Wawel w zbliżeniach

Kra­ków to może tro­chę nud­ny temat, nie raz już o nim pisa­łem. Jed­nak już sam Wawel jest takim miej­scem, gdzie trze­ba wra­cać i za każ­dym razem zoba­czy się coś inne­go. A gdy ten Wawel jest zupeł­nie pusty, to jest jesz­cze lepiej.

Opustoszały Kraków

Tak się sta­ło, że po pół­to­ra­rocz­nej prze­rwie zno­wu musia­łem poje­chać do Kra­ko­wa. Pan­de­mia spra­wi­ła, że mia­sto jest zupeł­nie inne i wyglą­da tro­chę jak makie­ta. Szko­da, że zawsze nie jest tak pusto.

Była sobo­ta, od rana był mróz, spa­dły 2 cm śniegu.


Tym­cza­sem wieczorem


Daw­niej

Wie­czo­rem w Krakowie

Kra­ków czarno-biały

Rozważania hipopotama

Krzysz­to­fa Var­gę od stro­ny lite­rac­kiej pozna­łem w 2019 roku. Wte­dy, w tym jed­nym roku, prze­czy­ta­łem chy­ba 6 jego ksią­żek: „Ale­ję Nie­pod­le­gło­ści”, „Tro­ci­ny”, „Nagro­bek z lastry­ko” i serię węgier­ską: „Gulasz z turu­la”, „Czar­dasz z man­ga­li­cą” i „Lan­go­sza w jur­cie”. W sumie nie wiem, jak to się sta­ło, że tak nagle sko­czy­łem do ksią­żek tego pół-Węgra. Ale od stro­ny dzien­ni­kar­skiej zna­łem go znacz­nie dłu­żej, tj. odkąd regu­lar­nie kupo­wa­łem naj­pierw czwart­ko­wą, a póź­niej ponie­dział­ko­wą „Gaze­tę Wybor­czą”, tak napraw­dę w celu czy­ta­nia „Duże­go For­ma­tu”, w cza­sach gdy czy­ta­nie DF mia­ło jesz­cze jakiś sens. No bo w koń­cu Var­ga przez lata był dzien­ni­ka­rzem „Gaze­ty Wybor­czej” i co tydzień uka­zy­wał się jego felie­ton w „Dużym For­ma­cie”. Nie wiem, kie­dy zaczą­łem je czy­tać, ale raczej było to pod koniec stu­diów. Wcze­śniej czy­ta­łem regu­lar­nie felie­to­ny Mariu­sza Szczy­gła, któ­re nie­ste­ty w pew­nym momen­cie zaczę­ły mnie nudzić, jak z resz­tą całe jego dzien­ni­kar­stwo. I wte­dy poja­wił się Krzysz­tof Var­ga, ze swo­im cię­tym humo­rem, sar­ka­zmem i świet­nym roze­zna­niem w świe­cie kul­tu­ry, tak­że tej współ­cze­snej, nie­gar­dzą­cy ani książ­ką, ani seria­lem. To dla „Gaze­ty Wybor­czej” nie­po­we­to­wa­na stra­ta, że taki pisarz i dzien­ni­karz opu­ścił jej łamy z koń­cem 2020 roku i prze­niósł się do kon­ku­ren­cji; dla mnie to kolej­ny powód mniej żeby jesz­cze kupo­wać raz w tygo­dniu „Wybor­czą”.

Jestem pewien, że kie­dyś felie­to­ny Var­gi, nie­zrów­na­ne pod wzglę­dem dow­ci­pu i inte­li­gen­cji, zosta­ną wyda­ne w for­mie jakie­goś jed­ne­go opa­słe­go tomu. Sam Var­ga nie stro­nił od komen­ta­rzy do aktu­al­nych wyda­rzeń, czę­sto w świe­cie kul­tu­ry, kry­ty­ku­jąc je zjadliwie.

