Niecały miesiąc temu miałem okazję odwiedzić Wodospady Niagara. No bo właśnie to są wodospady, a nie jak się zwykle mówi „wodospad”; są przynajmniej 3 – zależy, jak liczyć.
Wodospady znajdują się na rzecze Niagarze, którą przez kilkadziesiąt kilometrów płynie woda z jeziora Erie do Jeziora Ontario (a dalej z Jeziora Ontario płynie Rzeką Świętego Wawrzyńca do Oceanu Atlantyckiego). Rzeka stanowi także granicę pomiędzy Kanadą a Stanami Zjednoczonymi; na obu brzegach są miasteczka i oba nazywają się „Niagara Falls”. Miasto Niagara w Kanadzie to odpowiednik naszego Zakopanego – ośrodek najważniejszej kanadyjskiej atrakcji turystycznej.
Wodospady znajdują się tak naprawdę na granicy amerykańsko-kanadyjskiej, ale lepszy widok jest zdecydowanie ze strony kanadyjskiej. Za to od strony amerykańskiej są parki i trasy spacerowe, np. na Koziej Wyspie (Goat Island) – można się przejść nad brzegiem Niagary (rzeki).
Największą atrakcją jest rejs statkiem koło wodospadu. Zapewnia niezapomniane wrażenia, bo wodospad jest niesamowity i chlupie wodą na wielkie odległości. Pod wodospadem jest jak pod prysznicem. Nad wodospadem nieustannie unosi się chmura, z której leje deszcz.
Można także wejść do tunelu, który prowadzi do wodospadu „od tyłu” i zobaczyć, jak spada woda. Jest też wiele punktów widokowych i tarasów na różnych poziomach.
Po stronie kanadyjskiej jest także wyłączona elektrownia wodna, obecnie zamieniona na muzeum. Pod budynkiem elektrowni znajduje się olbrzymi kanał spustowy wody, którym także można przejść. Moim zdaniem najciekawszym punktem zwiedzania elektrowni był zjazd przeszkloną windą w dół do tego tunelu – widać wówczas przekrój całej elektrowni i stuletnią maszynerię.
W okolicach wodospadów można spokojnie spędzić cały dzień i przejść wiele kilometrów.
Zainspirowany wpisami na Facebooku pewnego lokalnego wędrowca, postanowiłem sprawdzić, jak wygląda Dolina Bawołu, który tamtędy przepływa. Bawół to rzeczka podobna do Swędrni, chociaż w tym miejscu, w którym byłem, nie jest aż tak malowniczo położona. Myślę, że zimą wybiorę się tam ponownie, aby lepiej przyjrzeć się tym okolicom.
Jak już pisałem, Puszcza Pyzdrska nazywana jest „puszczą” na wyrost – bo to głównie sosny jak zapałki. Ale wynika to z tego, że są tam bardzo słabe gleby, co jest jedną z cech charakterystycznych tych okolic. Nie brakuje jednak ładnych miejsc.
Przede wszystkim jednak nawet na południowym skraju Puszczy widać ślady przeszłości: właśnie opuszczony cmentarz, czy puste stare domostwo. Atutem Puszczy jest to, że jest to całkowicie na uboczu.
Opuszczone gospodarstwoBawół
Niestety nie brakuje i patologii. Również do Puszczy dociera chaos urbanistyczny. Zaczynają pojawiać się nowe domy, które nie mają nic wspólnego ze skromnymi chatami olęderskim, które wtapiały się w tło. W środku lasu można spotkać pełno „terenów prywatnych”, „terenów monitorowanych”, mury, a nawet zasieki z drutu kolczastego. Urbanistyczna samowola na całego.
Mur w lesieDrut kolczasty, monitoring… i co jeszcze?Niby ktoś chce mieszkać „w domku pod lasem”, ale jednak odgradza się od tego lasu siatką maskującą…
Wczoraj przypadkowo trafiłem do Doliny Swędrni i było tam wyjątkowo pięknie. Ponoć przekroczony jest stan ostrzegawczy, ale rzeczka w razie czego ma się gdzie rozlać.
