Na zwieńczenie mojej wycieczki w góry wybrałem się na południowy skraj jury krakowsko-częstochowskiej, to znaczy w okolice pomiędzy Krakowem a Olkuszem. Byłem tam już 3 czy 4 raz, ale poznałem ją dopiero szczątkowo, a jest tam jeszcze wiele do zobaczenia, tak więc z pewnością jeszcze tam wrócę.
Jura krakowsko-częstochowska rozpoczyna się w Krakowie w Parku Bednarskiego, a kończy się pod Częstochową. Chociaż jeszcze pod Wieluniem można znaleźć hotel „Jura” 🙂
Jadąc w stronę jury zahaczyłem o Opactwo Benedyktynów Tynieckich (nic szczególnego).
Na północ od Krakowa znajdują się Dolinki Krakowski. Wracając z Zakopanego odwiedziłem więc Dolinę Będkowską. Niestety widziałem tylko niewielki jej fragment, bo zbliżał się wieczór i nie miałem zbyt wiele czasu. Bardzo ciekawe było samo dojście do Doliny – poszedłem do Doliny trochę na dziko, idąc po prostu ścieżkami wśród pól. Ciekawa jest także Jaskinia Nietoperzowa, w której poprzednio byłem 6 latu temu, w 2017 roku.
Drugiego dnia wybrałem się do Ojcowskiego Parku Narodowego, który rozpocząłem zwiedzać od strony Czajowic i Bramy Krakowskiej. W Parku było pięknie jak zwykle. Pierwszy raz także poszedłem do Doliny Sąspówki, która jest wyjątkowo malownicza.
Popołudniu udałem się jeszcze do Zamku Ogrodzieniec. Jest to zdecydowanie najciekawszy zamek na Szlaku Orlich Gniazd.
Przed wyjazdem studiowałem z uwagą przez kilka tygodni komunikaty turystyczne TPN zastanawiając się, czy wyjazd w Tatry w maju w ogóle jest dobrym pomysłem. Te komunikaty były bowiem napisane bardzo alarmistycznym tonem, a ja nie chciałbym zostać turystą, którego TOPR musiałby ściągać skądkolwiek. Pomimo tego, że mam kilkuletnie doświadczenie w górskich wędrówkach i zawsze staram się dobrze przygotować.
Okazało się, że moje obawy były zdecydowanie niepotrzebne. Planowałem głównie zwiedzać Tatry Zachodnie, gdzie śnieg leży gdzieniegdzie w najwyższych partiach, a o Tatrach Wysokich myślałem, ale nie wybrałem się ostatecznie w tę partię gór z dwóch powodów. Pierwszym powodem była nienajlepsza pogoda, czyli deszcz. Ale był powód drugi, bardzo prozaiczny: rozkopane Kuźnice. Podstawowa baza wypadowa w Tatry Wysokie poddawana jest właśnie wielkiemu remontowi sprawiającemu, że właściwie nie da się tam w ogóle dojechać (mam na myśli rzecz jasna komunikację lokalną). Przekonałem się o tym wracając drugiego dnia ze Ścieżki Nad Reglami, gdy wylądowałem w Hotelu Górskim na Kalatówkach myśląc o tym, że już za chwilę będę jechać do swojego pensjonatu. Okazało się, że to niemożliwe, bo z samych Kuźnic trzeba jeszcze drałować kilometry, żeby dojść do centrum Zakopanego. Zajęło mi to dodatkowo ok. 1,5 godziny.
Tak więc skoncentrowałem się na Tatrach Zachodnich, do których mam wielki sentyment, z uwagi na moją pierwszą poważną wycieczkę w Tatry kilkanaście lat temu.
Dolina Kościeliska
Co tu dużo opisywać. Zacząłem zwiedzanie od Doliny Kościeliskiej, którą zna każdy. Nie zmienia to faktu, że jest bardzo urokliwa. Jednak mój ulubiony fragment to wędrówka przez Wąwóz Kraków. Wchodzenie po drabinach i wciąganie się po łańcuchach jest zdecydowanie dla mnie!
Początek DolinyW drodze do Smreczyńskiego StawuWąwóz Kraków
Dolina Strążyska
Drugiego dnia wybrałem się sympatyczną trasą, którą odkryłem w 2015 roku: Doliną Strążyska, a potem Ścieżką nad Reglami do Hotelu Górskiego i do Kuźnic. Niestety byli ludzie. Co prawda w liczbie ograniczonej, ale jednak.
