Tak naprawdę w Krakowie spędziłem 1 dzień, no ale jeszcze dzień na przyjazd i dzień na odjazd. Pierwszego dnia pogoda była ładna. Na plantach rosły imponujące kępy żonkili, które wtedy akurat kwitły. Niestety kolejne dni były zimne, wietrzne i mokre – momentami padał deszcz ze śniegiem.
Udało mi się odwiedzić miejsce, w którym nigdy nie byłem, chociaż wielokrotnie podróżowałem do Krakowa, czyli Zamek na Wawelu. Rzeczywiście jest imponujący. Katedrę sobie odpuściłem, bo byłem w niej już kilka razy.
Gdy idzie o sam festiwal, to zespoły, które grały, były bardzo dobre. Natomiast repertuar średnio przypadł mi do gustu. To znaczy była to taka muzyka z gatunku takich utworów, które wyświetlają mi się jako propozycje na Spotify do odsłuchania – ja je odsłuchuję, a potem kasuję. Raczej nie kupiłbym sobie płyty z takimi utworami. Pieśni wykonywane w ramach „ciemnej jutrzni” czy też adoracji ciała Chrystusa są piękne, jest to jednak muzyka trudna w odbiorze. Spodziewałem się raczej czegoś trochę innego.
Jeszcze jesienią, gdy poprzednim razem odwiedzałem nadwarciańskie okolice, postanowiłem, że warto byłoby pojechać do Puszczy Pyzdrskiej na wiosnę – przede wszystkim dlatego, że jednak o tej porze roku dzień jest znacznie dłuższy, nie trzeba się więc spieszyć i można więcej zobaczyć. Natomiast pogoda w marcu nie odbiega znacząco od tej, jaka jest w listopadzie, no może poza tym, że czuć jednak już trochę wiosnę.
Wędrując po Puszczy Pyzdrskiej jakoś zawsze ciągnie mnie na jej północny skraj; może dlatego, że są to okolice Pyzdr, czyli uroczego miasteczka, od którego ten region ma w ogóle swoją nazwę (chociaż tym razem w samych Pyzdrach nie byłem). W Puszczy widziałem do tej pory może jakieś 10% tego, co mnie interesuje. Ale tym razem postanowiłem także pojechać bardziej w kierunku jej centrum, o czym za chwilę.
Po raz kolejny pojechałem zobaczyć ujście Prosny do Warty. Jadąc z Kalisza do Pyzdr tak naprawdę cały czas jedzie się wzdłuż Prosny; z drogi widać rozciągającą się jej dolinę. Ujście Prosny intrygująco wygląda na mapie, ale bardzo ciekawe jest także w terenie. Prosna w Kaliszu zupełnie nie przypomina tej rzeki, która płynie wartkim strumieniem przez Wielkopolskę. W Kaliszu Prosna jest szeroka, płytka i leniwa. Ale poza miastem jest stosunkowo wąska, głęboka, pełna meandrów, ma bardzo wartki nurt i – podejrzewam – że jest także niebezpieczna. Wpada do Warty pod Pyzdrami, do ujścia bardzo łatwo dotrzeć. To dosyć niesamowity widok, jak wśród łąk i pól łączą się ze sobą dwie dosyć duże rzeki; rzecz jasna Warta jest o wiele potężniejsza. Co ciekawe: Warta w Poznaniu jest wąska i uregulowana. Natomiast w okolicach Pyzdr to naprawdę wielka i szeroka rzeka.
ProsnaRozlewiska na łąkachWarta po prawej
Potem pojechałem do Nadwarciańskiej Parku Krajobrazowego, tzn. do miejsca, które bardzo lubię, a którego nie udało mi się odwiedzić jesienią.
Wydmy śródlądowe
Poprzednim razem oglądałem wydmy śródlądowe po drugiej stronie Warty, w okolicach Pietrzykowa. Jednak odkryłem wtedy, że takie wydmy są również w okolicach Wrąbczynka, czyli po tej samej stronie Warty, co ujście Prosny – czyli tam, gdzie znajduje się Nadwarciański Park Krajobrazowy. Postanowiłem tym razem udać się w te okolice. Same wydmy nie są zbyt okazałe – faktycznie, są to łachy jasnego piasku, pośród łąk, na stokach pól schodzących do doliny Warty. Jednak znacznie ciekawsza jest dalsza część, czyli łąki i rozlewiska pomiędzy Wrąbczynkiem a Lądem. W tych okolicach zrobiłem sobie udaną wędrówkę, idąc częściowo szlakiem turystycznym, częściowo drogą św. Jakuba, a częściowo po prostu ścieżkami wśród pól.