Ponownie odwiedziłem Lublin. Widziałem tylko jego skrawki – te pare ulic w centrum, po których się poruszałem. Podoba mi się jako miasto nadal, choć ma różne niedociągnięcia (jak wszędzie). Dla niektórych z Wielkopolski jest to „Polska C” (jak ostatnio usłyszałem taką opinię) – jest to wrażenie mylne; naprawdę można się miło rozczarować. Jest to duże nowoczesne miasto. Ze zmian – ukończono centrum komunikacyjne przy dworcu kolejowym.
Natomiast co do starego miasta – aktualne są moje uwagi sprzed 1,5 roku. Może nawet o tej porze roku te uwagi są jeszcze bardzo aktualne, ponieważ obecnie lubelskie stare miasto jeszcze bardziej przypomina skansen, gdzie co prawda kwitnie przemysł wódczano-knajpiany, ale nic tam nie ma poza tym, a w szczególności nie ma mieszkańców.
Tym razem będąc w Lublinie „zabłądziłem” do miejsca, koło którego wielokrotnie przechodziłem, ale dopiero teraz postanowiłem tam wejść, tj. na stary cmentarz przy ul. Lipowej. Zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Jaka szkoda, że w Kaliszu nie ma takiego cmentarza (tzn. jest ale albo popada w ruinę albo jest niszczony). Cmentarz składa się, podobnie jak w Kaliszu, z trzech części: katolickiej, prawosławnej i ewangelickiej. Oddzielone są od siebie niskim murkiem. Pełno jest zabytkowych nagrobków z XIX wieku. A te współczesne są zrobione w większości ze smakiem i nierzadko są wzorowane na tych starych.
W ostatnią sobotę po 6 latach przerwy ponownie wybrałem się do Pałacu w Dobrzycy. Wieś Dobrzyca znajduje się między Pleszewem a Jarocinem, jakieś 40 minut drogi samochodem z Kalisza.
W Dobrzycy, w malowniczym parku, znajduje się pałac, a w nim Muzeum Ziemiaństwa. O ile pamiętam, byłem tam już chyba ze 3 razy wcześniej (przy czym tylko raz wcześniej, wiosną 2017 roku, zwiedzałem wnętrze muzeum). Dobrze jest sobie taką wycieczkę od czasu do czasu powtórzyć.
Po 6 latach nie ma wielkich zmian. Park nie jest tak ciekawy jak w Gołuchowie, w Lewkowie czy w Rogalinie. Natomiast widać zmiany w samym pałacu. Pałac już te 6 lat temu robił na mnie duże wrażenie, ale teraz ostatecznie chyba udało się konserwatorom podnieść go z ruin. Zmieniła się też ekspozycja. Przejrzałem zdjęcia sprzed 6 lat i widać na nich, że wówczas ekspozycja była o wiele uboższa. Dzisiaj jest dosyć ciekawa (choć w gruncie rzeczy jest to zbieranina starych mebli), a w dodatku można poznać historię pałacu i jego dawnych właścicieli z audiobooka.
Natomiast to, co rzuciło mi się w oczy, to ograniczony do minimum wątek masoński. Wieść gminna niesie, że pierwotnie muzeum miało być właśnie muzeum masonerii (coś ciekawszego wreszcie), ale było to nie do przełknięcia dla decydentów. O ile pamiętam, to właśnie pierwotny właściciel pałacu był znanym masonem; pałac ma nietypowy kształt i zdaniem niektórych, nawiązuje do węgielnicy – symbolu masonerii. Pamiętam, że w 2017 roku na temat masonerii i związków właścicieli Dobrzycy z masonerią było bardzo wiele informacji; nie brakowało różnych „gadżetów” na ekspozycji poświęconych wolnomularstwu. W tej chwili o masonerii jest zaledwie wspomniane w jednej z sal, a ekspozycja jest bardzo uboga. Wymyślono też teorię, że kształt pałacu jest przypadkowy.
Szkoda, bo wreszcie byłoby to coś ciekawszego, a nie kolejne „muzeum ziemiaństwa”, jakich jest pełno.
