Początek wakacji. Bez komentarza…
wycieczki, krajobrazy, zdjęcia i inne głupoty
Pogoda jest ostatnio nadzwyczajnie zmienna. Nie dość że żar się leje z nieba, że słońce świeci nieustannie, że 30º C i brak jakiejkolwiek chmurki na niebie, to potem tak zaczyna grzmocić piorunami, że nie słychać już nawet deszczu walącego w szyby. A tak było w Kaliszu, przedwczoraj, wczoraj i dzisiaj. Najpierw okropny upał, a potem wielka burza. Tej dzisiejszej już nie zaobserwowałem, bo od wczoraj jestem znowu w Poznaniu.
To już ostatni pełen tydzień mieszkania w stolicy Wielkopolski w tym roku akademickim. Dzisiaj miałem pierwszym egzamin – z historii prawa sądowego; chyba nie było źle. Tak więc zostały mi jeszcze cztery egzaminy (miejmy nadzieję) i jedno zaliczenie. Jakoś więc mogę powiedzieć, że doturlałem się do końca. A – jak już o tym pisałem – rok akademicki mija jeszcze szybciej, niż szkolny.
Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że ostatnie 8 miesiący minęło tak: ziuuuu! Dopiero co zacząłem studia, dopiero, co byłem na pierwszym wykładzie, który pamiętam, jakby to było wczoraj, a już zaczął się czerwiec, a wraz z nim zaliczenia i egzaminy. Jedno zaliczenie mam już za sobą; przede mną kolokwium i pięć egzaminów. Szkoda, że ten egzaminowy czas przypada akurat wtedy, gdy jest taka ładna pogoda i niczego się nie chce. Chyba jednak szybko też to minie. Ale jak tak patrzę z perspektywy, to okres szkoły średniej też mi się nie dłużył.
W ostatniej „Polityce” ukazał się ciekawy reportaż dotyczący uroczystości absolutorium Uniwersytetu Harvarda. Jak się okazuje, wśród Noblistów ponad 70 z nich było absolwentami tego Uniwersytetu. Oczywiście, ta uczelnia uchodzi za najwybitniejszą na świecie, ale do wszelkiego typu rankingów lepiej podchodzić z rezerwą. Piszę tak nie dlatego, że jestem zazdrosny. Dobrze jest jednak wziąć pod uwagę, co takie rankingi uwzględniają: np. „liczbę publikacji w języku angielskim”. Oczywiste jest więc, że uniwersytety z krajów angielskojęzycznych zawsze będą w pewien sposób uprzywilejowane. Na Harvardzie jest zupełnie inny system studiów, co jest dosyć ciekawe. Ale u nas jest – po prostu inaczej. Niech ktoś nie myśli, że mam kompleksy z tego powodu, że studiuję na jakimś tam Uniwersytecie im. jakiegoś tam nikomu nieznanego poety gdzieś tam na końcu świata. Mój wybór był najlepszym z możliwych. UAM jest jednym z najlepszych uniwersytetów w Polsce (na pewno w pierwszej trójce), tak więc jest jednocześnie jednym z najlepszych w Europie.
Ale nie o tym chciałem pisać, a o czymś pokrewnym. Jeśli moglibyśmy się czegoś uczyć od uczelni z innych państw, to może sposobu pisania podręczników. Pierwszy podręcznik „zachodni”, z jakim się spotkałem to Ekonomia Kamerschena i spółki. Gabaryty – ogólnopolskiej książki telefonicznej. Pomimo to, nie zniechęca. Sięgnąłem po niego, bo choć nie studiuję ekonomii, to ekonomii się przez semestr uczyłem. Zajrzałem do niego z ciekawości, by sprawdzić, czy może tam nie jest coś lepiej wytłumaczone. Okazało się, że tak: wszystko było napisane w sposób jasny i przejrzysty, wzbogacone ilustracjami. Ale tu nie o treść nawet chodzi, bo przecież wśród naszych autorów jest też wielu świetnych gawędziarzo-podręcznikopisarzy (gdyby nie to, nikt by nie czytał Sczanieckiego 40 lat po pierwszym wydaniu). Chodzi raczej o sprawy techniczne, czyli te z pozoru nieistotne. Takie, jak: estetyczne wydanie, przejrzystość, szerokie marginesy, spisy treści, indeksy, spisy treści na początkach rozdziałów, streszczenia rozdziałów, pytanie kontrolne etc. U nasz szukać tego ze świecą. Podobnie było z podręcznikiem Psychologia i życie Zimbardo.