Ale chcia­łem tu napi­sać o innej pozy­cji Auto­ra, o wyda­nym pod koniec 2020 roku „Dzien­ni­ku hipo­po­ta­ma”. Jest to dzien­nik, czy­li moż­na powie­dzieć, blog na papie­rze; for­ma z cza­sów, gdy nie było inter­ne­tu. To oczy­wi­sta kon­ty­nu­acja dzienników Leopol­da Tyr­man­da, Marii Dąbrow­skiej, Agniesz­ki Osiec­kiej i wie­lu innych pisarzy/poetów, któ­rzy zapra­gnę­li podzie­lić się z gawie­dzią swo­imi prze­my­śle­nia­mi nad róż­ny­mi spra­wa­mi. Trze­ba przy­znać, że tego rodza­ju publi­ka­cja, w ogó­le napi­sa­nie cze­goś takie­go, jest już samo w sobie moc­no kabo­tyń­skie. No bo rozu­miem pisać sobie pamięt­ni­czek do szu­fla­dy; no ale prze­cież nie po to pisarz coś pisze, żeby póź­niej papier w szu­fla­dzie był zja­da­ny przez myszy. Pisarz prze­cież po to pisze, żeby sze­ro­kie masy czy­tel­ni­cze się z tym zapo­zna­ły no i przede wszyst­kim po to, żeby się w ten spo­sób unie­śmier­tel­nić. Nikt prze­cież chy­ba nie uwie­rzy w to, że jakiś pisarz napi­sał aku­rat dzien­nik lub pamięt­nik i tyl­ko po to, żeby póź­niej maku­la­tu­rą napa­lić w pie­cu. Cho­dzi raczej o zna­le­zie­nie ujścia dla swo­je­go ego; koniecz­ność podzie­le­nia się ze świa­tem swo­imi prze­my­śle­nia­mi na każ­dy temat jest sil­niej­sza od roz­sąd­ku; chęć opu­bli­ko­wa­nia cze­go­kol­wiek zwy­cię­ża, w nadziei, że publicz­ność pad­nie na kola­na przed geniu­szem i prze­ni­kli­wo­ścią pisa­rza. Praw­dę mówiąc, od pisa­nia dzien­ni­ka w celu jego wyda­nia, już nie­da­le­ka dro­ga do influ­en­se­rek, publi­ku­ją­cych na insta­gra­mie swo­je słitfocie.

Wyzło­śli­wiam się może tro­chę na wyrost. Ale tak to już jest w cza­sach inter­ne­tu. Daw­niej byle głu­pek mógł co naj­wy­żej swo­je prze­my­śle­nia uwiecz­nić na drzwiach od wychod­ka; dzi­siaj ma od tego Face­bo­oka. Nato­miast pisa­rze mają lep­szą for­mę, bo książkową.

W każ­dym razie Var­ga też posta­no­wił się unie­śmier­tel­nić i tym razem nie poprzez powieść czy felie­ton, ale wła­śnie poprzez dziennik.

Rela­cje z codzien­no­ści zaczy­na­ją się w 2018 roku, a koń­czą na począt­ku 2020 roku, na pro­gu epi­de­mii. Wia­do­mo, że każ­dy czło­wiek chciał­by bli­żej poznać swo­je­go ulu­bio­ne­go pisarza/muzyka/aktora/sportowca, zaj­rzeć mu pod koł­drę, zoba­czyć jak żyje, jaką ma rodzi­ną, jak miesz­ka, czym jeź­dzi, jak spę­dza wol­ny czas &c. Więc taki dzien­nik mógł­by być dosko­na­łą oka­zją do tego, żeby pisa­rza, np. Krzysz­to­fa Var­gę, poznać nie tyl­ko od stro­ny zawo­do­wej, tj. pisar­sko-dzien­ni­kar­skiej, ale tak­że od stro­ny pry­wat­nej: gdzie miesz­ka, czym jeź­dzi, co je, jak spę­dza czas, czy ma rodzi­nę i dzie­siąt­ki tego typu kwe­stii. Ale Krzysz­tof Var­ga (inni dzien­ni­ko­pi­sa­rze może też, nie wiem, nie czy­ta­łem innych dzien­ni­ków, bo do tej pory ta for­ma mnie odpy­cha­ła) ści­śle dozu­je infor­ma­cje, któ­re prze­ka­zu­je czy­tel­ni­kom. Wia­do­mo, że taką książ­kę jak dzien­nik, kupią tyl­ko wiel­bi­cie­le lite­ra­tu­ry dane­go twór­cy, bo co innych ludzi obcho­dzi, czy ten czy inny autor sło­dzi her­ba­tę czy nie, czy ma plom­by w zębach, czy też nie. Ale Krzysz­tof Var­ga nawet tym swo­im wier­nym czy­tel­ni­kom infor­ma­cji ską­pi. Moż­na wręcz odnieść wra­że­nie, że w wie­lu miej­scach doko­nu­je auto­cen­zu­ry. W jego opo­wie­ści, dosyć swo­ją dro­gą cie­ka­wej, są pew­ne luki, nie­do­mó­wie­nia, nie­ści­sło­ści; dowia­du­je­my się o jakiś oso­bach i miej­scach, ale bez bliż­szych infor­ma­cji. Domy­śla­my się, że autor prze­ży­wa jakieś pro­ble­my oso­bi­ste, ale nie wie­my, jakie dokład­nie. Widać wyraź­nie, że autor chce podzie­lić się swo­imi opi­nia­mi na pew­ne tema­ty, szcze­gól­nie spo­łecz­ne, kul­tu­ral­ne, poli­tycz­ne, ale o sobie samym pisze nie­wie­le. Infor­ma­cja jest ści­śle regla­men­to­wa­na. Z tego powo­du czy­tel­nik ma uczu­cie nie­do­sy­tu; ma wra­że­nie, że coś go omi­ja, a sam autor nie jest do koń­ca szcze­ry (no a jak zde­cy­do­wał się na taki lite­rac­ki eks­hi­bi­cjo­nizm, to chy­ba powi­nien się obna­żyć zupeł­nie, a nie tyl­ko pępek).