Sala balowaMeble z motywem gdańskim. Co tu robią – nie mam pojęcia…Salon egipskiJadalniaSalon z motywem groteskowym
Po zwiedzeniu pałacu, parę chwil spędziłem jeszcze w otaczającym go parku. Jest ładny, chociaż nie miałem już siły na dokładniejszą penetrację.
Jest już wrzesień. Lato to nie jest dobra pora na odwiedzanie lasu (już kiedyś wspominałem, że najlepsza pora to późna jesień, zima, wczesna wiosna) – komary, kleszcze, krzaki uniemożliwiające wejście w niektóre zakamarki. Z jednej strony latem można w lesie znaleźć ochłodę, ale z drugiej strony czasami jest zbyt duszno (szczególnie po deszczu) i taki spacer może być też bardzo męczący.
Na początku września czuć już, że lato się kończy. W dzień może być ciepło, ale ranki i wieczory są wyraźnie chłodniejsze. W ostatni weekend był upał, po którym obecnie nie ma już śladu. A jeszcze tydzień wcześniej pogoda była na tyle sprzyjająca, że można było się wybrać do mojego ulubionego lasku (tzn. jednego z ulubionych) na dłuższy spacer.
Ten post powinien był się ukazać już dobry miesiąc temu, ale nie miałem czasu ani melodii, żeby coś tu umieszczać…
W tamtym roku byliśmy zauroczeni Arboretum Leśnym i tego lata postanowiliśmy odwiedzić je ponownie. W pełni lata wygląda pięknie, choć pewnie najlepiej oglądać je na przełomie maja i czerwca, kiedy kwitną rododendrony (fachowo zwane różanecznikami).
Arboretum składa się z wielu pięknych zakątków, ale mnie najbardziej urzekł las sosnowo-rododendronowy. Jest to magiczna ścieżka pośród wielkich, dorodnych sosen; skraj ścieżki wypełniony jest właśnie wielkimi rododendronami.
Arboretum można zwiedzać 2 – 3 godziny, ale można spędzić tam i cały dzień. I tym razem dotarliśmy do miejsc, w których wcześniej nie byliśmy i bardzo nam się podobały.
Tydzień temu pojechałem do dworku Marii Dąbrowskiej w Russowie. Dla każdego, kto czytał „Noce i dnie”, jest to wycieczka obowiązkowa, bo nie jest tajemnicą, że powieść była wzorowana na życiu samej autorki, która swoją młodość spędziła właśnie w Russowie. I tam też rozgrywa się część akcji powieści.
Dworek poprzednim razem odwiedziłem w maju 2019 roku, czyli 5 lat temu. Od tego czasu całkiem sporo się zmieniło, bo przeprowadzono remont. Ogród i park są bardziej zadbane. Wnętrze dworku zostało odnowione, a ekspozycja jest bardziej atrakcyjna.
Niestety przez cały weekend lał deszcz, więc zdjęcia też są dosyć deszczowe.
W parku otaczającym dworek znajduje się niewielki skansen, a – jak wiadomo, ja uwielbiam skanseny. Tutaj też jest kilka ciekawych obiektów; niestety teraz były pozamykane.
Niecałe dwa tygodnie temu ponownie odwiedziłem masyw Ślęży i jego okolice. W ogóle Dolny Śląsk skrywa wiele ciekawych atrakcji i aż chciałoby się tam pojechać na dłużej (poprzednim razem na dłuższym wyjeździe byłem niecałe 2 lata temu – w Świeradowie). Jednak po moich dwóch dotychczasowych wizytach na Ślęży, tym razem postanowiłem tam pojechać na chociaż odrobinę dłużej, tzn. na 2 dni (chociaż tak naprawdę tylko 1 dzień był pełny).
Jednak w pierwszej kolejności odwiedziłem Muzeum Kolei na Śląsku w Jaworzynie Śląskiej. Jaworzyna Śląska dotychczas kojarzyła mi się tylko z fabryką porcelany „Karolina”, która niestety niedawno upadła. A tymczasem miasto Jaworzyna Śląska ma niedługą, ale ciekawą historię – bo to typowe miasto z okresu XIX-wiecznego rozwoju kolei, które powstało tylko ze względu na kolej i wokół wybudowanej tam parowozowni, która istnieje do dzisiaj. Miasto miało być kolejowym zapleczem dla znajdującej się nieopodal Świdnicy, do której nie można było wówczas doprowadzić kolei z powodu znajdujących się tam wtedy jeszcze fortyfikacji.