Dolina Strążyska to chyba najpiękniejsza dolina. Jest krótka, ale wąska. Ciągnie w niej chłód. Kończy się polaną od podnóży Giewontu.
Ścieżka nad Reglami przypomina mi czerwony szlak wijący się wokół Babiej Góry, przy dojściu do Schroniska na Markowych Szczawinach. Idzie się w miarę równą drogą wzdłuż zbocza góry. Bardzo ciekawa trasa.
Polana StrążyskaŚcieżka nad ReglamiWidok na Tatry Wysokie
Dolina Chochołowska
Tutaj byłem pierwszy raz. Pogoda była nieciekawa: ciągle padało. Ale wybrałem tę dolinę ze względu na to, że jest prawie płaska. Tak więc wędrówka nie jest męcząca nawet w deszczu. Dolina jest długa, ale dosyć nudna. Do tego mocno skomercjalizowana.
Dopiero po ok. 1 godzinie wędrówki robi się ciekawiej – tam, gdzie kończy się asfalt.
Przyjechałem do Zakopanego 3 dni temu. Dzisiaj niestety ma cały dzień padać, mogę więc napisać parę słów o tym, jakie to miasto.
No bo jakie jest Podhale, to już wiadomo. Drogą S7 jedzie się świetnie i krajobrazy są takie ładne, głównie z tego względu, że tego Podhala nie widać. Bo Podhale, to gwałt przez oczy, parafrazując Gombrowicza. Epicentrum brzydoty jest, jak mi się zdaje, na drodze pomiędzy Nowym Targiem a Zakopanym. Tam wszechobecna ohyda osiąga punkt krytyczny: wszędzie reklamy, obrzydliwe szyldy, potykacze. Chaos w budownictwie: zdarzają się budynki ładne i zadbane, ale nie brakuje też ruder, które może nie wyglądałyby tak szpetnie, no bo w końcu rudery zdarzają się wszędzie, gdyby nie to, że te rudery są właśnie podlane zatęchłym lukrem reklam reklamujących „największe termy”, „najbardziej luksusowe apartamenty”, „prestiżowe hotele”. To trochę tak, jakby na nodze do amputacji zrobić makijaż. Trudno to wręcz opisać słowami.
W Zakopanym ścierają się dwie siły. Jedna siła, jak się zdaje reprezentowana przez władze miasta, chciałaby, aby miasto było kurortem, zimową stolicą, stolicą sportów zimowych, centrum kultury itp. I to się gdzieniegdzie udaje: są miejsca naprawdę zadbane, z równymi chodnikami, zielenią, bez nadmiernej ilości reklam, z drzewami, estetycznymi miejskimi meblami itp. Zakopane nie ma potrzeby, żeby odwoływać się do zagranicznych kurortów, ponieważ przecież zawsze takim kurortem było. Ślady tego widać w centrum Zakopanego, gdzie nie brakuje wielu przykładów bardzo ładnej architektury modernistycznej, świadczącej o bogatej historii miasta; nie przeszkadza, że ta historia nie jest długa. I wcale nie wszystko musi być pokryte „góralską pozłotą” czyli stylem pseudo-góralskim. Bo ten modernizm bardzo harmonijnie się tu komponuje.
Na przeciwległym biegunie jest góralski turbokapitalizm – czyli wszystko na sprzedaż. A w pierwszej kolejności na sprzedaż jest podhalańskie dziedzictwo, kultura, zwyczaje, no i nieruchomości. Oczywiście osoba bardziej uświadomiona szybka zda sobie sprawę, że ten cały góralski entourage obecny na Podhalu jest wyłącznie picem dla turystów, bo przecież przeciętny mieszkaniec Zakopanego nie jeździ furą, nie chodzi w baranim kożuchu, nie ma ciupagi przy pasie i przede wszystkim – nie mówi gwarą. Problem polega na tym, że te „towary na sprzedaż” są zwykle tandetne, w złym guście i nierzadko „made in China”. Obecnie góralska tandeta wygrywa. Najbardziej widać to chyba na Krupówkach, czyli na najważniejszym deptaku w mieście; najważniejszym, nie znaczy najpiękniejszym. Krupówki zostały zrewitalizowane już lata temu i byłoby na nich całkiem przyjemnie, gdyby niestety nie ten cały góralski syf, którego grubą warstwą są pokryte. Te wszystkie śmierdzące knajpy, jazgocząca muzyka, kramy z dziadostwem, „biały miś”, różne dziwne przybytki nielicujące z miastem-kurortem jak papugarnia, kociarnia, czy ohydne pseudo-salony gier. Ładne miejsca są niewidoczne spod badziewia. Niestety tak jest nie tylko na Krupówkach.
