Wielokrotnie wspominałem już o krótkich wycieczkach do Doliny Baryczy. W tym roku odwiedziłem już okolice Antonina, a także Kompleks Potasznia. Bardzo udaną wycieczkę w tamte okolice zaliczyłem jesienią poprzedniego roku. Prawda jest jednak taka, że przy wycieczkach jednodniowych jadę w takie miejsce, które nie jest dalej, niż godzina drogi samochodem.
Tym razem miałem niepowtarzalną okazję zahaczyć o Dolinę Baryczy wracając z wycieczki w Góry Sowie. Od dłuższego czasu myślałem o odwiedzeniu okolic Milicza, ale zawsze było to za daleko albo zbyt nie po drodze. Teraz nadarzyła się okazja. W końcu Milicz i jego okolice to prawdziwe centrum Doliny Baryczy, bo to właśnie od Milicza biorą swą nazwę całe Stawy Milickie.
Pierwszego dnia popołudniu odwiedziłem Rudę Sułowską. To miejsce jest o tyle ciekawe, że można zrobić tam przyjemną wycieczkę w formie pętli wokół stawów. Stawy mają bowiem ten minus, że w wiele miejsc nie można wejść ze względu na hodowlę.
Ruda Sułowska
Drugiego dnia pojechałem na niedługi spacer po Miliczu. Potem udałem się do Rudy Milickiej. Wtedy niestety znacznie pogorszyła się pogoda i zaczęło wkrótce padać. Do tego niestety okazało się, że szlak jest częściowo zamknięty (ale to inna historia). Niestety, ale chociaż Milicz szczycie się bycia „rowerową stolicą Dolnego Śląska”, to dla turysty pieszego stawy milickie w tych okolicach nie są tak ciekawe. W wiele miejsc nie można wejść, a czasami szlak prowadzi drogą wzdłuż stawów, ale samych stawów nie widać, co trochę traci sens wizyty.
W Rudzie Milickiej akurat trudno o spacer wokół stawów.
Pałac w Miliczu (obecnie szkoła)Zamek w MiliczuRuda Milicka
Podsumowując, można powiedzieć, że stawy mimo wszystko trochę nie są tego warte, żeby jechać tam specjalnie – szczególnie, jeśli nie ma się roweru. Stwierdzam, że Kompleks Potasznia pod względem turystycznym jest dla mnie ciekawszy.
Poza tym, wiosenny krajobraz stawów jest dosyć monotonny. Wczesną wiosną lub jesienią jest trochę ciekawiej.
W trakcie wycieczki w Góry Sowie odwiedziłem 3 ważne obiekty historyczne. Były to: Twierdza Srebrna Góra (w Srebrnej Górze), Twierdza kłodzka (w Kłodzku) oraz Zespół Pocysterski w Lubiążu (czyli opactwo cystersów w Lubiążu, niedaleko Legnicy). Planowałem też odwiedzić na dłużej Kłodzko, ale prawda była taka, że po zwiedzeniu twierdzy, na dalsze wędrówki po mieście nie miałem już siły.
Twierdza Srebrna Góra została zbudowana w apogeum pruskiego absolutyzmu w XVIII wieku nie wiadomo do końca po co. To znaczy wiadomo – miała być jedną z linii obrony Śląska przed wrogą wówczas Austrią. W gruncie rzeczy twierdza nigdy nie została wykorzystana, chociaż poświęcono olbrzymie środki na jej budowę i późniejsze utrzymanie. Nie będę się tu rozpisywał o historii, bo można sobie łatwo znaleźć informacje w internecie.
Całe założenie twierdzy nigdy nie zostało ukończone – miała być znacznie większa, niż to, co ostatecznie zbudowano. Dość powiedzieć, że w celu jej posadowienia wysadzono w powietrze czubek góry, na którym zaczęto wznosić twierdzę. Twierdza jest położona rzeczywiście bardzo wysoko – ale paradoksalnie z dołu jest właściwie niewidoczna (pewnie tak miało być). Miała chronić Przełęcz i cały Śląsk przed atakiem od południa.
Jest stosunkowo dobrze zachowana; nigdy nie została zdobyta. Jedyne jej oblężenie w czasie wojen napoleońskich skończyło się, zanim się zaczęło na dobre.
Twierdza Srebrna Góra widoczna z sąsiednich wzniesieńWejście do twierdzyWejście do głównej części, czyli donjonuEkspozycja „jak zbudowano twierdzę”Jedno z narzędzi tortur stosowanych na żołnierzachZrujnowany szpitalDziedziniec donjonuWidok na Srebrną Górę z twierdzy
Następnego dnia odwiedziłem twierdzę kłodzką. Byłem w niej wiele lat temu, tzn. w okolicach IV klasy podstawówki i pamiętałem, że bardzo mi się wtedy podobała. Twierdza kłodzka jest historycznie o wiele starsza. Jest właściwie tak stara, jak samo Kłodzko, które do Polski trafiło (wraz z całą Kotliną Kłodzką) dopiero w 1945 roku. Obecna twierdza, wielokrotnie przebudowywana, powstała na miejscu znacznie wcześniejszego średniowiecznego zamku obronnego.