Parowozy gotowe do drogi
Po wspaniałym okresie dolnośląskiej parowozowni pozostały wspomnienia. Niestety, ale podobnie jak w Chabówce, to wszystko jest w miarę dobrze zakonserwowaną ruiną. Żaden z parowozów (no może poza jednym) nie jest w stanie o własnych siłach stamtąd wyjechać. Muzeum jest prywatne i – jak przyznał przewodnik – żyje z kanibalizmu, tzn. z turystów. Tak więc niestety na niezbyt wiele może sobie pozwolić. Ale i tak dobrze, że jest i że można się co nieco dowiedzieć o dawnej kolei.
Z tyłu parowozowniaPrzedwojenny niemiecki wagon, który służył do przesiedleń ludności na Ziemie Zachodnie„Ołtarz” parowozuKomputer „Odra”
Gdy dojechałem to Sobótki, to była niedziela, która niestety w tak turystycznym miejscu, jak masyw Ślęży, nie jest miejsce szczęśliwym ze względu na turystyczną stonkę, która obsiąda dosłownie wszystko. Dlatego tego dnia postanowiłem odwiedzić znacznie mniej uczęszczane Wzgórza Kiełczyńskie, które są w sam raz na niezbyt długi niedzielny spacer (o charakterze tylko lekko górskim) – w sam raz na rozgrzewkę.
U podnóży Wzgórz znajduje się ładny stary kościół; takie miejsca przypominają dawnych gospodarzy (przynajmniej okresowo) tych ziem. Niewiele po nich pozostało, poza paroma nagrobkami.
Widok na Góry Sowie (?)
Wieczorem miałem jeszcze trochę siły na krótkie zwiedzanie Sobótki, która jest bardzo malowniczym miasteczkiem.
Sobótka
Następnego dnia z samego rana ruszyłem na Ślężę i nieskromnie powiem, że zaplanowałem sobie ambitną wędrówkę. Nie poszedłem bowiem najprostszą drogą na szczyt, ale postanowiłem trochę nadłożyć drogi i zrobić sobie wokół szczytu pętelkę 🤭 Tak więc idąc dookoła Ślęży doszedłem w okolice Przełęczy Tąpadła i dopiero stamtąd ruszyłem pod górę – i to szlakiem granatowym, czyli jednym z ciekawszych (tym, którym szedłem w 2021 roku). Tak więc na szczyt szedłem gdzieś dobre 3 godziny, ale celowo wybrałem drogę okrężną. Bo prawda jest taka, że ciekawa jest sama droga, a nie jej cel – bo na szczycie góry niczego ciekawego nie ma. Turystów indywidualnych była garstka. Poza tym jakaś może szkolna wycieczka, ale nie wchodziliśmy sobie w drogę.
W drogę powrotną wybrałem trasę od innej strony, ale nie szedłem przez Wieżyce, bo uznałem, że nie warto.
W każdym razie przeszedłem blisko 20 km w górskim terenie.
Na szczycieDroga do Przełęczy TąpadłaWidok na szczyt Ślęży
Od dawna już planowałem, że gdy będę w Sobótce, to muszę też pojechać do Świdnicy, która jest zaledwie 20 km dalej (jedna z ważniejszych ulic w Sobótce, to ulica Świdnicką).
W Świdnicy byłem do tej pory 2 razy – i za każdym razem cel był ten sam, tzn. Kościół Pokoju. Pierwszy raz w Świdnicy byłem ok. 2007 lub 2008 roku na szkolnej wycieczce i pamiętam, że zwiedzaliśmy wtedy Kościół. Za drugim razem byłem tam w 2009 roku i pamiętam, że widzieliśmy go tylko z zewnątrz, bo w środku trwały próby do Festiwalu Bachowskiego.