Po krótkiej wizycie w Zagórowie udałem się w głąb Puszczy Pyzdrskiej, tzn. do Orliny Dużej. O na wpół opuszczonych osadach położonych pośród lasów Puszczy Pyzdrskiej czytałem już kilka lat temu; jednak dotrzeć do nich nie jest tak prosto. Przede wszystkim trudno się zdecydować, gdzie konkretnie pojechać, co ciekawego można zobaczyć. Najlepiej byłoby zwiedzać Puszczę na rowerze, ale niestety pogoda na to nie pozwala, a poza tym nie jestem w stanie zabrać roweru na taką odległość. O Orlinie Dużej przeczytałem już ze 3 lata temu na innej stronie internetowej. Już 2 lata temu próbowałem tam dotrzeć, ale niestety mi się nie udało, bo miałem za mało czasu.
Tym razem czasu miałem więcej, bo przede wszystkim pojechałem wiosną, a więc, gdy do wieczora jest jasno. Można dojechać z samego Zagórowa do Orliny drogą przez las i w sumie nie jest to daleko (to normalna oficjalna droga, tyle że gruntowa – mam nadzieję, że nie przyjdzie komuś do głowy jej wyasfaltować, bo droga na wsi=dewastacja terenu). Widziałem majaczące w oddali rozpadające się chałupy, ale są to tylko obiekty pojedyncze. To nie jest tak, że jest cała opuszczona wieś. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że życie do niej powraca. Udało mi się odnaleźć zabytkowy cmentarz protestancki, ale nie było to takie proste. Trzeba wiedzieć, gdzie on się znajduje. Teoretycznie w lesie, ale ten las właśnie został wycięty. Jednak, gdyby nie drogowskaz, chyba nie udałoby mi się go odnaleźć.
Warto się wybrać w te okolice, zanim zostaną bardziej zdegradowane.
Parę tygodni temu oglądałem brytyjski film dokumentalny „Nasza stara klasa”.
Czy ktoś w wieku 30-kilku lat może chcieć wrócić do szkolnej ławy? Okazuje się, że owszem. Film opowiada o pewnym mężczyźnie ze Szkocji, który już jako dorosły człowiek postanowił, że ponownie zapisze się do liceum.
Film jest w gruncie rzeczy dosyć przygnębiający, ale wywarł na mnie na tyle silne wrażenie, spośród wielu dokumentów, jakie oglądam, że postanowiłem o nim tutaj na stronie internetowej wspomnieć.
Oczywiście po latach jego koledzy/koleżanki z klasy zorientowali się, że ich współuczeń był kilkanaście lat od nich starszy, chociaż nie było tego po nim widać. Najlepsze jest to, że on chodził do tej szkoły… kilkanaście lat wcześniej. I nauczyciele się nie zorientowali, że uczą kogoś, kogo uczyli już lata wcześniej.
Dokument opowiada o manipulacji, marzeniach, patologiach systemu edukacji… warto obejrzeć.
Prawie tydzień temu wróciłem z Lublina, więc mogę w końcu podzielić się jakimiś swoimi przemyśleniami. Dla kogoś, kto całe życie mieszka w Wielkopolsce, Lublin jest terenem odległym. Jednak jest to po prostu duże miasto, które nie różni się od Poznania czy Wrocławia.
Na uwagę zasługuje starówka, która jednak budzi moje mocno mieszane uczucia. Niewątpliwie jest ona oryginalna, w tym sensie, że zachowała się z dawnych czasów aż do dzisiaj, co nie jest u nas regułą. Jest więc bardzo ciekawa, pełna oryginalnych miejsc. Jej architektura i topografia różni się również trochę od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni bardziej na zachodzie: choćby ułożenie Rynku, znajdującego się na nim Trybunału (ratusz jest poza murami starego miasta i jest raczej nietypowy), inny układ ulic.