To wszyst­ko nie zmie­nia fak­tu, że ci, któ­rzy lubią felie­to­ny Var­gi, będą „Dzien­ni­ka­mi” tak­że ukon­ten­to­wa­ni. Znaj­du­je się w nich wie­le traf­nych dia­gnoz na temat nasze­go kra­ju, spo­łe­czeń­stwa itd.

O anar­chii (K. Var­ga „Dzien­nik hipo­po­ta­ma”, wyd. Iskry, 2020)

Dużo miej­sca jest poświę­co­ne kul­tu­rze, a raczej jej uwią­do­wi. Wia­do­mo, że dla Var­gi, jako dla pisa­rza, jest to temat pierw­szo­pla­no­wy. I tu poja­wia się pro­blem. Odnio­słem wra­że­nie, że z tek­stu prze­bi­ja zgorzk­nie­nie. Pesy­mizm pisa­rza, któ­ry chce two­rzyć ambit­ną lite­ra­tu­rę, w kra­ju, w któ­rym na wyso­ką sztu­kę nie ma popy­tu, a lud nie czy­ta nicze­go (a przy­naj­mniej nie nic war­to­ścio­we­go), nawet ulot­ki od aspi­ry­ny. Moim zda­niem te uty­ski­wa­nia są tro­chę prze­sa­dzo­ne. Któż by nie marzył o napi­sa­niu powie­ści, wier­sza lub opo­wia­da­nia; opu­bli­ko­wa­niu go i zosta­niu sław­nym? Var­ga w czę­ści te marze­nia zre­ali­zo­wał. Ale jego ambi­cje się­ga­ją wyżej. W wie­lu miej­scach pisze o tym, że jego czy­tel­ni­cy to sami eme­ry­ci (więc ja muszę być wyjąt­kiem); że jest ich nie­wie­lu, że jego książ­ki się nie sprze­da­ją albo sprze­da­ją się w mar­nych nakła­dach. No i pre­ten­sje do czy­tel­ni­ków, że nie czy­ta­ją ambit­nej lite­ra­tu­ry (czy­taj powie­ści napi­sa­nych przez Var­gę), tyl­ko książ­ki tram­wa­jo­wo-klo­ze­to­we, któ­rych auto­rów, sta­cha­now­ców lite­ra­tu­ry (okre­śle­nie zaczerp­nię­te z któ­re­goś z felie­to­nów), przez litość nie wymienię.

Te narze­ka­nia są na pew­no czę­ścio­wo uza­sad­nio­ne. U nas nie ma nawy­ku czy­ta­nia; czy­ta­nie jest deka­denc­ką roz­ryw­ką zgni­łej eli­ty, a praw­dzi­wy i war­to­ścio­wy czło­nek spo­łe­czeń­stwa, powi­nien się zado­wo­lić kaba­re­ta­mi i Syl­we­strem z Jedynką.