Kościół Pokoju to bez wątpienia największa atrakcja Świdnicy. Nic dziwnego, w końcu jest to obiekt na Światowej Liście Dziedzictwa UNESCO. Kościół razem ze swoim otoczeniem tworzy Barokowy Zakątek, który jak można się przekonać, parafia ewangelicko-augsburska stara się jakoś „spieniężyć” – jest tam bowiem i kawiarnia, i jakiś pensjonat; widać, że miejsce ma robić wrażenie na turystach. I to się udaje, chociaż kościół i bez tego jest bardzo interesujący. Jest imponującej wielkości, ma ciekawą architekturę, a otoczenie też jest bardzo ciekawe. Stoi bowiem pośrodku starego cmentarza, który właściwie jest lasem z wystającymi gdzieniegdzie starymi nagrobkami, pamiętającymi na pewno dawno minioną świetność tego miejsca.
Barokowy zakątek w ŚwidnicyZłote, a skromne
Sama Świdnica to taki Wrocław w miniaturce. Szczyci się barokowymi zabytkami architektury. Miasto jest ładne, chociaż jak większość miast w Polsce, ma trochę brudu pod paznokciami. Pamiętam, gdy 3 lata temu jechaliśmy do Świeradowa i przejeżdżaliśmy przez Świdnicę, wielkie wrażenie wywarły na mnie szerokie ulice wzdłuż których stały monumentalne kamienice. Prawda jest taka, że w Kaliszu takich nie ma. Inna sprawa, że to wszystko jest trochę na wyrost i świadczy jedynie o dawnej chwale tego miasta, bo dzisiaj ma zaledwie ok. 50 – 60 tys. mieszkańców (choć to wystarczy, by być np. siedzibą sądu okręgowego). Miasto sprawia wrażenie niemrawego, chociaż ma żywe centrum z prawdziwymi mieszkańcami, sklepami i zakładami usługowymi (a nie takie, jak choćby lubelska starówka).
Świdnickie kamieniceŚwidnicki modernizmRynek w ŚwidnicyWidok z ulicy Długiej na katedręUrocze więzienieMiejsce na kamienicę
Wracając do Kalisza odwiedziłem Wrocław, w którym nie byłem już kilka lat. To Świdnica w powiększeniu 🤣
Pierwsza połowa maja była ciepła i bardzo sucha. Tydzień temu temperatura dochodziła do ok. 25 stopni – deszczu nie było od dawna.
Dlatego w lesie, przy tej słonecznej i suchej pogodzie, czułem się, jakby było lato. Pojechałem do niedalekiego lasku, który bardzo lubię. Niestety przedwcześnie wypędziła mnie z niego burza. Wkrótce potem rozpoczęło się, trwające od tygodnia, pasmo burz i ulew.
Gdyby uznać, że stawy przygodzickie to część Doliny Baryczy (a jakby nie było, leżą nad Baryczą), to w Dolinie Baryczy byłem już drugi raz w tym roku.
Jednak w maju zawsze jeżdżę w ciekawsze i bardziej przyrodniczo zróżnicowane miejsca, tzn. nad stawy milickie. A właściwie nad sam ich początek, tzn. w okolice kompleksu Potasznia, bo przy wycieczkach jednodniowych zwykle trzymam się zasady, że jeżdżę do miejsc oddalonych nie dalej niż na ok. godzinę jazdy samochodem.
Nadal to miejsce bardzo lubię, chociaż najlepszy do eksploracji byłby rower – którego póki co niestety nie jestem w stanie zabrać.
Było w tym roku bardzo ciepło, bo w długi weekend majowy temperatura dochodzi do 27 stopni. Jest też bardzo sucho, deszcz od dawna nie padał, co skutkuje chociażby dosyć niskim stanem Baryczy.
Słońce było oślepiające, co źle wpływa na zdjęcia. Pomimo wszystko, wędrówka była udana. Ciekawa jest nie tylko przyroda, ale także ślady po dawnym zaborze pruskim, który tu był do 1918 roku: np. zagubiony wśród łąk tajemniczy nagrobek z niemieckimi napisami albo urządzenia na jazie z informacją, że zostały wyprodukowane przed stu laty. Widać też taką charakterystyczną rzecz, jak stacje transformatorowe w kształcie ceglastych wież – są stare i nietypowe. W Wielkopolsce takich nie spotkałem.