Niestety starówka traci po bliższym przyjrzeniu. I wcale nie dlatego, że jest pełna rozpadających się, odrapanych kamienic (co ma swój urok), ale z przyczyn zupełnie prozaicznych. Jest to po prostu skansen. To znaczy, nikt tam właściwie nie mieszka, wieczorem okna kamienic, nawet tych wyglądających nieźle, są ciemne. Niestety jest to choroba trawiącą polskie centra miast: śródmieścia są zamieniane w wesołe miasteczka dla turystów, składające się z knajp i pijalni wódki. Zapomina się jednak o tym, że miasto jest żywe wtedy, gdy żyją w nim mieszkańcy. Natomiast w wielu centrach miast te tereny pustoszeją, bo po prostu życie w nich staje się niemożliwe. Można powiedzieć, że miejsca turystyczne padają ofiarą swojego sukcesu. I jest to problem nie tylko w Wenecji czy w Barcelonie, ale jak widać, także w Krakowie (którego centrum zamienione jest w miejsce libacji dla zagranicznych turystów), Gdańsku (sytuacja na Długim Targu jest podobna) i pewnie w jeszcze innych miejscach. W Kaliszu te negatywne zjawiska nie przybrały aż tak na sile (w końcu Kalisz nie jest miastem turystycznym, bo i nie ma niczego do zaoferowania, ale może to i lepiej), ale też widać, że centrum miasta jest raczej miejscem, z którego ludzie się wyprowadzają, niż do którego się wprowadzają. Winna jest na pewno po części przestarzała architektura, nieprzystająca do wymogów dla budynków mieszkalnych w XXI wieku.
Tak więc starówka lubelska jest martwa i za Bramą Krakowską poza knajpami i pubami nie ma właściwie niczego, a chodzenie po niej jest na dłuższą metę depresyjne – bo to takie nie-miasto. Ogląda się to jak skansen – i mieszka się tam też pewnie niezbyt dobrze. Rozmawiałem z jedną z mieszkanek Lublina, która stwierdziła, że jest to wina tego, że starówka stała się siedzibą dla tak-zwanej-patologii, którą ostatecznie stamtąd wysiedlono, ale za nim się to stało, cała dzielnica upadła. To podobna sytuacja, jak na Kazimierzu w Krakowie.
Trybunał (na Rynku)Brama grodzkaBrama krakowskaKamień nieszczęściaŚmietniki to jakiś znak, że jeszcze nie wszyscy mieszkańcy się wynieśliPlac Po Farze
Przykład ciągle żywego starego miasta to np. Byczyną (wpisy z 2019 i z 2020)
Wybrałem się do lasku, w którym ostatnią rzetelną wycieczkę miałem w czerwcu 2021 roku (tzn. przeszedłem parę kilometrów); a przecież to niedaleko i lasek też jest ciekawy. Pogoda była zupełnie inna, niż 2 tygodnie temu. Chociaż jest luty, to było bardzo ciepło; wiał lekki wietrzyk, słońce świeciło, ale delikatnie.
Początek roku był ciepły, za to od końca stycznia robiło się co raz zimniej. Bardzo dużo padało. Pogoda była chlapowata i odechciewało mi się gdziekolwiek wychodzić. To odpowiedź na pytanie, dlaczego przez cały miesiąc nie pojechałem „w teren”. Dopiero w ostatnią niedzielę stycznia zebrałem się, aby pojęchać do Rezerwatu.
Był lekki mróz, niebo było zachmurzone. W gęstym lesie nie było zbyt jasno. Jednak zima to tak naprawdę najlepsza pora na odwiedzenie lasu: nie ma komarów, ani innych robali; jednocześnie nie ma też liści na krzakach i można wejść w miejsca normalnie niedostępne.
Odwiedziłem miejsce, w którym przez las przepływa strumień. Bardzo często strumień jest bez wody, która pojawia się tylko w okresach wilgotnych – na wiosnę i jesienią. Tym razem jednak, ku mojemu zdziwieniu, strumień był wypełniony wodą. Pewnie była to zasługa wcześniejszych opadów.
Cały dzień świeciło zimowe słońce oświetlające drzewa
Na zakończenie roku postanowiłem wybrać się do trochę odleglejszego lasu.
Pogoda nie jest ani trochę zimowa. Mrozy i śniegi są w tej chwili wspomnieniem, chociaż jest możliwe, że jeszcze powrócą (prawdziwa zima nieraz zaczyna się dopiero w styczniu lub w lutym). Teraz jest wiosenno-jesiennie (fuj, nie cierpię wiosny). Ale wczoraj było bardzo przyjemnie: było ok. 7º i świeciło słońce. Z jednej strony można było zrobić lepsze zdjęcia, bo teren był oświetlony, ale niestety często też zdjęcia były „pod słońce”. Dzisiaj natomiast pogoda przechodzi samą siebie, bo jest kilkanaście stopni.