W chodnikach kontrminowych
Zwiedzanie składa się z dwóch części: górnej części twierdzy z ekspozycją historyczną oraz labiryntu. Czym jest labirynt, nie będę zdradzać (ale jest to ta część, którą odwiedzaliśmy w podstawówce). Powiem tylko, że zdecydowanie warto zejść do podziemi. Górna część jest również ciekawa, chociaż nie dostarcza aż takich wrażeń. Można się jednak sporo dowiedzieć o historii. W okresie powojennym twierdza ulegała dewastacji, czego ślady są niestety widoczne do dzisiaj. Natomiast cały czas trwają prace nad przywróceniem jej świetności. W górnej części twierdzy znajduje się również ciekawa ekspozycja dotycząca okresu drugiej wojny światowej, kiedy w twierdzy swą siedzibę miała fabryka AEG, zatrudniająca robotników przymusowych (wówczas produkowała części uzbrojenia, dzisiaj zmywarki).
Wejście do twierdzy kłodzkiejTunel nie wiadomo dokądSucha fosaWidok na Kłodzko
Ostatniego dnia, tzn. w dniu, w którym przemieszczałem się z Gór Sowich w kierunku Doliny Baryczy, odwiedziłem Lubiąż. Nie planowałem w ogóle odwiedzać tych okolic. Ostatecznie jednak stwierdziłem, że nie wiadomo, kiedy następnym razem będę mieć okazję być w tej okolicy, dlatego stwierdziłem, że mogę trochę drogi nadłożyć. Poprzednim razem w okolicach Legnicy byłem jesienią 2019 roku.
Opactwo cysterskie to właściwie dobrze zakonserwowana ruina. Placówek cysterskich były kiedyś w Polsce dziesiątki (choćby w Ołoboku pod Kaliszem). Do dzisiaj niektóre z nich są zachowane w lepszym lub gorszym stanie. Klasztor w Lubiążu to drugi największy tego typu zespół w Europie (po Escorialu). Terenem obecnie zarządza Fundacja Lubiąż, która małymi krokami od 30 lat stara się uratować od upadku zabudowania klasztorne; tego obiektu nikt nie chce, ani Skarb Państwa, ani jednostki samorządu terytorialnego, ze względu na konieczne nakłady.
Lubiąż choć piękny i robiący gigantyczne wrażenie, znajduje się kompletnie pośrodku niczego. Turystów jest tam niewielu, bo trudno tam dotrzeć. Bez samochodu nie ma jak. Żadne autobusy tam nie dojeżdżają. Chociaż region Odry Środkowej słynie również z dużych walorów przyrodniczych.
Historia klasztoru sięga czasów, gdy Śląskiem władali Piastowie. Wtedy jeden z nich sprowadził w te okolice cystersów, którzy władali tymi terenami przez kolejne 600 lat. Klasztor wielokrotnie popadał w ruinę, a następnie podnosił się z niej, by stać się jeszcze potężniejszy. U szczytu potęgi w XVII lub w XVIII wieku postawiono monstrualny pałac opata, który zajmuje dużą część dzisiejszego kompleksu. Bogactwo cystersów kłuło w oczy państwo pruskie, co skończyło się kasatą zakonu cystersów.
Dzisiaj możemy mieć jedynie pewne wyobrażenie, jak klasztor wyglądał w czasach świetności. Nie zachowały się żadne obrazy, a zdjęć wtedy nie było. Po klasztorze obecnie hula wiatr; to, co ocalało, zostało rozproszone po innych obiektach sakralnych lub muzeach. Za to dzisiaj klasztor służy za scenografię do filmów grozy.
Tu malarz uczył się malować freskiWnętrze dawnego pałacu opataWejście do sali balowejWnętrze kościołaPrzejście z kościoła do klasztoruKrata oddzielająca część klauzurową kościołaZabudowane krużganki w klasztorzeSklepienie w kaplicyDawny wirydarz PiecWnętrze jednej z mnisich celRefektarz letniDawne zabudowania gospodarczeRzut okiem na Odrę
Góry Sowie to nie Tatry, ani nie Beskid Żywiecki. Jednak jest to już konkretne pasmo górskie, w przeciwieństwie chociażby do Ślęzy i jej okolic, które choć malownicze, to jednak nie zapewniają aż tylu typowo górskich atrakcji. Góry Sowie zrobiły na mnie pozytywne wrażenie, choć byłem w nich za krótko, żeby powiedzieć o nich coś więcej.
Na najważniejszą atrakcję, czyli Wielką Sowę, nie poszedłem. Wynikało to przede wszystkim z mojej bazy noclegowej – nie chciało mi się daleko nigdzie dojeżdżać na szlak. Dla mnie jest priorytetem, żeby jak najmniej czasu tracić na wszelakie dojazdy.
