdecydowanie za mały jak na jego ambicje. Trochę szkoda, że taki znawca kultury, niezły pisarz, erudyta i recenzent oraz, wybitny, jakby nie było, felietonista, zajmuje się użalaniem nad sobą.
No cóż. Chociaż dziennik momentami może nie tyle rozczarował, co zdziwił, to jednak ja się nie zrażam do pisarstwa Krzysztofa Vargi i zamierzam zgłębiać je dalej. Właśnie zabrałem się za jedną z jego nowszych książek „Sonnenberg”. Chociaż po przeczytaniu „Dziennika” nie jestem pewien, czy zrozumiem tę powieść tak, jak powinienem.
To nie jest rzecz jasna autobiografia autora w ścisłym znaczeniu tego słowa. To zdecydowanie powieść, chociaż bardzo specyficzna, jak cała twórczość Bernharda. Autor opisuje w niej swoje doświadczenia i obserwacje z czasów młodości i dzieciństwa. Przynajmniej możemy się domyślać, że są to wspomnienia autora, chociaż rzecz jasna trudno jednoznacznie zweryfikować, czy to wszystko autor przeżył naprawdę. Jeśli nawet nie wszystko w tej książce to opis życia autora, to na pewno duża część. W książkach jest mowa o rodzinie, wielokrotnych przeprowadzkach, szkole, grze na skrzypcach, lekcjach śpiewu, wojnie, relacjach z rówieśnikami, pracy i chorobie płuc. Chyba po prostu o tym wszystkim, co zaważyło na późniejszym życiu pisarza.
Książka składa się właściwie z pięciu mniejszych części, które można czytać niezależnie i które z resztą wcześniej były wydawane osobno (wcześniej przeczytałem „Chłód” i „Suterenę” w jakiś przedpotopowych wydaniach). W 2019 roku Wydawnictwo Czarne wydało je jako jeden tom.
Na pierwszy rzut oka literatura Bernharda nie wygląda zachęcająco: długie zdania, brak akapitów, brak dialogów, cała książka jako jeden megarozdział. Można powiedzieć, że to przepis na literacką katastrofę albo literaturę dla wąskiego grona maniaków i masochistów. Ale tak nie jest. Pomimo tego, że autor pisze w stylu przypominającym strumień świadomości, to ta jego świadomość nie jest nudna; wręcz przeciwnie jest pozytywnie zaskakująca i wciągająca. Narrator snuje swą opowieść, najpierw płynnie omawia wydarzenia z życia, a następnie robi zupełny skok w bok – jakąś niesamowitą dygresję, by po pewnym czasie powrócić do głównego nurtu rozważań. Ale pomimo tego czytelnik nie gubi się fabule. Książka jest ciekawa i pomimo mało, na pierwszy rzut oka, przystępnej formy, ma się ochotę wiedzieć, co zdarzyło się dalej. Autor opisuje swoje życie, ale także czyni wiele uwag natury ogólnej, dzieli się z czytelnikiem swoimi spostrzeżeniami na temat społeczeństwa i relacji międzyludzkich. Poza tym powieść jest ciekawym źródłem wiedzy na temat Austrii, która nie jest u nas wcale aż tak znana.
Thomas Bernhard „Autobiografie” • Opis pobytu w szpitalu w związku z chorobą płuc
Właściwie nie ma tu dialogów. A jeśli są, to są to dialogi z samym sobą. W końcu można odnieść wrażenie, chyba słuszne, że dla Bernharda tylko on sam, ewentualnie jego dziadek, który zajął bardzo istotne miejsce w jego życiu, był godnym uwagi rozmówcą. T.B. nie boi się tego przyznać, że cała reszta ludzi, to po prostu głupcy (elegancko to nazywając).