Upa­dek kul­tu­ry jako objaw cho­ro­by (K. Var­ga „Dzien­nik hipo­po­ta­ma”, wyd. Iskry, 2020)

Czy­tel­ni­cy są bez­na­dziej­ni (K. Var­ga „Dzien­nik hipo­po­ta­ma”, wyd. Iskry, 2020)

Czy­ta­jąc dzien­nik Var­gi mam jed­nak chwi­la­mi wra­że­nie, że żyje­my na jakiś dwóch, zupeł­nie róż­nych pla­ne­tach. I chy­ba te róż­ni­ce nie wyni­ka­ją tyl­ko z tego, że on miesz­ka w War­sza­wie, a ja w pro­win­cjo­nal­nym, nic nie­zna­czą­cym mie­ście. Obra­ca się w świat­ku arty­stycz­nym, wiel­ko­miej­skim. Jego zna­jo­mi, to same sła­wy, pisa­rze, akto­rzy, gwiaz­dy estra­dy. Życie upły­wa mu na oglą­da­niu seria­li, cho­dze­niu do kina/teatru i szla­ja­niu się po knaj­pach. Dzi­wi mnie, że zupeł­nie nie przyj­mu­je do wia­do­mo­ści, że więk­szość ludzi tak nie żyje, choć­by z powo­du pro­za­icz­nej koniecz­no­ści zaro­bie­nia na życie. I ma pre­ten­sje, że zamiast oglą­dać ambit­ne fil­my, cho­dzić do teatru, na odczy­ty poezji czy czy­tać książ­ki – ludzi zaj­mu­ją się, mówiąc eufe­mi­stycz­nie, spra­wa­mi docze­sny­mi. A gdy już ktoś zacznie czy­tać, to Var­ga to kry­ty­ku­je – że ludzie czy­ta­ją nie te książ­ki, któ­re jego zda­niem czy­tać powin­ni (w domy­śle – te, któ­rych jest auto­rem). Nie­ste­ty odnio­słem wra­że­nie, że z tego wszyst­kie­go prze­bi­ja lament i zawie­dzio­ne nadzie­je nie­speł­nio­ne­go pisa­rza, któ­ry odniósł suk­ces, ale nie­wiel­ki; zde­cy­do­wa­nie za mały jak na jego ambi­cje. Tro­chę szko­da, że taki znaw­ca kul­tu­ry, nie­zły pisarz, eru­dy­ta i recen­zent oraz, wybit­ny, jak­by nie było, felie­to­ni­sta, zaj­mu­je się uża­la­niem nad sobą.

No cóż. Cho­ciaż dzien­nik momen­ta­mi może nie tyle roz­cza­ro­wał, co zdzi­wił, to jed­nak ja się nie zra­żam do pisar­stwa Krzysz­to­fa Var­gi i zamie­rzam zgłę­biać je dalej. Wła­śnie zabra­łem się za jed­ną z jego now­szych ksią­żek „Son­nen­berg”. Cho­ciaż po prze­czy­ta­niu „Dzien­ni­ka” nie jestem pewien, czy zro­zu­miem tę powieść tak, jak powinienem.

Autobiografie”

O Tho­ma­sie Bern­har­dzie już kie­dyś napi­sa­łem kil­ka zdań. Teraz jed­nak zno­wu jest oka­zja, bo wła­śnie skoń­czy­łem czy­tać jego „Auto­bio­gra­fie”.

To nie jest rzecz jasna auto­bio­gra­fia auto­ra w ści­słym zna­cze­niu tego sło­wa. To zde­cy­do­wa­nie powieść, cho­ciaż bar­dzo spe­cy­ficz­na, jak cała twór­czość Bern­har­da. Autor opi­su­je w niej swo­je doświad­cze­nia i obser­wa­cje z cza­sów mło­do­ści i dzie­ciń­stwa. Przy­naj­mniej może­my się domy­ślać, że są to wspo­mnie­nia auto­ra, cho­ciaż rzecz jasna trud­no jed­no­znacz­nie zwe­ry­fi­ko­wać, czy to wszyst­ko autor prze­żył napraw­dę. Jeśli nawet nie wszyst­ko w tej książ­ce to opis życia auto­ra, to na pew­no duża część. W książ­kach jest mowa o rodzi­nie, wie­lo­krot­nych prze­pro­wadz­kach, szko­le, grze na skrzyp­cach, lek­cjach śpie­wu, woj­nie, rela­cjach z rówie­śni­ka­mi, pra­cy i cho­ro­bie płuc. Chy­ba po pro­stu o tym wszyst­kim, co zawa­ży­ło na póź­niej­szym życiu pisarza.