Dlatego pierwszego dnia wybrałem się na Przełęcz Woliborską (15 minut samochodem ze Srebrnej Góry) i tam po prostu poszedłem szlakiem przed siebie, w kierunku schroniska. Zależy mi, żeby nie wracać tą samą drogą, tylko robić pętlę do punktu, z którego wyszedłem. Nie zawsze jest to możliwe, ale w Górach Sowich udało mi się jakoś sensownie trasę zaplanować. Wycieczka była dosyć długa, bo w sumie było to ok. 16 – 18 kilometrów, ale nie aż tak bardzo wyczerpująca. Maszerowało się przyjemnie. Nie było wielu momentów z ostrymi wzniesieniami. Raczej szło się łagodnie pod górę.
Z Przełęczy Woliborskiej w kierunku schroniskaTu było pod góręOkolice schroniska PTTK ZygmuntówkaŹródło tryskające w Srebrnej Górze. W tej okolicy były kopalnie
Kolejny dzień to już była całkowicie moja autorska impresja na temat wędrówki górskiej. Nie chciało mi się nigdzie dojeżdżać, z resztą zależało mi na czasie (tego dnia miałem zaplanowaną jeszcze wizytę w Kłodzku), dlatego wybrałem krótszą górską wędrówkę z samej Srebrnej Góry. Minąłem twierdzę, a dalej szedłem, jak szlak prowadził. Po drodze nie było schroniska, ale to nie szkodzi. I tak zrobiłem ładną pętlę, którą zakończyłem w sąsiedniej wsi. Na końcu była dodatkowa atrakcja w postaci przełajowego marszu przez łąkę, żeby dotrzeć do Srebrnej Góry. Na trasie miałem moment zwątpienia, kiedy trzeba było przemierzyć ok. 100 metrowy bardzo błotnisty odcinek, idący dodatkowo w dół. Ale nie takie przeszkody pokonywałem na Babiej Górze.
Widok na Góry Bardzkie (?)Kamień Trzech GranicWidok z Gór Sowich
Szlaki oznakowane są średnio. Czasami ma się lekkie wątpliwości, dokąd iść. Bardzo pomaga mapa w komórce.
Dużym plusem był brak ludzi. Mogę na palcach u jednej ręki policzyć sytuację, gdy spotykałem innych piechurów. Czasami nawet całkiem miło jest spotkać kogoś na szlaku.
Po sąsiedzku są Góry Bardzkie. Może następnym razem uda mi się je odwiedzić?
Odkąd w 2022 roku pierwszy raz od wielu lat byłem w Sudetach, znowu zaczął pociągać mnie ten kierunek. W tamtym roku w maju wybrałem się na 1 dzień na bardzo przyjemną wycieczkę do Sobótki. Od razu wtedy pomyślałem, że dobrze byłoby pojechać w te góry, które widać ze Ślęży. A widać, jak mi się zdaje, Góry Sowie.
W Górach Sowich nigdy przedtem chyba nie byłem, chociaż byłem w okolicach (wiele lat temu w Kotlinie Kłodzkiej i w Górach Orlickich po czeskiej stronie). Tymczasem Góry Sowie to pasmo górskie, które jest najbliżej położone od Kalisza i najszybciej można w nie dojechać.
Początkowo nie planowałem nocować w Srebrnej Górze, ponieważ pod względem turystyki pieszej nie jest aż tak korzystnie położona. Jednak nie ma tam zbyt wielkiego wyboru atrakcyjnych noclegów w korzystnych cenach; coś sensownego udało mi się właśnie znaleźć w Srebrnej Górze, która leży w przełęczy Srebrnej, oddzielającej Góry Sowie od Gór Bardzkich.
Swoim zwyczajem nie pojechałem jednak prosto do Srebrnej Góry, bo musiałem coś odwiedzić po drodze. Wybór padł na Oleśnicę, koło której wielokrotnie przejeżdżałem w drodze na Dolny Śląska, a której dotychczas nigdy nie udało mi się odwiedzić.
Główna atrakcja Oleśnicy, czyli zamek/pałac książąt oleśnickich, był w remoncie, ale przynajmniej mogłem go zobaczyć z zewnątrz. Ponad godzinę krążyłem po centrum miasta, które sprawiało pozytywne wrażenie.
Rynek w OleśnicyDawny kościół protestancki, obecnie cerkiewŚródmiejski modernizmOleśnickie podwórkaWejście do pałacu książąt oleśnickich
Z Oleśnicy ruszyłem drogą na południe. Choć ruch był duży, to jechało się sprawnie, bo na drodze nie było ciężarówek (niedziela). Do Srebrnej Góry dotarłem około 14.00, miałem więc jeszcze całkiem sporo czasu.
Srebrna Góra to wieś – w przeciwieństwie do Sobótki, która choć mała, to jest miasteczkiem. Jest tu właściwie jedna ulica. Ludzi nie za wielu, 2 – 3 sklepy (w tym supermarket), wszędzie pod górę. I jedna wielka atrakcja – czyli Twierdza. Na szczęście jeszcze przed sezonem. Nazwa Srebrna Góra odnosi się do srebra, które było tu wydobywane przed wiekami. Wieś była dawniej ważnym ośrodkiem górniczym.