T.B. wspomina swoje dzieciństwo przed wojną, w czasie wojny oraz w drugiej połowie lat 40. Opisuje bombardowania Salzburga, w którym ówcześnie mieszkał. Przypomina, jak chodził do szkoły: narodowosocjalistycznej, w 1945 roku przerobionej na katolicką (pisze, że różnica niewielka). Opisuje swoje relacje z innymi rówieśnikami i nauczycielami. Ogólnie rzecz biorąc nie są to wspomnienia budujące. Bieda, patologiczne relacje z rodzicami, częste przeprowadzki, złe wyniki w szkole, brak pomysłu na własną przyszłość, otoczenie składające się z ludzi podłych i tępych. I w końcu koszmarna choroba, pobyty w szpitalu w sali dla umierających, a na końcu w sanatorium-umieralni.
W książce jest także mowa o Austrii przedwojennej, następnie wcielonej do Rzeszy niemieckiej; o tym, jak w niemieckiej szkole T.B. nazywany był „Austryjakiem”. Mowa jest także o hitlerowskich wyjazdach wakacyjnych dla „trudnych dzieci”, na których się znalazł, z powodu nieumiejętności funkcjonowania w społeczeństwie.
Thomas Bernhard „Autobiografie” • Narodowosocjalistyczne „kolonie” dla dzieci z „trudnych rodzin”
Traumatyczne dzieciństwo naznaczone wieloma przykrymi wydarzeniami niewątpliwie miało wpływ na życie pisarza; nic więc dziwnego, że poświęcił mu znaczące dzieło. Z innych utworów Bernharda bije pesymizm i brak złudzeń co do ludzi. Twórczość T.B. to ciekawa pozycja w literaturze dwudziestego wieku i przydatny łącznik z przeszłością.
Złośliwi mówią, że główną atrakcją Kalisza jest Gołuchów, chociaż nie znajduje się w Kaliszu, tylko kilka kilometrów dalej, w dodatku w powiecie pleszewskim. Gołuchów to las, zalew, plaża, ale przede wszystkim zabytkowy pałac z rozległym parkiem i arboretum. No i dodatkowe atrakcje, jak muzeum leśnictwa czy zagroda zwierząt: żubry, daniele, dziki itd.
Jakby się dobrze zastanowić, to w okolicach Kalisza są jeszcze inne warte zobaczenia pałace (Lewków, Dobrzyca), ale Gołuchów jest najlepiej znany. Znajduje się pod opieką Muzeum Narodowego w Poznaniu. W samym pałacu znajdują się wartościowe zbiory, jak choćby kolekcja antycznych greckich waz.
Była to siedziba rodowa któregoś z arystokratycznych polskich rodów, ale prawdę mówiąc, ja się nie wyznaję na tych wszystkich genealogiach. Wiem tylko, że właściciele Gołuchowa byli skoligaceni m.in. z właścicielami Kórnika; nie przypadkowo także obok obu tych pałaców znajduje się arboretum.
Pałac w Gołuchowie z pewnej odległości
Z oddali – Oficyna
Kapliczka na terenie posiadłości
Strumień i rozlewiska
W Gołuchowie byłem nie raz, ale za to pierwszy raz zimą i to w dodatku w czasie, gdy powoli się ściemniało. Otoczenie pałacu zimą jest równie malownicze, jak latem. Szkoda tylko, że nie było śniegu. Ale pewnie jeszcze tam wrócę.
Zima w wersji ze śniegiem. Rzeka zimą jest wyjątkowo ładna.
Na przełomie lutego i stycznia można powiedzieć, że wreszcie pojawiła się zima. Temperatury znacznie spadły i spadł śnieg. Nie wiadomo, na jak długo, więc trzeba te okoliczności przyrody uwiecznić na zdjęciach.
Kalisz nie jest zbyt ładnym miastem, nie ma zabytków, jest brudny i zapuszczony. Ale nawet zimą i nawet wieczorem da się znaleźć miejsca całkiem urokliwe. Oczywiście, o ile się je odpowiednio sfotografuje 🙂