Ktoś powie, że takie rzeczy, jak np. czytelna czcionka są nieistotne. Nic bardziej mylnego. Nie jest to może najważniejsze, bo najważniejsza jest treść, ale pewne dodatki, jak choćby pytania do „samosprawdzenia” są bardzo przydatne. W tych kwestiach PWN i spółka mogliby się jeszcze wiele nauczyć. Ktoś mógłby pomyśleć, że umieszczanie ilustracji w podręcznikach dla prawników jest bezcelowe, co jest bzdurą, bo obrazki przecież każdy lubi. Dobrze, że choć to się akurat zmienia.
Dodam jeszcze, że do Ekonomii była jeszcze jakby druga, specjalna część z ćwiczeniami.
Wczoraj wypożyczyłem w bibliotece podręcznik Neila Parpwortha Constitutional and administrative law o konstytucji Wielkiej Brytanii (wyd. OUP). W nim jest podobnie: przejrzysty spis treści, podsumowania przy każdym rozdziale, dodatkowe pytania, najważniejsze pojęcia. I nie jest to wydanie luksusowe, tylko „tanie” (tzn. ok. 130 zł 😉 ).
Dodatkową kwestią są ceny podręczników… dobrze, że są biblioteki [U. Eco w swoim eseju O bibliotece pisze o błędnym kole: podręczniki są coraz droższe, więc coraz bardziej są kserowane, więc są wydawane w mniejszych nakładach, więc są jeszcze droższe, więc są kserowane]
Piękna zrobiła się dzisiaj pogoda. Jest chyba ponad 20º C. To znaczy piękna pogoda jest, ale do czasu: bo jak się nosi na garbie plecak z bambetlami, to piękna pogoda po chwili robi się dosyć uciążliwa…
Wyszedłem dzisiaj ze swojego wydziału i właściwie jak co tydzień poszedłem do Starego Browaru, by tam w supermarkecie kupić sobie pieczywo etc. Było gorąco, więc naszła mnie chętka na jakąś kawę mrożoną albo coś takiego. Wspaniale się składa, albowiem na parterze centrum handlowego, przy wejściu znajduje się Starbucks. Nawiedziłem kiedyś ten przybytek w Berlinie, w czasach, gdy w Polsce jeszcze w ogóle tej sieci nie było.
Słyszałem oczywiście, że w Warszawie ludzie stoją w długich kolejkach, by potem ze szpanerskimi kubkami z wybazgranymi na nich swoimi imionami przechadzać się z kawą w garści. Z niewątpliwie najdroższą w stolicy kawą w garści. Albowiem ceny są tam zawrotne.
Kawa mrożona, na którą miałem ochotę kosztowała (najmniejsza) 11 złotych (słownie: jedenaście). Wcześniej wydawało mi się, że za coś takiego nie można dać więcej niż ok. 7 zł, więc z takim nastawieniem udałem się do tej kawiarni… no cóż, na miejscu spotkało mnie rozczarowanie. Stoczyłem więc niezłą batalię pomiędzy rozumem, który podpowiadał mi, że trzeba na głowę upaść i mieć naprawdę nierówno pod sufitem, by sobie coś takiego kupić, a zachciankami mojej cielesnej powłoki. Tym razem rozum wygrał, ale kto wie…
Podejrzewam, że większość osób w Starbucksie musi stoczyć ciężką walkę pomiędzy zdrowym rozsądkiem i zasobnością swojego portfela, a ładnie wyglądającymi kubeczkami.
Trudno się dziwić, że przynajmniej połowa gości stołujących się tam, to obcokrajowcy…
PS. Dla ciekawości, kawałek ciasta to ok. 13 zł. Nawet u Kandulskiego jest taniej.
Ostatnio popastwiłem się trochę nad obrońcami pomnika; mam nadzieję, że nie przyjedzie czarna wołga i mnie nie zgarnie.
Tymczasem teraz jestem w Poznaniu. Pogoda zrobiła się naprawdę wiosenna, więc w ten weekend, ostatni przed świętami można spokojnie zwiedzać wszelakie parki, których w Poznaniu dostatek. Pewnie dzisiaj do jakiegoś się jeszcze wybiorę, ale nim to nastąpi, zwiedziłem dzisiaj bardzo ciekawą wystawę, o której dowiedziałem się przez przypadek w internecie. Została ona zorganizowana przez PTPN i była chyba jeszcze lepsza niż ta poprzednia. Poświęcona była zbiorom bibliofilskim A. Opalińskiego.