W dodatku ma się wrażenie, że całe Zakopane jest podporządkowane ruchowi turystycznemu, a jak wiadomo, turystyka w nadmiernej ilości zabija miasta. Powstaje cała masa jakiś dziwnych hoteli, pensjonatów, „luksusowych apartamentów” ociekających prestiżem, wzbudzających raczej zażenowanie i politowanie. Budują się jakieś budynki wielorodzinne, ale z „apartamentami inwestycyjnymi” ze złotymi klamkami. Rodzi się pytanie: a gdzie budownictwo dla zwykłych mieszkańców? Są w mieście ładne budynki wielorodzinne, ale wszystkie powstały kilka dekad temu. A teraz?
No i te wszystkie „superluksusowe” i „superprestiżowe” lokale są w stylu pseudo-góralskim; często jeszcze mają jakieś idiotyczne nazwy. Moim numerem jeden jest przybytek o nazwie „Crocus”, tzn. „krokus”, ale żeby było bardziej światowo, to przez „c”.
PS. Jeszcze jedna kwestia przyszła mi do głowy. Już osiem lat temu zauważyłem, że notoryczną praktyką w zakopiańskiej komunikacji lokalnej jest niewydawanie pasażerom paragonów ani biletów: tzn. płaci się dopiero przy wyjściu z busa, wszyscy ruszają do wyjścia na przystanku, wszyscy płacą, ale dla niepoznaki paragon wydawany jest tylko jeden, tj. pierwszemu płacącemu. Jest to ewidentne oszustwo podatkowe. Pomimo upływu lat, nic się nie zmieniło. Czy naprawdę nikt z miejscowego urzędu skarbowego nie potrafi zrobić z tym porządku? Tymczasem 120 km na północ, w jurze krakowsko-częstochowskiej, funkcjonuje sobie od lat parking, na którym zawsze się zatrzymuję. Prowadzi go pewna pani, która prawdopodobnie udostępnia turystom kawałek swojego pola czy łąki do parkowania. Parking jest tani i każdy dostaje paragon.
Sam dojazd zasługuje na odrębne potraktowanie. Oczywiście nie mam tu na myśli dojazdu do Krakowa, bo to nic ciekawego. Po prostu najpierw kiepska droga lokalna, potem dobra droga wojewódzka, potem niezła droga krajowa, potem autostrada, potem droga ekspresowa, potem wyjątkowo beznadziejna droga krajowa (trasa Olkusz-Kraków) i znowu autostrada. Jest także droga pseudoekspresowa, jak np. Dąbrowa Górnicza-Olkusz.
Taka sama trasa, tylko gorsza, jest na odcinku Kraków-Myślenice. Prędkość, z którą teoretycznie można jechać to 100 km/h, w rzeczywistości często jedzie się 60 km/h i to nie z powodu ruchu (była niedziela), tylko jakiś dziwnych skrzyżowań, wyskakujących nagle przejść dla pieszych, zakrętów itp.
No i w tych okolicach zaczyna się Podhale – a więc gwałt przez oczy. W Myślenicach wjeżdża się na trasę S7 i tu zaczyna się droga jak z bajki. Nie tylko jest to świetna droga ekspresowa, ale przede wszystkim jest pięknie położona. Jedzie się wśród gór, dolin, przełęczy; raz na dole, raz na estakadzie. Raz nad rzeką, a raz nad łąkami. Gdzieś w oddali przemykają podhalańskie wiochy (z Pcimiem na czele). Ukoronowanie trasy jest przejazd najdłuższym w Polsce tunelem, który jest naprawdę ciekawy.
Niestety wkrótce za tunelem czar pryska, ponieważ wjeżdża się już na zwykłą bardzo nieciekawą drogę krajową, która na dodatek jest nieustającym placem budowy (co może zwiastować, że trasa ekspresowa zostanie niedługo dociągnięta bliżej Zakopanego).
Niestety im bliżej Zakopanego, tym gorzej – stężenie Podhala wzrasta do 1000%. Jest koszmarnie, a apogeum tego koszmaru przypada na przedmieścia Zakopanego. Ląduje się jak w jakimś kraju trzeciego świata. Z jednej strony jakieś ę‑ą pensjonaty i hotele, czy inne zadbane miejsca, a obok nich rozwalające się stare szopy. Chaosu wizualnego nie da się z resztą streścić jednym zdaniem. Wszystko pokryte tysiącami ohydnych reklam, szyldów itp. Nie rekompensują tego widoczne z okolic Rabki Tatry.
