Miesiąc temu wróciłem z krótkiej wycieczki do Lizbony. To dobry moment, żeby na chwilę się tam jeszcze przenieść.
Ostatniego dnia miałem jeszcze trochę czasu, ponieważ samolot do Warszawy miałem dopiero popołudniu. Wykorzystałem ten czas, żeby jeszcze trochę pozwiedzać centrum. Między innymi jechałem bardzo znaną miejską windą Santa Justa. Służyła do pokonywania znacznych różnic poziomów w mieście. Winda jest oblegana przez turystów, co jest dużą wadą. Po wyjściu z windy zaraz są ruiny klasztoru, w których urządzono muzeum archeologiczne.
Detale klasztoru hieronimitówWieża w BelemW porceMuzeum AzulejosPort pasażerski
W Lizbonie byłem jeszcze w wielu innych miejscach, których nie opisałem, a które uwidoczniłem na zdjęciach.
Żeby dobrze poznać miasto, trzeba by w nim zamieszkać. Nie da się poznać miasta w dwa dni. Taka krótka wycieczka może stanowić co najwyżej zachętę, żeby przyjechać ponownie. Niestety takie wyjazdy mają też i wady. Na przykład trudno wejść w jakiekolwiek interakcje z tubylcami. Dlatego bardzo dobrze wspominać mój wyjazd do Salonik (maj 2018), ponieważ wtedy nie tylko zwiedzałem miasto (które z pewnością jest o wiele mniej atrakcyjne od Lizbony), ale przede wszystkim miałem okazję poznać jego mieszkańców, zobaczyć jak pracują i żyją na co dzień.
Teraz myślami krążę już tylko wokół krótkiego wyjazdu w góry, który nastąpi za miesiąc. Rok temu byłem na podobnej, krótkiej wycieczce w maju.
Od ponad miesiąca żyję „Silosem”. Wszystko zaczęło się od tego, że w ofercie promocyjnej dostałem bezpłatnie na 3 miesiące dostęp do Apple TV, czyli platformy streamingowej od Apple. Wydaje mi się, że biblioteka oferowanych filmów nie jest zbyt rozbudowana, ale te, które są, są niezłe. Zachęcony reklamami zacząłem oglądać 10-odcinkowy serial „Silos”. I się zaczęło.
Serial pochłonąłem w jakieś 2 tygodnie (dozując sobie odcinki), a obecnie zaczytuję się w książce, na podstawie której powstał.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz oglądałem serial z tak dużym zaciekawieniem, w napięciu, nie mogąc się doczekać kolejnego odcinka.
Obrazek z internetu. Widać na nim główną klatkę schodową i główną drogę w Silosie. Chociaż składał się z blisko 150 pięter, nie było w nim windy.
Najkrócej rzec ujmując, serial opowiada o grupie ludzi żyjących w podziemnym mieście w kształcie olbrzymiej cylindrycznej tuby (stąd nazwa) składającej się z blisko 150 pięter (ściśle zhierarchizowanych, ale o tym dowiadujemy się po pewnym czasie), z której nie mogą wyjść. A nie mogą wyjść, ponieważ na powierzchni jest świat nie do życia – nie wiadomo, dlaczego.
Nikt nie wie, jak ludzie się tam znaleźli, dlaczego się tam znaleźli, kto zbudował podziemne miasto. Wiadomo, że żyją tam już od pokoleń. I nie wiedzą, czy i kiedy będzie można wyjść na zawnątrz – świat na powierzchni jest bowiem toksyczny i każdy kto się tam znajdzie, umiera w ciągu kilku minut. Wyjście na zewnątrz, zwane „czyszczeniem”, jest zresztą najsurowszą z kar, przewidzianą przez silosowe prawodawstwo, którego fundamentem jest Pakt, czyli „konstytucja” silosu, oktrojowana przez jego tajemniczych założycieli, którzy zniknęli gdzieś w mrokach dziejów. Później okazuje się, że jest jeszcze jeden akt prawny, sterujący życiem Silosu, o którym wiedzą jednak tylko nieliczni.