Książ­ka skła­da się wła­ści­wie z pię­ciu mniej­szych czę­ści, któ­re moż­na czy­tać nie­za­leż­nie i któ­re z resz­tą wcze­śniej były wyda­wa­ne osob­no (wcze­śniej prze­czy­ta­łem „Chłód” i „Sute­re­nę” w jakiś przed­po­to­po­wych wyda­niach). W 2019 roku Wydaw­nic­two Czar­ne wyda­ło je jako jeden tom.

Na pierw­szy rzut oka lite­ra­tu­ra Bern­har­da nie wyglą­da zachę­ca­ją­co: dłu­gie zda­nia, brak aka­pi­tów, brak dia­lo­gów, cała książ­ka jako jeden mega­roz­dział. Moż­na powie­dzieć, że to prze­pis na lite­rac­ką kata­stro­fę albo lite­ra­tu­rę dla wąskie­go gro­na mania­ków i maso­chi­stów. Ale tak nie jest. Pomi­mo tego, że autor pisze w sty­lu przy­po­mi­na­ją­cym stru­mień świa­do­mo­ści, to ta jego świa­do­mość nie jest nud­na; wręcz prze­ciw­nie jest pozy­tyw­nie zaska­ku­ją­ca i wcią­ga­ją­ca. Nar­ra­tor snu­je swą opo­wieść, naj­pierw płyn­nie oma­wia wyda­rze­nia z życia, a następ­nie robi zupeł­ny skok w bok – jakąś nie­sa­mo­wi­tą dygre­sję, by po pew­nym cza­sie powró­cić do głów­ne­go nur­tu roz­wa­żań. Ale pomi­mo tego czy­tel­nik nie gubi się fabu­le. Książ­ka jest cie­ka­wa i pomi­mo mało, na pierw­szy rzut oka, przy­stęp­nej for­my, ma się ocho­tę wie­dzieć, co zda­rzy­ło się dalej. Autor opi­su­je swo­je życie, ale tak­że czy­ni wie­le uwag natu­ry ogól­nej, dzie­li się z czy­tel­ni­kiem swo­imi spo­strze­że­nia­mi na temat spo­łe­czeń­stwa i rela­cji mię­dzy­ludz­kich. Poza tym powieść jest cie­ka­wym źró­dłem wie­dzy na temat Austrii, któ­ra nie jest u nas wca­le aż tak znana.

Tho­mas Bern­hard „Auto­bio­gra­fie” • Opis poby­tu w szpi­ta­lu w związ­ku z cho­ro­bą płuc

Wła­ści­wie nie ma tu dia­lo­gów. A jeśli są, to są to dia­lo­gi z samym sobą. W koń­cu moż­na odnieść wra­że­nie, chy­ba słusz­ne, że dla Bern­har­da tyl­ko on sam, ewen­tu­al­nie jego dzia­dek, któ­ry zajął bar­dzo istot­ne miej­sce w jego życiu, był god­nym uwa­gi roz­mów­cą. T.B. nie boi się tego przy­znać, że cała resz­ta ludzi, to po pro­stu głup­cy (ele­ganc­ko to nazywając).

T.B. wspo­mi­na swo­je dzie­ciń­stwo przed woj­ną, w cza­sie woj­ny oraz w dru­giej poło­wie lat 40. Opi­su­je bom­bar­do­wa­nia Sal­zbur­ga, w któ­rym ówcze­śnie miesz­kał. Przy­po­mi­na, jak cho­dził do szko­ły: naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej, w 1945 roku prze­ro­bio­nej na kato­lic­ką (pisze, że róż­ni­ca nie­wiel­ka). Opi­su­je swo­je rela­cje z inny­mi rówie­śni­ka­mi i nauczy­cie­la­mi. Ogól­nie rzecz bio­rąc nie są to wspo­mnie­nia budu­ją­ce. Bie­da, pato­lo­gicz­ne rela­cje z rodzi­ca­mi, czę­ste prze­pro­wadz­ki, złe wyni­ki w szko­le, brak pomy­słu na wła­sną przy­szłość, oto­cze­nie skła­da­ją­ce się z ludzi pod­łych i tępych. I w koń­cu kosz­mar­na cho­ro­ba, poby­ty w szpi­ta­lu w sali dla umie­ra­ją­cych, a na koń­cu w sanatorium-umieralni.