Jak co roku w weekend majowy wybrałem się do Doliny Baryczy. Niestety w tym roku jakoś tak się złożyło, że nie odwiedziłem stawów przygodzickich. Ale jeszcze nic straconego.
Wybrałem się do bardziej oddalonego kompleksu stawów, który znajduje się już na terenie województwa dolnośląskiego – jeżdżę tam od 2020 roku. Wcześniej poprzestawałem na okolicach Odolanowa. Uderzające jest, jak zmienia się architektura, układ urbanistyczny wsi i trochę też krajobraz, gdy tylko wyjedzie się z Wielkopolski. Pojawiają się charakterystyczne dla Dolnego Śląska ceglane „wieże transformatorowe”.
Pogoda była idealna na wędrówkę po lasach, łąkach, wśród pól i nad stawami: było ciepło, ale nie gorąco. Warunki do robienia zdjęć średnie – niebo było zasnute chmurami. Ale i tak bez większego problemu przeszedłem 12 km. Doszedłem nad Barycz. Wody w niej trochę mniej, niż poprzednio. Najprzyjemniej było się wyciągnąć się na łące ukrytej wśród drzew nad samą Baryczą.
Stary jazJeden ze stawówAleja drzewRozlewiska nad stawemBaryczNa grobli
Tak naprawdę w Krakowie spędziłem 1 dzień, no ale jeszcze dzień na przyjazd i dzień na odjazd. Pierwszego dnia pogoda była ładna. Na plantach rosły imponujące kępy żonkili, które wtedy akurat kwitły. Niestety kolejne dni były zimne, wietrzne i mokre – momentami padał deszcz ze śniegiem.
Udało mi się odwiedzić miejsce, w którym nigdy nie byłem, chociaż wielokrotnie podróżowałem do Krakowa, czyli Zamek na Wawelu. Rzeczywiście jest imponujący. Katedrę sobie odpuściłem, bo byłem w niej już kilka razy.
Gdy idzie o sam festiwal, to zespoły, które grały, były bardzo dobre. Natomiast repertuar średnio przypadł mi do gustu. To znaczy była to taka muzyka z gatunku takich utworów, które wyświetlają mi się jako propozycje na Spotify do odsłuchania – ja je odsłuchuję, a potem kasuję. Raczej nie kupiłbym sobie płyty z takimi utworami. Pieśni wykonywane w ramach „ciemnej jutrzni” czy też adoracji ciała Chrystusa są piękne, jest to jednak muzyka trudna w odbiorze. Spodziewałem się raczej czegoś trochę innego.
Wiosna na plantachWnętrze kościoła św. Katarzyny AleksandryjskiejScenaŚw. RitaWawel późnym wieczoremPlantyNa WawelRozmowa Noego z BogiemEkspresja lwowskaFiliżanka z ręcznie malowanymi wrąbkami 🙂Śnieg z deszczem na rynku
Jeszcze jesienią, gdy poprzednim razem odwiedzałem nadwarciańskie okolice, postanowiłem, że warto byłoby pojechać do Puszczy Pyzdrskiej na wiosnę – przede wszystkim dlatego, że jednak o tej porze roku dzień jest znacznie dłuższy, nie trzeba się więc spieszyć i można więcej zobaczyć. Natomiast pogoda w marcu nie odbiega znacząco od tej, jaka jest w listopadzie, no może poza tym, że czuć jednak już trochę wiosnę.
Wędrując po Puszczy Pyzdrskiej jakoś zawsze ciągnie mnie na jej północny skraj; może dlatego, że są to okolice Pyzdr, czyli uroczego miasteczka, od którego ten region ma w ogóle swoją nazwę (chociaż tym razem w samych Pyzdrach nie byłem). W Puszczy widziałem do tej pory może jakieś 10% tego, co mnie interesuje. Ale tym razem postanowiłem także pojechać bardziej w kierunku jej centrum, o czym za chwilę.