Jednak dużym plusem Srebrnej Góry jest mnogość ścieżek, którymi można wędrować na krótsze i dłuższe spacery (nie mam tu na myśli wędrówek górskich z prawdziwego zdarzenia, bo to inna kwestia). Zawsze się znajdzie miejsce, gdzie można rozprostować nogi, chociaż nierzadko jest pod górę.
Główna ulica w Srebrnej GórzeJeden z wiaduktów kolei sowiogórskiejWidok z drogi na Łysą Górę – na czubku góry widać Twierdzę Srebrna GóraCzy potrzebne jest skierowanie od lekarza rodzinnego?O zmierzchu
Od razu pierwszego dnia ruszyłem śladami dawnej kolei sowiogórskiej. Kolej ta powstała jeszcze w XIX wieku i zapewniała transport do Srebrnej Góry (z tego, co czytałem, była to kolej zębata). Kolej zlikwidowano w okolicach I wojny światowej. Ale pozostał po niej ślad w postaci imponujących wiaduktów kolejowych, po których można się przejść.
Miesiąc temu wróciłem z krótkiej wycieczki do Lizbony. To dobry moment, żeby na chwilę się tam jeszcze przenieść.
Ostatniego dnia miałem jeszcze trochę czasu, ponieważ samolot do Warszawy miałem dopiero popołudniu. Wykorzystałem ten czas, żeby jeszcze trochę pozwiedzać centrum. Między innymi jechałem bardzo znaną miejską windą Santa Justa. Służyła do pokonywania znacznych różnic poziomów w mieście. Winda jest oblegana przez turystów, co jest dużą wadą. Po wyjściu z windy zaraz są ruiny klasztoru, w których urządzono muzeum archeologiczne.
Detale klasztoru hieronimitówWieża w BelemW porceMuzeum AzulejosPort pasażerski
W Lizbonie byłem jeszcze w wielu innych miejscach, których nie opisałem, a które uwidoczniłem na zdjęciach.
Żeby dobrze poznać miasto, trzeba by w nim zamieszkać. Nie da się poznać miasta w dwa dni. Taka krótka wycieczka może stanowić co najwyżej zachętę, żeby przyjechać ponownie. Niestety takie wyjazdy mają też i wady. Na przykład trudno wejść w jakiekolwiek interakcje z tubylcami. Dlatego bardzo dobrze wspominać mój wyjazd do Salonik (maj 2018), ponieważ wtedy nie tylko zwiedzałem miasto (które z pewnością jest o wiele mniej atrakcyjne od Lizbony), ale przede wszystkim miałem okazję poznać jego mieszkańców, zobaczyć jak pracują i żyją na co dzień.
Teraz myślami krążę już tylko wokół krótkiego wyjazdu w góry, który nastąpi za miesiąc. Rok temu byłem na podobnej, krótkiej wycieczce w maju.
Od ponad miesiąca żyję „Silosem”. Wszystko zaczęło się od tego, że w ofercie promocyjnej dostałem bezpłatnie na 3 miesiące dostęp do Apple TV, czyli platformy streamingowej od Apple. Wydaje mi się, że biblioteka oferowanych filmów nie jest zbyt rozbudowana, ale te, które są, są niezłe. Zachęcony reklamami zacząłem oglądać 10-odcinkowy serial „Silos”. I się zaczęło.
Serial pochłonąłem w jakieś 2 tygodnie (dozując sobie odcinki), a obecnie zaczytuję się w książce, na podstawie której powstał.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz oglądałem serial z tak dużym zaciekawieniem, w napięciu, nie mogąc się doczekać kolejnego odcinka.
Obrazek z internetu. Widać na nim główną klatkę schodową i główną drogę w Silosie. Chociaż składał się z blisko 150 pięter, nie było w nim windy.
Najkrócej rzec ujmując, serial opowiada o grupie ludzi żyjących w podziemnym mieście w kształcie olbrzymiej cylindrycznej tuby (stąd nazwa) składającej się z blisko 150 pięter (ściśle zhierarchizowanych, ale o tym dowiadujemy się po pewnym czasie), z której nie mogą wyjść. A nie mogą wyjść, ponieważ na powierzchni jest świat nie do życia – nie wiadomo, dlaczego.
Nikt nie wie, jak ludzie się tam znaleźli, dlaczego się tam znaleźli, kto zbudował podziemne miasto. Wiadomo, że żyją tam już od pokoleń. I nie wiedzą, czy i kiedy będzie można wyjść na zawnątrz – świat na powierzchni jest bowiem toksyczny i każdy kto się tam znajdzie, umiera w ciągu kilku minut. Wyjście na zewnątrz, zwane „czyszczeniem”, jest zresztą najsurowszą z kar, przewidzianą przez silosowe prawodawstwo, którego fundamentem jest Pakt, czyli „konstytucja” silosu, oktrojowana przez jego tajemniczych założycieli, którzy zniknęli gdzieś w mrokach dziejów. Później okazuje się, że jest jeszcze jeden akt prawny, sterujący życiem Silosu, o którym wiedzą jednak tylko nieliczni.