W książ­ce jest tak­że mowa o Austrii przed­wo­jen­nej, następ­nie wcie­lo­nej do Rze­szy nie­miec­kiej; o tym, jak w nie­miec­kiej szko­le T.B. nazy­wa­ny był „Austry­ja­kiem”. Mowa jest tak­że o hitle­row­skich wyjaz­dach waka­cyj­nych dla „trud­nych dzie­ci”, na któ­rych się zna­lazł, z powo­du nie­umie­jęt­no­ści funk­cjo­no­wa­nia w społeczeństwie.

Tho­mas Bern­hard „Auto­bio­gra­fie” • Naro­do­wo­so­cja­li­stycz­ne „kolo­nie” dla dzie­ci z „trud­nych rodzin”

Trau­ma­tycz­ne dzie­ciń­stwo nazna­czo­ne wie­lo­ma przy­kry­mi wyda­rze­nia­mi nie­wąt­pli­wie mia­ło wpływ na życie pisa­rza; nic więc dziw­ne­go, że poświę­cił mu zna­czą­ce dzie­ło. Z innych utwo­rów Bern­har­da bije pesy­mizm i brak złu­dzeń co do ludzi. Twór­czość T.B. to cie­ka­wa pozy­cja w lite­ra­tu­rze dwu­dzie­ste­go wie­ku i przy­dat­ny łącz­nik z przeszłością.

Gołuchów zimą

Zło­śli­wi mówią, że głów­ną atrak­cją Kali­sza jest Gołu­chów, cho­ciaż nie znaj­du­je się w Kali­szu, tyl­ko kil­ka kilo­me­trów dalej, w dodat­ku w powie­cie ple­szew­skim. Gołu­chów to las, zalew, pla­ża, ale przede wszyst­kim zabyt­ko­wy pałac z roz­le­głym par­kiem i arbo­re­tum. No i dodat­ko­we atrak­cje, jak muzeum leśnic­twa czy zagro­da zwie­rząt: żubry, danie­le, dzi­ki itd.

Jak­by się dobrze zasta­no­wić, to w oko­li­cach Kali­sza są jesz­cze inne war­te zoba­cze­nia pała­ce (Lew­ków, Dobrzy­ca), ale Gołu­chów jest naj­le­piej zna­ny. Znaj­du­je się pod opie­ką Muzeum Naro­do­we­go w Pozna­niu. W samym pała­cu znaj­du­ją się war­to­ścio­we zbio­ry, jak choć­by kolek­cja antycz­nych grec­kich waz.

Była to sie­dzi­ba rodo­wa któ­re­goś z ary­sto­kra­tycz­nych pol­skich rodów, ale praw­dę mówiąc, ja się nie wyzna­ję na tych wszyst­kich gene­alo­giach. Wiem tyl­ko, że wła­ści­cie­le Gołu­cho­wa byli sko­li­ga­ce­ni m.in. z wła­ści­cie­la­mi Kór­ni­ka; nie przy­pad­ko­wo tak­że obok obu tych pała­ców znaj­du­je się arboretum.

W Gołu­cho­wie byłem nie raz, ale za to pierw­szy raz zimą i to w dodat­ku w cza­sie, gdy powo­li się ściem­nia­ło. Oto­cze­nie pała­cu zimą jest rów­nie malow­ni­cze, jak latem. Szko­da tyl­ko, że nie było śnie­gu. Ale pew­nie jesz­cze tam wrócę.

Pałac od dru­giej strony

Gołu­chów latem: Do Gołu­cho­wa – lipiec 2011

Zima i śnieg

Na prze­ło­mie lute­go i stycz­nia moż­na powie­dzieć, że wresz­cie poja­wi­ła się zima. Tem­pe­ra­tu­ry znacz­nie spa­dły i spadł śnieg. Nie wia­do­mo, na jak dłu­go, więc trze­ba te oko­licz­no­ści przy­ro­dy uwiecz­nić na zdjęciach.

Kalisz wieczorem

Kalisz nie jest zbyt ład­nym mia­stem, nie ma zabyt­ków, jest brud­ny i zapusz­czo­ny. Ale nawet zimą i nawet wie­czo­rem da się zna­leźć miej­sca cał­kiem uro­kli­we. Oczy­wi­ście, o ile się je odpo­wied­nio sfotografuje 🙂

Wreszcie zima

Pomi­mo wszyst­kich klęsk któ­re przy­niósł rok 2020, pogo­do­wo nie było aż tak źle, jak w latach poprzed­nich. Przede wszyst­kim nie było takiej strasz­nej suszy, jak w kil­ku wcze­śniej­szych latach. Wio­sną i latem padał deszcz. Na łąkach poja­wi­ły się kwia­ty. Poza tym, nie było też takich wiel­kich upa­łów jak w kil­ku poprzed­nich latach i nie były aż tak intensywne.