Silos jest samowystarczalny, a ludzie nauczyli się żyć pod ziemią, wytwarzać żywność i przetwarzać w procesie recyklingu, co tylko się da – nie ma bowiem świata na zewnątrz, który mógłby zapewnić dostawy potrzebnego sprzętu.
Ludzie są odcięci od historii i nie wiedzą, jak wyglądał świat, zanim wszyscy musieli ścisnąć się w Silosie. Książki i filmy są zakazane, jak również posiadanie jakichkolwiek przedmiotów związanych z dziejami „przedsilosowymi”.
Z pozoru Silos to demokratyczne państwo, z władzami wybieranymi w wyborach. Jednak większość mieszkańców nie wie, kto rządzi naprawdę, ile władzy ma „burmistrz” Silosu oraz, że są nadzorowani przez silosowe NKWD. Ci, którzy mają wątpliwości, podejrzenia lub chcą dowiedzieć się czegoś więcej, są „znikani” w niewyjaśnionych okolicznościach. Nad sprawowaniem wymiaru sprawiedliwości czuwa tajemnicza Sędzia Meadows, która – jak się z czasem okazuje – jest postacią dużo bardziej złożoną, niż się na początku wydaje.
Główna bohaterka, którą poznajemy dopiero w 3 lub w 4 odcinku, to skrzyżowanie Chucka Norrisa z MacGyverem. Zaczyna dociekać prawdy, co nie kończy się dla niej dobrze. Podobnie, jak dla Sędzi Meadows, na którą dociekanie prawdy sprowadza alkoholizm.
W serialu jest niejeden nieoczekiwany zwrot akcji, po którym zbiera się szczękę z podłogi myśląc „to nie tak miało być.”
Serial powstał na podstawie serii książeknapisanych przez Hugha Howey’a. To szerzej nieznany amerykański pisarz (a wcześniej m.in. dekarz), który opowiadania, składające się na początek pierwszego tomu książki, wydał własnym sumptem w internecie; sława nadeszła dopiero wtedy, gdy więcej ludzi dowiedziało się o „Silosie”, w szczególności, gdy zaczął być ekranizowany. W Polsce książki wyszły jako Silos, Zmiana i Pył (obecnie przymierzam się do trzeciej części). Jednak w wersji anglojęzycznej pierwsza część nazywała się Wool, czyli „wełna”. Jaką rolę miała wełna w Silosie – dowiadujemy się dosyć szybko.
Akcja w książcę rozgrywa się dużo szybciej, niż w serialu. Trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Twórcy serialu oparli się na książce, ale wiele rzeczy też zmienili (np. płeć jednego z bohaterów, chociaż nie wiem, czy książka nie została błędnie przetłumaczona), a mówiąc precyzyjnie, dodali. W serialu jest wiele wątków i postaci, których nie ma w książce albo które są tylko wspomniane. Moim zdaniem świat przedstawiony w serialu jest ciekawszy, głębszy i bardziej wielowymiarowy. Książka ma moim zdaniem, przynajmniej w pierwszym tomie, prostszą konstrukcję. Co nie znaczy, że książka jest gorsza. Po prostu myślę, że twórcy serialu zdawali sobie sprawę, że serial rządzi się trochę innymi prawami niż opowieść w formie pisanej. Bardzo twórczo i z dużą wyobraźnią rozwinęli świat Silosu opowiedziany w książce. Z drugiej strony, wiele kwestii, które w serialu są tajemnicą, w książce jest rozwiązanych i mniej lub bardziej wyjaśnionych na wcześniejszym etapie. Przykładowo, w książce stosunkowo szybko dowiadujemy się, po co silos powstał (przynajmniej w zarysie), choć nie to, kto go zbudował i dlaczego. Wyjaśniona jest także sama nazwa silos.