Niektóre zdjęcia są kiepskiej jakości, ale tak to jest, gdy fotografuje się przez gabloty.
Wszystkie zdjęcia można obejrzeć tutaj.
Ufff… Zbiorowym wysiłkiem przetrwaliśmy jakoś śmiercionośne i obłąkańcze misterium obchodów rocznicy katastrofy w Smoleńsku. Jak ktoś nie włączał telewizora, to miał szansę, że ciśnienie nie wzrośnie mu nadmiernie oglądając wypowiadane w iluminacyjnej ekstazie słowa Kaczyńskiego, że „«zostali zdradzeni o świcie»”. Na ulicę (ze szczególnym uwzględnieniem Krakowskiego Przedmieścia) wylęgły zastępy prenumeratorów „Gazety Polskiej” z jej redaktorem naczelnym głoszącym różnorakie paranoidalne tezy.
Pojawił się nowy projekt pomnika, nareszcie taki, który ewentualnie możnaby przyjąć. Ja od początku jestem przeciwnikiem stawiania pomników, a w szczególności pod Pałacem Prezydenckim. Uważam, że z miejsca urzędowania prezydenta nie można robić mauzoleum. Adam Małysz zadał pytanie, które wielu cisnęło się na usta: jak to możliwe, że czci się zmarłego w miejscu jego pracy?
Ofiary katastrofy mają już całą masę tablic ku czci, pomnik na Powązkach (jak najbardziej zasłużony) i Wawel niemalże na własność. Projekt świetlnych kolumn jest niezły, bo jest właściwie pierwszym pomysłem, który nie nosi znamion szwankowania mózgu jego projektantów… to znaczy, niezupełnie. Byłby to pomnik będący raczej instalacją artystyczną, a symbolika jest umiarkowana, nie ma nadmiaru patosu. Tak więc, jak napisała D. Jarecka „wszyscy odetchnęli”… Ale niezupełnie:
Promienie miałyby wychodzić z reflektorów umieszczonych w chodniku, a każdy reflektor – zapowiada autor projektu – oprawiony byłby w rodzaj ryngrafu z nazwiskiem zmarłego. A ja uważam, że tam, gdzie ryngraf, musi być miecz. A tam, gdzie miecz, musi być także i honor, i zemsta. Szychalski mówi też, że inspirował się słupami świateł na miejscu nowojorskiego Ground Zero. Jak wiadomo, była to forma upamiętnienia ofiar zamachu. Stąd już prosta droga do konkluzji, jaką widziałam na jednej z flag powiewających w czasie rocznicowej demonstracji przed Pałacem Prezydenckim: „To był zamach”. Forma świetlnego pomnika jest może i nowoczesna, ale treść, jaką niesie, już mniej: walka, odwet, atak.
Więcej… http://wyborcza.pl/1,75968,9436740,Pomnik_mgly.html#ixzz1JZS8NOIs
Jak już poświęcam cały post na ten cyrk, to będę to ciągnąć dalej.
W „Polityce” zamieszczono ciekawą relację wydarzeń z Krakowskiego Przedmieścia:
Jak można było przewidywać, Krakowskie Przedmieście w Warszawie zostało zaanektowane na specyficzne narodowe teatrum, z oryginalną dramaturgią, rekwizytami, aktorami i suflerami. (…)
W sobotę, o godz. 14 starsza pani robi pierwszy ołtarzyk z przywiązanych do latarni portretów śp. prezydenta z małżonką. Rozdaje zdjęcia z ubiegłorocznej żałoby. Pod ołtarzyk dołączają kolejne panie, witając się jak stare znajome. (…)
Tłum przenosi się pod ambasadę [Rosji]. (…) Tu – jest – Polska! (…)
Tymczasem pod pałacem na Krakowskim ludzie szepcą różaniec. Młoda kobieta przynosi worek medalików z Matką Boską. Jest akcja – należy po cichu obłożyć nimi teren wokół pałacu, wciskając medaliki między szpary chodnika. Obowiązuje całkowity zakaz handlu zniczami. (…)
Zbliża się symboliczna godz. 8.41. Księża przed kościołem udzielają komunii. Ludzie klękają na chodnikach. (…)
«Od powietrza, głodu, ognia, wojny TVN‑u i PO – wybaw nas Panie.»