Widok na Pro­snę od stro­ny Par­ku Miej­skie­go w Kaliszu

Zima zapo­wia­da­ła się byle­jak, czy­li tak, jak od jakiś kil­ku lat. Czy­ta­łem, że ostat­nio śnieg na Świę­ta Boże­go Naro­dze­nia był 2012 roku. Jest to cał­kiem moż­li­we. Zimy są ostat­nio krót­kie, suche i łagod­ne. Nie ma wiel­kich mro­zów. Podob­nie w tym roku, jesz­cze w grud­niu cały czas tem­pe­ra­tu­ra była dodat­nia, spo­ra­dycz­nie spa­da­ła poni­żej 0. Pierw­szy raz mi się zda­rzy­ło, żebym w grud­niu, w trak­cie urlo­pu, jeź­dził na rowe­rze – było kil­ka stop­ni cie­pła i pogo­da to umożliwiała.

Od kil­ku już lat praw­dzi­wie zimo­wa pogo­da przy­cho­dzi dopie­ro na począt­ku nowe­go roku. Tak było rów­nież w tym roku. Ale nie tyl­ko jest mróz, ale rów­nież nawet spadł śnieg. Nie­wie­le, ale zawsze coś. Moż­na było zro­bić kil­ka zdjęć.

A podob­no tej nocy ma przyjść „bestia ze wscho­du”, czy­li tem­pe­ra­tu­ra ma spaść do minus kil­ku­na­stu stop­ni poni­żej zera. Teraz robi to na nas wra­że­nie. Ale pamię­tam, jak jesz­cze w cza­sach lice­al­nych tem­pe­ra­tu­ra w sty­lu ‑20 nie była niczym nadzwyczajnym.

Zima w poprzed­nich latach:

gru­dzień 2018

luty 2016

sty­czeń 2016

gru­dzień 2015

gru­dzień 2014

gru­dzień 2012

gru­dzień 2011

gru­dzień 2010

gru­dzień 2009


Wresz­cie na koniec:
w cze­lu­ściach kom­pu­te­ra zna­la­złem kil­ka zdjęć zimy z 2012 roku.

Wspomnienie z Rogalina

Pałac w Rogalinie

Roga­lin znaj­du­je się pod Pozna­niem. Pałac był sie­dzi­bą rodo­wą Raczyń­skich. Wię­cej na jego temat moż­na zna­leźć na stro­nie inter­ne­to­wej muzeum, któ­re nim obec­nie zarzą­dza. Nie­opo­dal znaj­du­je się tak­że pałac w Kór­ni­ku, o bar­dzo cie­ka­wej archi­tek­tu­rze i pięk­nym ogro­dzie wokół. Nie­ste­ty zwie­dza­nie temu pała­cu koja­rzy mi się głów­nie z muze­al­ny­mi kap­cia­mi, któ­rych zakła­da­nie jest trau­mą na całe życie.

W środ­ku roga­liń­skie­go pała­cu nigdy nie byłem. Ale war­te zoba­cze­nia są tere­ny wokół nie­go, mię­dzy inny­mi baro­ko­wy ogród. Jest tam pięk­nie o każ­dej porze roku. Byłem tam zarów­no latem, jak i póź­ną jesie­nią. Te zdję­cia zro­bi­łem w listo­pa­dzie 2020 roku; jesień była już zaawan­so­wa­na. Z powo­du epi­de­mii wokół było zupeł­nie pusto, choć była to sobota.

Cie­ka­wy jest nie tyl­ko sam ogród pała­co­wy. Parę­set metrów za nim znaj­du­ją się roga­liń­skie dęby. War­to tak­że zejść nad roz­le­wi­ska War­ty i malow­ni­cze starorzecze.

Zimą w lesie

Wbrew pozo­rom zima jest bar­dzo dobrym okre­sem na wyciecz­ki. Jest duża zale­ta – nie jest gorą­co. Kra­jo­braz jest zamglo­ny, widocz­ność jest gor­sza, kolo­ry sta­ją się bar­dzo sto­no­wa­ne. Moż­na się dostać w miej­sca, któ­re nor­mal­nie są zarośnięte.

Zobacz tak­że wio­snę.