Silos jest samowystarczalny, a ludzie nauczyli się żyć pod ziemią, wytwarzać żywność i przetwarzać w procesie recyklingu, co tylko się da – nie ma bowiem świata na zewnątrz, który mógłby zapewnić dostawy potrzebnego sprzętu.
Ludzie są odcięci od historii i nie wiedzą, jak wyglądał świat, zanim wszyscy musieli ścisnąć się w Silosie. Książki i filmy są zakazane, jak również posiadanie jakichkolwiek przedmiotów związanych z dziejami „przedsilosowymi”.
Z pozoru Silos to demokratyczne państwo, z władzami wybieranymi w wyborach. Jednak większość mieszkańców nie wie, kto rządzi naprawdę, ile władzy ma „burmistrz” Silosu oraz, że są nadzorowani przez silosowe NKWD. Ci, którzy mają wątpliwości, podejrzenia lub chcą dowiedzieć się czegoś więcej, są „znikani” w niewyjaśnionych okolicznościach. Nad sprawowaniem wymiaru sprawiedliwości czuwa tajemnicza Sędzia Meadows, która – jak się z czasem okazuje – jest postacią dużo bardziej złożoną, niż się na początku wydaje.
Główna bohaterka, którą poznajemy dopiero w 3 lub w 4 odcinku, to skrzyżowanie Chucka Norrisa z MacGyverem. Zaczyna dociekać prawdy, co nie kończy się dla niej dobrze. Podobnie, jak dla Sędzi Meadows, na którą dociekanie prawdy sprowadza alkoholizm.
W serialu jest niejeden nieoczekiwany zwrot akcji, po którym zbiera się szczękę z podłogi myśląc „to nie tak miało być.”
Serial powstał na podstawie serii książeknapisanych przez Hugha Howey’a. To szerzej nieznany amerykański pisarz (a wcześniej m.in. dekarz), który opowiadania, składające się na początek pierwszego tomu książki, wydał własnym sumptem w internecie; sława nadeszła dopiero wtedy, gdy więcej ludzi dowiedziało się o „Silosie”, w szczególności, gdy zaczął być ekranizowany. W Polsce książki wyszły jako Silos, Zmiana i Pył (obecnie przymierzam się do trzeciej części). Jednak w wersji anglojęzycznej pierwsza część nazywała się Wool, czyli „wełna”. Jaką rolę miała wełna w Silosie – dowiadujemy się dosyć szybko.
Akcja w książcę rozgrywa się dużo szybciej, niż w serialu. Trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Twórcy serialu oparli się na książce, ale wiele rzeczy też zmienili (np. płeć jednego z bohaterów, chociaż nie wiem, czy książka nie została błędnie przetłumaczona), a mówiąc precyzyjnie, dodali. W serialu jest wiele wątków i postaci, których nie ma w książce albo które są tylko wspomniane. Moim zdaniem świat przedstawiony w serialu jest ciekawszy, głębszy i bardziej wielowymiarowy. Książka ma moim zdaniem, przynajmniej w pierwszym tomie, prostszą konstrukcję. Co nie znaczy, że książka jest gorsza. Po prostu myślę, że twórcy serialu zdawali sobie sprawę, że serial rządzi się trochę innymi prawami niż opowieść w formie pisanej. Bardzo twórczo i z dużą wyobraźnią rozwinęli świat Silosu opowiedziany w książce. Z drugiej strony, wiele kwestii, które w serialu są tajemnicą, w książce jest rozwiązanych i mniej lub bardziej wyjaśnionych na wcześniejszym etapie. Przykładowo, w książce stosunkowo szybko dowiadujemy się, po co silos powstał (przynajmniej w zarysie), choć nie to, kto go zbudował i dlaczego. Wyjaśniona jest także sama nazwa silos.
Więcej dowiadujemy się w drugim tomie (Zmiana). Pierwsze dwa sezony serialu, to pierwsza książka. Ciekawy jestem, jak twórcy serialu podejdą do historii opowiedzianej w drugim tomie, która jest retrospekcją w stosunku do tego, co było w pierwszym.
Ja teraz oddam się lekturze trzeciego tomu – Pyłu.
Trzeciego dnia od przyjazdu do Lizbony postanowiłem pojechać do Sintry – urokliwego miasteczka znajdującego się w górach pomiędzy Lizboną a Oceanem. Nie wiem, czy bym tam w ogóle pojechał, gdyby nie to, że pierwszego dnia wieczorem minąłem dworzec kolejowy Rossio, z którego odjeżdżają pociągi do Sintry. Dworzec tak mi się spodobał, że stwierdziłem, że szkoda byłoby się pociągiem nie przejechać.