Po raz kolejny pojechałem zobaczyć ujście Prosny do Warty. Jadąc z Kalisza do Pyzdr tak naprawdę cały czas jedzie się wzdłuż Prosny; z drogi widać rozciągającą się jej dolinę. Ujście Prosny intrygująco wygląda na mapie, ale bardzo ciekawe jest także w terenie. Prosna w Kaliszu zupełnie nie przypomina tej rzeki, która płynie wartkim strumieniem przez Wielkopolskę. W Kaliszu Prosna jest szeroka, płytka i leniwa. Ale poza miastem jest stosunkowo wąska, głęboka, pełna meandrów, ma bardzo wartki nurt i – podejrzewam – że jest także niebezpieczna. Wpada do Warty pod Pyzdrami, do ujścia bardzo łatwo dotrzeć. To dosyć niesamowity widok, jak wśród łąk i pól łączą się ze sobą dwie dosyć duże rzeki; rzecz jasna Warta jest o wiele potężniejsza. Co ciekawe: Warta w Poznaniu jest wąska i uregulowana. Natomiast w okolicach Pyzdr to naprawdę wielka i szeroka rzeka.
ProsnaRozlewiska na łąkachWarta po prawej
Potem pojechałem do Nadwarciańskiej Parku Krajobrazowego, tzn. do miejsca, które bardzo lubię, a którego nie udało mi się odwiedzić jesienią.
Wydmy śródlądowe
Poprzednim razem oglądałem wydmy śródlądowe po drugiej stronie Warty, w okolicach Pietrzykowa. Jednak odkryłem wtedy, że takie wydmy są również w okolicach Wrąbczynka, czyli po tej samej stronie Warty, co ujście Prosny – czyli tam, gdzie znajduje się Nadwarciański Park Krajobrazowy. Postanowiłem tym razem udać się w te okolice. Same wydmy nie są zbyt okazałe – faktycznie, są to łachy jasnego piasku, pośród łąk, na stokach pól schodzących do doliny Warty. Jednak znacznie ciekawsza jest dalsza część, czyli łąki i rozlewiska pomiędzy Wrąbczynkiem a Lądem. W tych okolicach zrobiłem sobie udaną wędrówkę, idąc częściowo szlakiem turystycznym, częściowo drogą św. Jakuba, a częściowo po prostu ścieżkami wśród pól.
Po krótkiej wizycie w Zagórowie udałem się w głąb Puszczy Pyzdrskiej, tzn. do Orliny Dużej. O na wpół opuszczonych osadach położonych pośród lasów Puszczy Pyzdrskiej czytałem już kilka lat temu; jednak dotrzeć do nich nie jest tak prosto. Przede wszystkim trudno się zdecydować, gdzie konkretnie pojechać, co ciekawego można zobaczyć. Najlepiej byłoby zwiedzać Puszczę na rowerze, ale niestety pogoda na to nie pozwala, a poza tym nie jestem w stanie zabrać roweru na taką odległość. O Orlinie Dużej przeczytałem już ze 3 lata temu na innej stronie internetowej. Już 2 lata temu próbowałem tam dotrzeć, ale niestety mi się nie udało, bo miałem za mało czasu.
Tym razem czasu miałem więcej, bo przede wszystkim pojechałem wiosną, a więc, gdy do wieczora jest jasno. Można dojechać z samego Zagórowa do Orliny drogą przez las i w sumie nie jest to daleko (to normalna oficjalna droga, tyle że gruntowa – mam nadzieję, że nie przyjdzie komuś do głowy jej wyasfaltować, bo droga na wsi=dewastacja terenu). Widziałem majaczące w oddali rozpadające się chałupy, ale są to tylko obiekty pojedyncze. To nie jest tak, że jest cała opuszczona wieś. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że życie do niej powraca. Udało mi się odnaleźć zabytkowy cmentarz protestancki, ale nie było to takie proste. Trzeba wiedzieć, gdzie on się znajduje. Teoretycznie w lesie, ale ten las właśnie został wycięty. Jednak, gdyby nie drogowskaz, chyba nie udałoby mi się go odnaleźć.
Warto się wybrać w te okolice, zanim zostaną bardziej zdegradowane.
Parę tygodni temu oglądałem brytyjski film dokumentalny „Nasza stara klasa”.
Czy ktoś w wieku 30-kilku lat może chcieć wrócić do szkolnej ławy? Okazuje się, że owszem. Film opowiada o pewnym mężczyźnie ze Szkocji, który już jako dorosły człowiek postanowił, że ponownie zapisze się do liceum.
Film jest w gruncie rzeczy dosyć przygnębiający, ale wywarł na mnie na tyle silne wrażenie, spośród wielu dokumentów, jakie oglądam, że postanowiłem o nim tutaj na stronie internetowej wspomnieć.