Więcej dowiadujemy się w drugim tomie (Zmiana). Pierwsze dwa sezony serialu, to pierwsza książka. Ciekawy jestem, jak twórcy serialu podejdą do historii opowiedzianej w drugim tomie, która jest retrospekcją w stosunku do tego, co było w pierwszym.
Ja teraz oddam się lekturze trzeciego tomu – Pyłu.
Trzeciego dnia od przyjazdu do Lizbony postanowiłem pojechać do Sintry – urokliwego miasteczka znajdującego się w górach pomiędzy Lizboną a Oceanem. Nie wiem, czy bym tam w ogóle pojechał, gdyby nie to, że pierwszego dnia wieczorem minąłem dworzec kolejowy Rossio, z którego odjeżdżają pociągi do Sintry. Dworzec tak mi się spodobał, że stwierdziłem, że szkoda byłoby się pociągiem nie przejechać.
Wnętrze dworca Rossio
Dwa razy jechałem pociągiem: raz do Belem i raz do Sintry (i rzecz jasna za każdym razem z powrotem do Lizbony). Pociągi lokalne jeżdżą często i regularnie. Są odrobinę obskurne, ale do przeżycia.
Jadąc do Sintry miałem też okazję zobaczyć też trochę inną Lizbonę; tj. miasto wielkich blokowisk i odległych dzielnic. Widok z okna pociągu nie był zbyt zachęcający (chociaż może to tylko pozory). Stacje po drodze do Sitntry, chociaż uczęszczane przez tysiące ludzi, też były zaniedbane. Widać, że kiedyś tam był jakiś generalny remont i wielka rewitalizacja, ale wszystko już zdążyło popaść w lekką ruinę.
Podobne wrażenia miałem po powrocie z Sintry, gdy tym razem pociąg zatrzymał się na dworcu Oriente, zbudowanym 25 lat temu na lizbońskie expo. Nowoczesna monumentalna architektura tego dworca jest zachwycająca (przynajmniej dla mnie). Pomimo upływu lat, dworzec cały czas wygląda dobrze. Nie zmienia to niestety faktu, że główna hala z peronami też jest zapuszczona, a stalowe dźwigary pokrywa rdza. Szkoda.
Dworzec Oriente
Natomiast Sintra zrobiła na mnie fantastyczne wrażenie i myślę, że jeżeli kiedyś jeszcze znajdę się w Lizbonie, to warto byłoby tamtejsze okolice poznać dokładniej. W Sintrze jest wiele zabytków, ale one nie są najciekawsze. Najpiękniejsze wrażenie robi urokliwe miasteczko rozłożone na stokach wzgórz.
Pałac Narodowy w SintrzeW oddali Atlantyk
Miałem zwiedzić tamtejszą główną atrakcję, czyli pałac Pena. Jednak tych pałaców jest tam kilka, jest też zrekonstruowany zamek Maurów. Jednak to pałac Pena przyciąga wszystkich ze względu na swoją nietypową architekturę.
Pałac, jak pałac. W każdym pałacu jest mniej więcej tak samo. Atrakcja droga (20 euro), a zwiedza się w niemożliwych tłumach. To wszytko traci więc zupełnie sens. Pałac sobie następnym razem podaruję.
Ale dla mnie główną atrakcją było niesamowite dojście do pałacu. To już była po prostu trasa w górach, na którą nie byłem do końca przygotowany. Było jednak fantastycznie. To dla mnie była namiastka górskiej wędrówki, którą ostatnio miałem blisko rok temu. Trasa wiodła wśród lasów, ogrodów, położonych w na leśnych stokach willi. Dookoła wszytko kwitło, było naprawdę pięknie.
Dla samej tej wędrówki było warto tam przyjechać. Ze stoków gór w Sintrze widać już Ocean Atlantycki.