Wnętrze dworca Rossio
Dwa razy jechałem pociągiem: raz do Belem i raz do Sintry (i rzecz jasna za każdym razem z powrotem do Lizbony). Pociągi lokalne jeżdżą często i regularnie. Są odrobinę obskurne, ale do przeżycia.
Jadąc do Sintry miałem też okazję zobaczyć też trochę inną Lizbonę; tj. miasto wielkich blokowisk i odległych dzielnic. Widok z okna pociągu nie był zbyt zachęcający (chociaż może to tylko pozory). Stacje po drodze do Sitntry, chociaż uczęszczane przez tysiące ludzi, też były zaniedbane. Widać, że kiedyś tam był jakiś generalny remont i wielka rewitalizacja, ale wszystko już zdążyło popaść w lekką ruinę.
Podobne wrażenia miałem po powrocie z Sintry, gdy tym razem pociąg zatrzymał się na dworcu Oriente, zbudowanym 25 lat temu na lizbońskie expo. Nowoczesna monumentalna architektura tego dworca jest zachwycająca (przynajmniej dla mnie). Pomimo upływu lat, dworzec cały czas wygląda dobrze. Nie zmienia to niestety faktu, że główna hala z peronami też jest zapuszczona, a stalowe dźwigary pokrywa rdza. Szkoda.
Dworzec Oriente
Natomiast Sintra zrobiła na mnie fantastyczne wrażenie i myślę, że jeżeli kiedyś jeszcze znajdę się w Lizbonie, to warto byłoby tamtejsze okolice poznać dokładniej. W Sintrze jest wiele zabytków, ale one nie są najciekawsze. Najpiękniejsze wrażenie robi urokliwe miasteczko rozłożone na stokach wzgórz.
Pałac Narodowy w SintrzeW oddali Atlantyk
Miałem zwiedzić tamtejszą główną atrakcję, czyli pałac Pena. Jednak tych pałaców jest tam kilka, jest też zrekonstruowany zamek Maurów. Jednak to pałac Pena przyciąga wszystkich ze względu na swoją nietypową architekturę.
Pałac, jak pałac. W każdym pałacu jest mniej więcej tak samo. Atrakcja droga (20 euro), a zwiedza się w niemożliwych tłumach. To wszytko traci więc zupełnie sens. Pałac sobie następnym razem podaruję.
Ale dla mnie główną atrakcją było niesamowite dojście do pałacu. To już była po prostu trasa w górach, na którą nie byłem do końca przygotowany. Było jednak fantastycznie. To dla mnie była namiastka górskiej wędrówki, którą ostatnio miałem blisko rok temu. Trasa wiodła wśród lasów, ogrodów, położonych w na leśnych stokach willi. Dookoła wszytko kwitło, było naprawdę pięknie.
Dla samej tej wędrówki było warto tam przyjechać. Ze stoków gór w Sintrze widać już Ocean Atlantycki.
W oddali AtlantykTutaj już wszystko kwitłoZrekonstruowany zamek Maurów
Pałac otoczony jest wielkim wspaniałym parkiem. Obiecywałem sobie, że po wyjściu z pałacu, zwiedzę jeszcze park, ale nie miałem już siły.
Zamek Pena
Pałac jest niewątpliwie ciekawy, ale zwiedzanie królewskich komnat idąc w procesji nie ma większego sensu.
Byłem w Lizbonie trochę niewiele ponad 2 dni, więc nie widziałem wszystkiego, ale to nie szkodzi. Będę mieć powód, żeby pojechać do niej ponownie.
Byłem z Lizbonie w weekend, więc chociaż to marzec, turystów było strasznie dużo, co psuło zwiedzenie. Przynajmniej w niektórych, najpopularniejszych miejscach. Może w dni robocze byłoby lepiej.
Łuk upamiętniający odbudowę Liczony po trzęsieniu ziemiJeden z wielu monumentalnych budynkówPierwsze spotkanie z tramwajami
Do tych najpopularniejszych miejsc zalicza się niewątpliwie Alfama, czyli lizbońskie „stare miasto”. Miejsce niewątpliwie jest urokliwe, chociaż trawią je te same problemy, co wszelkie „stare miasta” w turystycznych miastach, czyli przeładowanie turystami. Chociaż gdzieniegdzie mieszkańcy też jeszcze tam się zachowali, bo można było spotkać wywieszone pranie albo miejscowych pijaków. Alfama to dzielnica wąskich krętych uliczek biegnących po stoku wzgórza. Po tych stromych uliczkach dzielnie kursują stare tramwaje, które zadziwiająco dobrze sobie tam radzą. Miejscami ulice są tak wąskie, że wagon prawie dotyka ściany; są też miejsca z ruchem wahadłowym. Pikanterii dodaje fakt, że nie widać, co jest za następnym zakrętem, więc trzeba się zdać całkowicie na sygnalizację świetlną.
Wszystkiego nie widziałem, ale miałem chwilę czasu na spacer po tej okolicy. Najwięcej widać rzeczywiście z okna tramwaju. Zwiedzałem tam przede wszystkim kościół i klasztor św. Wincentego, widziałem (z zewnątrz) Panteon narodowy, katedrę. Siłą rzeczy trzeba też odwiedzić chociażby jeden z tarasów widokowych.