Oczywiście po latach jego koledzy/koleżanki z klasy zorientowali się, że ich współuczeń był kilkanaście lat od nich starszy, chociaż nie było tego po nim widać. Najlepsze jest to, że on chodził do tej szkoły… kilkanaście lat wcześniej. I nauczyciele się nie zorientowali, że uczą kogoś, kogo uczyli już lata wcześniej.
Dokument opowiada o manipulacji, marzeniach, patologiach systemu edukacji… warto obejrzeć.
Prawie tydzień temu wróciłem z Lublina, więc mogę w końcu podzielić się jakimiś swoimi przemyśleniami. Dla kogoś, kto całe życie mieszka w Wielkopolsce, Lublin jest terenem odległym. Jednak jest to po prostu duże miasto, które nie różni się od Poznania czy Wrocławia.
Na uwagę zasługuje starówka, która jednak budzi moje mocno mieszane uczucia. Niewątpliwie jest ona oryginalna, w tym sensie, że zachowała się z dawnych czasów aż do dzisiaj, co nie jest u nas regułą. Jest więc bardzo ciekawa, pełna oryginalnych miejsc. Jej architektura i topografia różni się również trochę od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni bardziej na zachodzie: choćby ułożenie Rynku, znajdującego się na nim Trybunału (ratusz jest poza murami starego miasta i jest raczej nietypowy), inny układ ulic.
Niestety starówka traci po bliższym przyjrzeniu. I wcale nie dlatego, że jest pełna rozpadających się, odrapanych kamienic (co ma swój urok), ale z przyczyn zupełnie prozaicznych. Jest to po prostu skansen. To znaczy, nikt tam właściwie nie mieszka, wieczorem okna kamienic, nawet tych wyglądających nieźle, są ciemne. Niestety jest to choroba trawiącą polskie centra miast: śródmieścia są zamieniane w wesołe miasteczka dla turystów, składające się z knajp i pijalni wódki. Zapomina się jednak o tym, że miasto jest żywe wtedy, gdy żyją w nim mieszkańcy. Natomiast w wielu centrach miast te tereny pustoszeją, bo po prostu życie w nich staje się niemożliwe. Można powiedzieć, że miejsca turystyczne padają ofiarą swojego sukcesu. I jest to problem nie tylko w Wenecji czy w Barcelonie, ale jak widać, także w Krakowie (którego centrum zamienione jest w miejsce libacji dla zagranicznych turystów), Gdańsku (sytuacja na Długim Targu jest podobna) i pewnie w jeszcze innych miejscach. W Kaliszu te negatywne zjawiska nie przybrały aż tak na sile (w końcu Kalisz nie jest miastem turystycznym, bo i nie ma niczego do zaoferowania, ale może to i lepiej), ale też widać, że centrum miasta jest raczej miejscem, z którego ludzie się wyprowadzają, niż do którego się wprowadzają. Winna jest na pewno po części przestarzała architektura, nieprzystająca do wymogów dla budynków mieszkalnych w XXI wieku.
Tak więc starówka lubelska jest martwa i za Bramą Krakowską poza knajpami i pubami nie ma właściwie niczego, a chodzenie po niej jest na dłuższą metę depresyjne – bo to takie nie-miasto. Ogląda się to jak skansen – i mieszka się tam też pewnie niezbyt dobrze. Rozmawiałem z jedną z mieszkanek Lublina, która stwierdziła, że jest to wina tego, że starówka stała się siedzibą dla tak-zwanej-patologii, którą ostatecznie stamtąd wysiedlono, ale za nim się to stało, cała dzielnica upadła. To podobna sytuacja, jak na Kazimierzu w Krakowie.
Trybunał (na Rynku)Brama grodzkaBrama krakowskaKamień nieszczęściaŚmietniki to jakiś znak, że jeszcze nie wszyscy mieszkańcy się wynieśliPlac Po Farze
Przykład ciągle żywego starego miasta to np. Byczyną (wpisy z 2019 i z 2020)
Wybrałem się do lasku, w którym ostatnią rzetelną wycieczkę miałem w czerwcu 2021 roku (tzn. przeszedłem parę kilometrów); a przecież to niedaleko i lasek też jest ciekawy. Pogoda była zupełnie inna, niż 2 tygodnie temu. Chociaż jest luty, to było bardzo ciepło; wiał lekki wietrzyk, słońce świeciło, ale delikatnie.