W oddali AtlantykTutaj już wszystko kwitłoZrekonstruowany zamek Maurów
Pałac otoczony jest wielkim wspaniałym parkiem. Obiecywałem sobie, że po wyjściu z pałacu, zwiedzę jeszcze park, ale nie miałem już siły.
Zamek Pena
Pałac jest niewątpliwie ciekawy, ale zwiedzanie królewskich komnat idąc w procesji nie ma większego sensu.
Byłem w Lizbonie trochę niewiele ponad 2 dni, więc nie widziałem wszystkiego, ale to nie szkodzi. Będę mieć powód, żeby pojechać do niej ponownie.
Byłem z Lizbonie w weekend, więc chociaż to marzec, turystów było strasznie dużo, co psuło zwiedzenie. Przynajmniej w niektórych, najpopularniejszych miejscach. Może w dni robocze byłoby lepiej.
Łuk upamiętniający odbudowę Liczony po trzęsieniu ziemiJeden z wielu monumentalnych budynkówPierwsze spotkanie z tramwajami
Do tych najpopularniejszych miejsc zalicza się niewątpliwie Alfama, czyli lizbońskie „stare miasto”. Miejsce niewątpliwie jest urokliwe, chociaż trawią je te same problemy, co wszelkie „stare miasta” w turystycznych miastach, czyli przeładowanie turystami. Chociaż gdzieniegdzie mieszkańcy też jeszcze tam się zachowali, bo można było spotkać wywieszone pranie albo miejscowych pijaków. Alfama to dzielnica wąskich krętych uliczek biegnących po stoku wzgórza. Po tych stromych uliczkach dzielnie kursują stare tramwaje, które zadziwiająco dobrze sobie tam radzą. Miejscami ulice są tak wąskie, że wagon prawie dotyka ściany; są też miejsca z ruchem wahadłowym. Pikanterii dodaje fakt, że nie widać, co jest za następnym zakrętem, więc trzeba się zdać całkowicie na sygnalizację świetlną.
Wszystkiego nie widziałem, ale miałem chwilę czasu na spacer po tej okolicy. Najwięcej widać rzeczywiście z okna tramwaju. Zwiedzałem tam przede wszystkim kościół i klasztor św. Wincentego, widziałem (z zewnątrz) Panteon narodowy, katedrę. Siłą rzeczy trzeba też odwiedzić chociażby jeden z tarasów widokowych.
Tramwaj wspina się w AlfamieKościół św. WincentegoLumpeks na świeżym powietrzuPanteon narodowySień klasztoruRelikwie świętychWidok na Alfamę. W oddali klasztor św. Wincentego i PanteonŚw. Wincenty – patron Lizbony
Charakterystyczne wszechobecne kafelki to azulejos, czyli ceramiczne płytki zdobione w różne ornamenty albo całe obrazy. W Narodowym Muzeum Azulejos dowiedziałem się, że Portugalczycy sztukę wyrobu płytek przejęli od Arabów, którzy wcześniej zasiedlali Półwysep Iberyjski. We wspomnianym muzeum jest cała wielka panorama miasta wykonana z płytek, przedstawiająca Lizbonę sprzed trzęsienia ziemi (widać na niej m.in. dawny pałac królewski, w miejscu którego jest obecny plac Praça do Comércio).
Azulejos
Popołudniu pojechałem pociągiem do Belem, czyli części dzielnicy znajdującej się bliżej ujścia Tagu do Oceanu Atlantyckiego. Najważniejszym zabytkiem jest Klasztor hieronimitów – majestatyczna budowla w stylu manuelińskim. W tym miejscu podpisano Traktat lizboński w 2007 roku.
Klasztor jest okazały, ale zwiedza się tylko maleńki fragment, a mianowicie krużganki. Kościół był zamknięty z powodu remontu.
Sień klasztoru hieronimitówKrużganki w klasztorze hieronimitówPomnik odkrywców
Nieopodal znajduje się Wieża Belem, która jest jednym z symboli Lizbony oraz Pomnik Odkrywców – gigantyczny obelisk upamiętniający portugalskich podróżników. Jest wielkości wieżowca.