Tramwaj wspina się w AlfamieKościół św. WincentegoLumpeks na świeżym powietrzuPanteon narodowySień klasztoruRelikwie świętychWidok na Alfamę. W oddali klasztor św. Wincentego i PanteonŚw. Wincenty – patron Lizbony
Charakterystyczne wszechobecne kafelki to azulejos, czyli ceramiczne płytki zdobione w różne ornamenty albo całe obrazy. W Narodowym Muzeum Azulejos dowiedziałem się, że Portugalczycy sztukę wyrobu płytek przejęli od Arabów, którzy wcześniej zasiedlali Półwysep Iberyjski. We wspomnianym muzeum jest cała wielka panorama miasta wykonana z płytek, przedstawiająca Lizbonę sprzed trzęsienia ziemi (widać na niej m.in. dawny pałac królewski, w miejscu którego jest obecny plac Praça do Comércio).
Azulejos
Popołudniu pojechałem pociągiem do Belem, czyli części dzielnicy znajdującej się bliżej ujścia Tagu do Oceanu Atlantyckiego. Najważniejszym zabytkiem jest Klasztor hieronimitów – majestatyczna budowla w stylu manuelińskim. W tym miejscu podpisano Traktat lizboński w 2007 roku.
Klasztor jest okazały, ale zwiedza się tylko maleńki fragment, a mianowicie krużganki. Kościół był zamknięty z powodu remontu.
Sień klasztoru hieronimitówKrużganki w klasztorze hieronimitówPomnik odkrywców
Nieopodal znajduje się Wieża Belem, która jest jednym z symboli Lizbony oraz Pomnik Odkrywców – gigantyczny obelisk upamiętniający portugalskich podróżników. Jest wielkości wieżowca.
Parę dni temu wróciłem z krótkiego, dwudniowego wyjazdu do Lizbony. Ostatni raz byłem gdzieś na zagranicznej wycieczce – celu zwiedzania miasta – w 2014 roku, gdy odwiedzałem Rygę i Tallinn. To było ponad 10 lat temu…
Trochę pod wpływem impulsu kupiłem bilety lotnicze latem 2024 roku – widać marketing LOT‑u mnie jakoś przekonał. A poza tym, to nie mam prawie żadnego doświadczenia w lataniu – przynajmniej w porównaniu z ludźmi, którzy kilka razy do roku jeżdżą na egzotyczne wakacje (a Lizbona jest troszkę egzotyczna, ale bez przesady).
W Lizbonie wylądowałem 14 marca ok. 15 – 16. Bez większego problemu kupiłem bilet na komunikację miejską i znalazłem stację metra, którą miałem dojechać do centrum. Ze stacji metra wysiadłem na stacji markiza Pombala (wiedziałem, kto to jest, jako dobrze przygotowany turysta).
Po wyjściu z metra zobaczyłem to:
Pierwsze spotkanie z Lizboną
Czyli zupełnie inny świat. Powitała mnie lizbońska palma. Szybko się tez przekonałem, że jest ciepło i wszystko kwitnie. W Portugalii była już całkowem zaawansowana wiosna.
Idąc do hotelu poczułem Lizbonę w nogach, bo szybko się przekonałem, co to znaczy miasto położone na wzgórzach – wszędzie jest stromo i pod górę. I pewnie dlatego nie ma też tam zbyt wielu rowerzystów.
Gdy trochę doszedłem do siebie, wyszedłem na wieczorny spacer po Lizbonie. I tak szedłem majestatyczną Avenida da Liberdade aż do samego Tagu (który wygląda jak morze), na Praça do Comércio.
Widok na stromiznę ulicAvenida LiberdadePlac RestauradoresDworzec kolejowy RossioPlac RossioWidok na strome uliceOstatnia czynna miejska windaPierwsze spotkanie z lizbońskim tramwajemPraça do ComércioNad Tagiem. W oddali most 25 Kwietnia
Dzień wcześniej w Warszawie zebrał się zimny wiatr i okropny deszcz. Ale miałem chwilę czasu, więc pospacerowałem sobie po bardzo ładnym modernistycznym osiedlu znajdującym się na Okęciu (tzn. nieopodal lotniska). Wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. To architektura i urbanistyka zupełnie inne od współczesnego budownictwa nastawionego na maksymalizację zysków.
Od paru dni jest bardzo ciepło, jak na marzec, chociaż nie zdziwi mnie, jeśli przyjdzie jeszcze uderzenie zimna i zima da o sobie znać.
Jak co roku w marcu postanowiłem i tym razem udać się w nad stawy w okolice Przygodzic. W Przygodzicach jest w zasadzie początkowy odcinek Doliny Baryczy i w tych okolicach Barycz (jeszcze jako niewielka rzeczka) zasila kilka wielkich stawów, które są ostoją dla bardzo wielu ptaków (które raczej słychać, niż widać).