Źródło: A. Dąbrowska, J. Dziadul, J. Cieśla, E. Gietka, W. Markiewicz, R. Socha „Taka nasza pamięć” [w:] „Polityka” nr 16 (2803), 16 kwietnia 2011
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze afera z tablicą w miejscu katastrofy. Dla mnie jest jasne, że MSZ nic w tej sprawie nie zrobiło, aby przypadkiem nie urazić rodzin ofiar, które w dużej mierze hołdują monopolowi na żałobę. Wiadomo, że jeśli polskie służby coś by z tym zrobiły, zaraz zostałyby uznane za „wrogów RP”, „zaprzańców” etc. etc.
Oto bowiem dwie smoleńskie wdowy, panie Kurtykowa i Mertowa, należące do grona tych kilku demonstrujących nieustanne niezadowolenie ze wszystkiego, co robią Rosjanie i państwo polskie oraz mają własne pomysły, uchodzą prawie za narodowe bohaterki, a przedmiotem ataku są wszyscy inni. Przede wszystkim oczywiście Rosjanie, których skazano za wywołanie skandalu, zanim ktokolwiek zapytał, skąd ta tablica w Smoleńsku się wzięła, ale także nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Krytyka MSZ jest oczywiście słuszna, bowiem jeżeli przez kilka miesięcy ze zwyczajnego strachu przed smoleńskimi wdowami, kierującymi się podobno „odruchem serca” (to nadzwyczajnie modne określenie zachowania Pań, które sprokurowały ten skandal) lub z dość rozpowszechnionego w Polsce myślenia, że przecież „jakoś to będzie” i lepiej awantury w kraju nie wywoływać, nie robi się nic, to usprawiedliwienia nie ma. Oczywiście, jaka mogłaby być awantura, gdyby to Polacy usunęli tablicę, wyobrazić sobie nietrudno. Przykładów konfliktów właściwie bez powodu mamy aż nadmiar.
Już kwiecień, a jak kwiecień i do tego 9., to wiadomo, czego to prawie rocznica. Nie chciałbym o tym pisać po raz kolejny, by nie stawać w jednym rzędzie z wszystkimi mediami w tym kraju, które katastrofę samolotu w Smoleńsku potraktowały jako temat roku i wałkowały go niemal przez 24 godziny na dobę. Naturalnie, ta katastrofa jest tematem roku, o ile nie jest tematem dekady… Niemniej jednak każdy temat się w końcu znudzi: niektórym po miesiącu, niektórym po tygodniu (to ja), a niektórym po latach. Dziękujmy więc cukrowi, którego cena wzrosła, Japonii, w którą uderzyło tsunami, że dzięki nim w ciągu ostatnich 12 miesięcy mieliśmy choć na chwilę o czas, by wziąć oddech od stateczników, czarnych skrzynek, pomników, krzyży, wraków, rdzewiejących wraków i jeszcze raz stateczników, i jeszcze raz czarnych skrzynek i raportów, wyjaśnień etc. etc. O krzyżu, pomniku i Kaczyńskim na Wawelu już pisałem, więc nie będę tego kolejny raz powielać. Mógłbym jeszcze wspomnieć o teoriach Radia Maryja i spółki nt. sztucznej mgły, strzałów itd., tylko po co…
A jutro przyjdzie czas na opowiadanie jubileuszowe. Jak ktoś poczuje, że nie ma siły włączyć telewizora, to może je sobie przeczytać.
Skończyłem właśnie czytać kolejną ciekawą książkę (nieciekawych przecież nie czytam). Był to Kot alchemika Waltera Moersa; z pewnością jest to pierwsza, ale nie ostatnia książka tego autora, którą przeczytałem, bo po Kocie mam ochotę na następne. Nie będę rozwodzić się, o czym jest ta książka, jacy są jej bohaterowie etc. Przedstawię jednak krótki cytat, który dobitnie wyraża zdanie autora na temat sztuki kulinarnej 🙂
Oto (…) lochy bezsensownych instrumentów kuchennych. Taki loch istnieje zapewne w każdej dobrze urządzonej kuchni. Są w nim przetrzymywani niczym więźniowie wyjątkowo niebezpieczni pacjenci domu wariatów. (…)
Któryż kuchacz (…) nie jest w posiadaniu takiego nożyka przekształcającego rzodkiewki w miniaturowe róże?! Nabytego na niedzielnym targu w chwili niepoczytalności, kiedy po prostu nie jesteś sobie w stanie wyobrazić życia bez nożyka do miniaturowych różyczek. (…)
Albo ten tutaj, który zmienia ziemniaka w pięciometrową spiralę! Albo ta tutaj praska do wyciskania soku z kalarepy! Albo ta patelnia, na której upieczesz kwadratowe naleśniki. (…)
Co skłania do zakupu takich rzeczy? Co zrobić z ziemniaczanej tasiemki, którą dałoby się 0zdobić salę balową? Jakiż głos obłędu podpowiada, że być może zjawią się kiedyś u nas goście opanowani wilczym apetytem na pięciometrowe ziemniaki, kwadratowe naleśniki i sok z kalarepy? (…)
Trzymam je niczym średniowieczni książęta głodzący swych przeciwników w wieżach.