Parę dni temu wróciłem z krótkiego, dwudniowego wyjazdu do Lizbony. Ostatni raz byłem gdzieś na zagranicznej wycieczce – celu zwiedzania miasta – w 2014 roku, gdy odwiedzałem Rygę i Tallinn. To było ponad 10 lat temu…
Trochę pod wpływem impulsu kupiłem bilety lotnicze latem 2024 roku – widać marketing LOT‑u mnie jakoś przekonał. A poza tym, to nie mam prawie żadnego doświadczenia w lataniu – przynajmniej w porównaniu z ludźmi, którzy kilka razy do roku jeżdżą na egzotyczne wakacje (a Lizbona jest troszkę egzotyczna, ale bez przesady).
W Lizbonie wylądowałem 14 marca ok. 15 – 16. Bez większego problemu kupiłem bilet na komunikację miejską i znalazłem stację metra, którą miałem dojechać do centrum. Ze stacji metra wysiadłem na stacji markiza Pombala (wiedziałem, kto to jest, jako dobrze przygotowany turysta).
Po wyjściu z metra zobaczyłem to:
Pierwsze spotkanie z Lizboną
Czyli zupełnie inny świat. Powitała mnie lizbońska palma. Szybko się tez przekonałem, że jest ciepło i wszystko kwitnie. W Portugalii była już całkowem zaawansowana wiosna.
Idąc do hotelu poczułem Lizbonę w nogach, bo szybko się przekonałem, co to znaczy miasto położone na wzgórzach – wszędzie jest stromo i pod górę. I pewnie dlatego nie ma też tam zbyt wielu rowerzystów.
Gdy trochę doszedłem do siebie, wyszedłem na wieczorny spacer po Lizbonie. I tak szedłem majestatyczną Avenida da Liberdade aż do samego Tagu (który wygląda jak morze), na Praça do Comércio.
Widok na stromiznę ulicAvenida LiberdadePlac RestauradoresDworzec kolejowy RossioPlac RossioWidok na strome uliceOstatnia czynna miejska windaPierwsze spotkanie z lizbońskim tramwajemPraça do ComércioNad Tagiem. W oddali most 25 Kwietnia
Dzień wcześniej w Warszawie zebrał się zimny wiatr i okropny deszcz. Ale miałem chwilę czasu, więc pospacerowałem sobie po bardzo ładnym modernistycznym osiedlu znajdującym się na Okęciu (tzn. nieopodal lotniska). Wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. To architektura i urbanistyka zupełnie inne od współczesnego budownictwa nastawionego na maksymalizację zysków.
Od paru dni jest bardzo ciepło, jak na marzec, chociaż nie zdziwi mnie, jeśli przyjdzie jeszcze uderzenie zimna i zima da o sobie znać.
Jak co roku w marcu postanowiłem i tym razem udać się w nad stawy w okolice Przygodzic. W Przygodzicach jest w zasadzie początkowy odcinek Doliny Baryczy i w tych okolicach Barycz (jeszcze jako niewielka rzeczka) zasila kilka wielkich stawów, które są ostoją dla bardzo wielu ptaków (które raczej słychać, niż widać).
W tym roku postanowiłem się udać trochę bardziej na południe, tzn. w okolice Antonina. Tam znajduje się Rezerwat Wydymacz, w którym jest staw, rozlewiska i okazy gigantycznych starych dębów. Nie byłem tam od 2019 roku. Sam Antonin słynie natomiast z drewnianego pałacu, w którym podobno był Chopin.
Susza daje już o sobie znać. Rezerwat poprzecinany jest siecią rowów, strumieni i rzeczek. W tej chwili są albo wyschnięte, albo niewiele w nich wody. W głównym stawie też było niewiele wody.