Las, do którego pojechałem, odkryłem 2 lata temu i od tego czasu jeżdżę do niego 2 – 3 razy do roku. Jest o tyle ciekawy, że teren nie jest płaski, tylko jest urozmaicony, a poza tym w środku znajdują się stawy. Wczoraj woda była nie we wszystkich; jeden natomiast jest już zupełnie zarośnięty i istnieje tylko na mapie.
Teren jest bardzo malowniczy, ale tez bardzo zaśmiecony. I to nie tylko przy drodze, ale także w głębi lasu znajdują się wywalone wysypiska śmieci – ale to bardzo charakterystyczne dla wsi, że wszędzie tam, gdzie można wjechać samochodem, zaraz robi się śmietnik (a tam niestety można wjechać), pewnie w związku ze stawami.
Las rozświetlony słońcemNad zarośniętym stawemSosenki
Jak co roku późną jesienią, a właściwie na początek zimy, wybrałem się na północ, do Środkowej Wielkopolski, aby kolejny raz podjąć próbę penetracji Puszczy Pyzdrskiej. Do samej puszczy tym razem było daleko, bowiem lasów tam nie ma (a przynajmniej nie aż tak wiele) – wybrałem się tak naprawdę do Nadwarciańskiego Parku Krajobrazowego, który stanowi północną granicę Puszczy Pyzdrskiej.
Rzecz jasna nie mogłem nie odwiedzić (już po raz trzeci) ujścia Prosny do Warty nieopodal Pyzdr. Tak się złożyło, że chociaż ogólnie było pochmurnie, wtedy na chwilę wyszło słońce i zrobiło się nie dość, że dosyć ciepło, to jeszcze mogłem zrobić niezłe zdjęcia.
Ujście Prosny do Warty jest takim punktem granicznym, bo z jednej strony coś się kończy – rzeka Prosna, która biegła kilkaset kilometrów, ale też coś się zaczyna – bo odtąd stanowi część znacznie większego organizmu, jakim jest Warta – rzeka, która w tamtym miejscu wygląda naprawdę potężnie i imponująco (aż dziwne, że dalej na północ, w Poznaniu, zamienia się w taki wąski kanałek).
Kościół w ChoczuBarokowe wnętrze kościoła w ChoczuTypowy wielkopolski krajobraz pól, łąk i lasówRuiny wiatraka Ciemierowie-KoloniiProsna wyskakuje zza zakrętuUjście Prosny (po lewej) do WartyWarta
Tym razem nie pojechałem do Wrąbczynka, aby przejść się drogą Świętego Jakuba biegnącą przez dzikie tereny wokół Warty. Zamiast tego pojechałem na drugi brzeg rzeki, do innej atrakcji. Jakiś czas temu przeczytałem w internecie o wydmach śródlądowych. Cóż, uczciwie powiem, że trochę mnie rozczarowały, chociaż jest to kwestia mocno indywidualna. Po pierwsze, myślałem, że będą nad rzeką (jak plaża). W rzeczywistości są to łachy piachu wśród lasów i łąk. Po drugie, myślałem, że będą większe. Powiem szczerze, że gdy po 2 kilometrach marszu do nich dotarłem, nie za bardzo chciało mi się po samych wydmach chodzić. Zamiast tego poszedłem jeszcze kilkaset metrów, aby ponownie podziwiać Wartę.
W ostatnich dniach listopada robi się ciemno już ok. 15.00, a ja nie chciałem wracać po ciemku. Dlatego nie miałem zbyt wiele czasu. Wstąpiłem więc jeszcze, dosłownie na chwilę, do Lądu, aby chociaż przez parę minut popatrzeć na majestatyczne opactwo. Muszę się kiedyś zebrać, aby w końcu je zwiedzić.
Wycieczkę zakończyłem w Zagórowie, z którego wróciłem już do Kalisza.
Nieopodal Kalisz znajduje się ładny, zróżnicowany las. Las leży nad łąką, a łąka nad rzeką. Las przecięty jest strumieniami, znajdują się w nim także niewielkie zbiorniki wodne. Dzięki temu jest zdecydowanie ciekawszy, a krajobraz urozmaicony.
Późną jesienią słońca jest niewiele. Całe dnie bywają zachmurzone. Ale tego dnia, na przełomie listopada i grudnia, akurat wyszło na chwilę słońce.
Piesek czekaŚródleśne stawyWyszło trochę słońce