W. Moers „Kot alchemika”, Wrocław 2007
Teraz zabieram się za „Rękopis znaleziony w Saragossie”.
Wracałem sobie dzisiaj do domu z wykładu i jak co dzień przechodziłem koło Urzędu Wojewódzkiego przy Al. Niepodległości. A tam taki widok:
To chyba była jakaś akcja zdychającej partii Leppera. Miała być wielka manifestacja, ale chyba nie wyszło… (choć po drugiej stronie ulicy stało dwóch policjantów).
Minął właśnie tydzień od czasu, gdy odwiedziłem dumę Poznania – Park Sołacki. Pod koniec lutego nie prezentuje się on tak okazale, jak latem (latem jest super). Ale i tak jest tam miejsce, by sobie miło pospacerować.
Sołacz jako dzielnica Poznania też jest piękny sam w sobie. Kto tam nie był, a ma możliwość, niech nadrobi zaległości. Jest to dzielnica pełna uroku, gdzie stoją majestatycznie stare wille pośród wysokich drzew. Samochodów niewiele, tylko od czasu do czasu przejedzie jakiś tramwaj.
Serce rośnie, patrząc na te czasy!
Mało przed tym gołe były lasy,
Śnieg na ziemi wysszej łokcia leżał,
A po rzekach wóz nacięższy zbieżał.Teraz drzewa liście na się wzięły,
Polne łąki pięknie zakwitnęły;
Lody zeszły, a po czystej wodzie
Idą statki i ciosane łodzie.Jan Kochanowski ~ Pieśń II
PS. Dzisiaj miałem trochę czasu, by „powalczyć” ze swoją stroną. Zaktualizowałem nieco dział o muzyce.
Gdy w czwartek wracałem w centrum do swojego lokum, nic się nie wykoleiło. A szkoda.
Teraz jestem już w Kaliszu, a podróż, jaką zafundowały mi Przewozy Regionalne do spółki z PKP zapamiętam na długo. Pociąg oczywiście o połowę za mały, ścisk wielki (stałem do Kotlina); na dworcu w Poznaniu brak informacji i bieganie pomiędzy peronami. Jednym słowem podróż pociągiem przypomina raczej wywózkę bydła do rzeźni.
Dwa tygodnie byłem odcięty od telewizora. Teraz włączam, a tam, oczywiście gęba Jarosława. Niedawne pisałem o tym, że Rydzyk został skazany za nadawanie reklam na antenie rozgłośni kościoła toruńskokatolickiego, ale – jako osoba niebywale sprytna – już zwąchał spisek masonów i antychrysta. Ostatnia odrobinkę ucichła sprawa katastrofy, ale – niech nikt się nie łudzi – strażnicy państwa czuwają. J. Gosiewska ostatnio oświadczyła, że tak naprawdę, to nie wiadomo, kto leży w trumnie.
I na koniec to, co przeczytałem w ostatnie „Polityce”:
(…) czyli Jarosław K., który zrobi dowolny pożar, na dowolny temat i w dowolnym miejscu. Niech go Napieralski sprawdzi. Wystarczy szepnąć: – No, Zalewu Zegrzyńskiego toby pan prezes nie sfajczył. I tylko przez Błaszczaka albo Hofmana dodatkowo przekazać, że w Zalewie Zegrzyńskim co dzień kąpie się Bartoszewski, żeby mieć czyste sumienie. Za tydzień mamy pod Zegrzem Pustynię Gobi.
Więcej pod adresem http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/felietony/1513802,1,pies-czyli-kot.read#ixzz1GMogRyW3
Źródło: S. Tym „Obiadek” [w:] „Polityka” nr 11 (2798), 12 marca 2011