Wątły strumyczekWydymaczJeden z wielkich dębówPałac w Antoninie
Do Antonina jest ok. 30 kilometrów, więc nie jakoś daleko. Wybrałem tym razem jednak trochę nietypową drogę, bo jadąc do Antonina odwiedziłem jeszcze kotłów. Jest to wieś położona na wysokim wzgórzu tuż pod Mikstatem. Byłem tam poprzednim razem w maju 2019 roku. Na wzgórzu znajduje się bardzo stary kościół, który swoją historią sięga najpewniej głębokiego średniowiecza, ponieważ jego trzon stanowi najstarsza, romańska część. Ściany mają po 2 – 3 metry grubości i wyciosane są z kamienia. W środku panuje przeszywający chłód.
Romański kościół w KotłowieCmentarz dookoła kościołaKościół romańsko-barokowy
Zainspirowany wpisem w Facebooku lokalnego krajoznawcy, postanowiłem odwiedzić leśne wzgórza polodowcowe w Gminie Ceków-Kolonia. Las jest, wzgórza są. Czy są polodowcowe, to trudno powiedzieć, ale niewątpliwie skądś się musiały wziąć. Bo rzeczywiście las nie jest płaski, tylko są w nim obecne liczne górki.
Las jest dosyć rozległy, chociaż niezbyt ciekawy. Rozciąga się na wschód od drogi wojewódzkiej 470 łączącej Kalisz z Turkiem. Wiele razy, gdy jechałem w kierunku Turku, nachodziła mnie ochota, aby sprawdzić, co tam jest. Okazuje się, że jest to mało wyraźna, wschodnia granica Puszczy Pyzdrskiej. Bowiem i tam można odnaleźć ślady osadnictwa olęderskiego, chociażby w postaci ewangelickich cmentarzy. Prawda jest jednak taka, że ja o tych śladach jedynie czytałem, ale ich nie znalazłem. Nie tym razem. Może jeszcze kiedyś uda mi się te tereny lepiej zwiedzić.
Osadnictwo olęderskim charakteryzowało się m.in. bardzo luźnym układem wsi rozrzuconych wśród pól i lasów. Tam jest podobnie. Można z oddali wypatrzeć samotne gospodarstwa położone wśród pól, w pewnym oddaleniu od lasów.
Sam las nie jest raczej atrakcyjny. Są to typowe sosny-zapałki. Ale wynika to ze słabych ziem, jakie zasiedlali Olędrzy. W jednym miejscu znajdowało się osuwisko, to widać było, że pod cienką warstwą darni jest sam żółty piach i nic więcej.
Sama Gmina Ceków-Kolonia nie wywarła na mnie pozytywnego wrażenia. Pogłębia się tam typowy chaos urbanistyczny polegający na tym, że buduje się domy całkowicie bez ładu i składu pośrodku niczego. W dodatku są to domu w stylu pseudo-nowoczesnym, zupełnie niepasującym do tych terenów; zwykle są bardzo duże i zbudowane bez szacunku dla krajobrazu. Będzie to prowadzić do dalszej degradacji i zadeptywania tych dosyć ładnych okolic. Nie trudno się domyślić, że ci, którzy stawiają te chałupy, nie są wcale rolnikami.
Do tego brud, syf i śmietnik wzdłuż dróg. Możemy dziękować McDonaldowi, że przestawił się na opakowania wyłącznie tekturowe, to może te śmieci, którymi usłane są pobocza dróg, jakoś się rozłożą. O wysypiskach śmieci napotkanych przynajmniej ze 2 razy w lesie nawet nie chce się wspominać. No i wiejscy rajdowcy gnający 100 km/h w miejscach zupełnie do tego nieprzystosowanych (na drogach wijących się wśród pól i lasów). Jazda zgodnie z przepisami przekracza możliwości intelektualne tubylców.