W tym roku postanowiłem się udać trochę bardziej na południe, tzn. w okolice Antonina. Tam znajduje się Rezerwat Wydymacz, w którym jest staw, rozlewiska i okazy gigantycznych starych dębów. Nie byłem tam od 2019 roku. Sam Antonin słynie natomiast z drewnianego pałacu, w którym podobno był Chopin.
Susza daje już o sobie znać. Rezerwat poprzecinany jest siecią rowów, strumieni i rzeczek. W tej chwili są albo wyschnięte, albo niewiele w nich wody. W głównym stawie też było niewiele wody.
Wątły strumyczekWydymaczJeden z wielkich dębówPałac w Antoninie
Do Antonina jest ok. 30 kilometrów, więc nie jakoś daleko. Wybrałem tym razem jednak trochę nietypową drogę, bo jadąc do Antonina odwiedziłem jeszcze Kotłów. Jest to wieś położona na wysokim wzgórzu tuż pod Mikstatem. Byłem tam poprzednim razem w maju 2019 roku. Na wzgórzu znajduje się bardzo stary kościół, który swoją historią sięga najpewniej głębokiego średniowiecza, ponieważ jego trzon stanowi najstarsza, romańska część. Ściany mają po 2 – 3 metry grubości i wyciosane są z kamienia. W środku panuje przeszywający chłód.
Romański kościół w KotłowieCmentarz dookoła kościołaKościół romańsko-barokowy
Zainspirowany wpisem w Facebooku lokalnego krajoznawcy, postanowiłem odwiedzić leśne wzgórza polodowcowe w Gminie Ceków-Kolonia. Las jest, wzgórza są. Czy są polodowcowe, to trudno powiedzieć, ale niewątpliwie skądś się musiały wziąć. Bo rzeczywiście las nie jest płaski, tylko są w nim obecne liczne górki.
Las jest dosyć rozległy, chociaż niezbyt ciekawy. Rozciąga się na wschód od drogi wojewódzkiej 470 łączącej Kalisz z Turkiem. Wiele razy, gdy jechałem w kierunku Turku, nachodziła mnie ochota, aby sprawdzić, co tam jest. Okazuje się, że jest to mało wyraźna, wschodnia granica Puszczy Pyzdrskiej. Bowiem i tam można odnaleźć ślady osadnictwa olęderskiego, chociażby w postaci ewangelickich cmentarzy. Prawda jest jednak taka, że ja o tych śladach jedynie czytałem, ale ich nie znalazłem. Nie tym razem. Może jeszcze kiedyś uda mi się te tereny lepiej zwiedzić.
Osadnictwo olęderskim charakteryzowało się m.in. bardzo luźnym układem wsi rozrzuconych wśród pól i lasów. Tam jest podobnie. Można z oddali wypatrzeć samotne gospodarstwa położone wśród pól, w pewnym oddaleniu od lasów.
Sam las nie jest raczej atrakcyjny. Są to typowe sosny-zapałki. Ale wynika to ze słabych ziem, jakie zasiedlali Olędrzy. W jednym miejscu znajdowało się osuwisko, to widać było, że pod cienką warstwą darni jest sam żółty piach i nic więcej.
Sama Gmina Ceków-Kolonia nie wywarła na mnie pozytywnego wrażenia. Pogłębia się tam typowy chaos urbanistyczny polegający na tym, że buduje się domy całkowicie bez ładu i składu pośrodku niczego. W dodatku są to domu w stylu pseudo-nowoczesnym, zupełnie niepasującym do tych terenów; zwykle są bardzo duże i zbudowane bez szacunku dla krajobrazu. Będzie to prowadzić do dalszej degradacji i zadeptywania tych dosyć ładnych okolic. Nie trudno się domyślić, że ci, którzy stawiają te chałupy, nie są wcale rolnikami.
Do tego brud, syf i śmietnik wzdłuż dróg. Możemy dziękować McDonaldowi, że przestawił się na opakowania wyłącznie tekturowe, to może te śmieci, którymi usłane są pobocza dróg, jakoś się rozłożą. O wysypiskach śmieci napotkanych przynajmniej ze 2 razy w lesie nawet nie chce się wspominać. No i wiejscy rajdowcy gnający 100 km/h w miejscach zupełnie do tego nieprzystosowanych (na drogach wijących się wśród pól i lasów). Jazda zgodnie z przepisami przekracza możliwości intelektualne tubylców.
To pokazuje, jaką katastrofą i nieporozumieniem jest budowanie i remontowanie dróg na terenach wiejskich. Gdy taka droga zostaje zbudowana, natychmiast niszczony jest krajobraz, wszędzie pojawiają się śmieci. Spokojne okolice zostają natychmiast zdewastowane przez wiejskich rajdowców, o których pisałem wyżej…
Pogoda w styczniu była bardzo zmienna. Momentami jest zima, a momentami wiosna. Czasami jednego dnia. Pewnego razu wybrałem się do lasu i nad rzekę. Od rana była zima, w południe – wiosna.