To pokazuje, jaką katastrofą i nieporozumieniem jest budowanie i remontowanie dróg na terenach wiejskich. Gdy taka droga zostaje zbudowana, natychmiast niszczony jest krajobraz, wszędzie pojawiają się śmieci. Spokojne okolice zostają natychmiast zdewastowane przez wiejskich rajdowców, o których pisałem wyżej…
Pogoda w styczniu była bardzo zmienna. Momentami jest zima, a momentami wiosna. Czasami jednego dnia. Pewnego razu wybrałem się do lasu i nad rzekę. Od rana była zima, w południe – wiosna.
Na początku stycznia nie tylko przyszedł minimalny mróz, ale nawet spadły ze 2 cm śniegu. I to tydzień po tygodniu. Śnieg jest teraz zimą rarytasem, więź każde jego opady to dobry moment, żeby wybrać się nad rzekę, gdzie jest wtedy wyjątkowo pięknie.
Tydzień temu wybrałem się do miejsca, które jest ode mnie bardzo blisko, a jednocześnie nie byłem sobie w stanie przypomnieć, kiedy ostatni raz tam byłem. Nie odwiedzałem tego miejsca na pewno od przynajmniej 5 lat, a to z tego powodu, że okolice choć piękna, to została tragicznie zdewastowana przez pato-przemysł, który się ulokował po sąsiedzku i systematycznie zatruwa środowisko.
„Nowy” most ma już blisko 15 latZabytkowe budynki elektrociepłowniujście rzeczki mniejszej do większejStarorzecze
To miejsce to starorzecze Prosny koło elektrociepłowni. Do tego starorzecza wpada rzeczka Pokrzywnica. Jest tam również cypel, z którego można oglądać most kolejowy.
Dzisiaj wybrałem się w miejsce, które odwiedzam stosunkowo często.
Tutaj Prosna przebiega między polami, które były tym ładniejsze, ze pokryte cienką warstwą śniegu. I pomyśleć, że jeszcze tak niedawno jeździłem tu na rowerze…
Na początku Nowego Roku (2025) przyszła w końcu zima, tzn. temperatura spadła do kilku stopni poniżej zera i nawet spadła minimalna ilość śniegu.
Postanowiłem się więc wybrać do sobie dobrze znanego lasku, ponieważ las pod śniegiem jest zupełnie inny i na swój sposób bardziej tajemniczy, niż choćby jesienią. Przede wszystkim na śniegu widać wiele różnych śladów pozostawianych przez zwierzęta. Zwierząt nie widać, ale gdy widzi się setki mniejszych i większych śladów przez nie pozostawionych, to nie ma się wątpliwości, że gdzieś tam one są. Śniegu było naprawdę jak na lekarstwo, ale było widać ślady obecności zwierząt, np. wydeptane w śniegu ścieżki czy też miejsca, gdzie ziemia była zryta.
Miałem sporo szczęścia, bo w oddali zobaczyłem nawet stado jeleni.
Zakola leśnego strumieniaŚwierczki w środku lasu liściastegoZimowa łąka
Po Świętach znalazłem czas, żeby wybrać się nad rzekę. Było wtedy mgliste przedpołudnie. Idąc pod słońce nie wiele było widać. Ziemia była lekko zmrożona, więc dało się w ogóle przejść przez pola. Poziom wody w rzece nie był taki, jak rok temu.
Nad starorzeczemMglisty poranek
Natomiast ostatniego dnia roku wybrałem się do miejsca, które odwiedzam sporadycznie, chociaż jest bardzo ciekawe.
Poprzednim razem pisałem o tych okolicach rok temu. To bardzo ciekawe miejsce z lasem, w środku którego są stawy. Byłem miło zaskoczony, ponieważ droga prowadząca do lasu była wysprzątana – nie było tam wyjątkowo tradycyjnego wiejskiego brudu. W lesie było pod tym względem gorzej, chociaż miejsce i tak jest warte odwiedzenia. Było kilka stopni powyżej zera. Zza drzew przebijało słońce. Była bardzo przyjemna atmosfera.